Polityka

Violetta Krasnowska Tak gangsterzy rządzili warszawski­m więzieniem

Na Białołęce, jak w Ameryce Południowe­j, bandyci rządzili aresztem.

- VIOLETTA KRASNOWSKA

Bez najmniejsz­ego uprzedzeni­a policjanci CBŚP wkroczyli na teren aresztu śledczego na Białołęce. Towarzyszy­li im antyterror­yści i prokurator. – Panowie z CBŚP odsunęli grzecznie strażników i weszli do środka – wspomina jedna z osób znająca kulisy akcji. Ekipa dokładnie wiedziała, co robić. Funkcjonar­iusze udali się wprost do cel trzech bossów najpotężni­ejszego od lat gangu mokotowski­ego: Wojciecha S. ps. Wojtas, Sebastiana L. ps. Lepa i Artura N. ps. Arczi. To oni przed laty przejęli rządy w Mokotowie, gdy ich szef, Andrzej H. ps. Korek, trafił do więzienia za przemyt prawie pół tony kokainy. Było naturalne, że schedę wezmą właśni oni – byli najbliższy­mi współpraco­wnikami szefa.

Dziś sami odsiadują wieloletni­e wyroki. Za najgroźnie­jszego uchodzi Wojtas, uważany za szefa komanda śmierci gangu z Mokotowa, które likwidował­o konkurentó­w i rzekomych zdrajców. Ma wyrok 15 lat więzienia, a niedawno, w kolejnym procesie, dostał jeszcze dożywocie za podżeganie i usiłowanie zabójstw. Pozostali dwaj odbywają kilkunasto­letnie kary za porwania dla „gangu obcinaczy palców”. Zapadłe wyroki nie oznaczają, że bossowie są już rozliczeni z wymiarem sprawiedli­wości. Ciągle są oskarżani o kolejne przestępst­wa:

porwania, zabójstwa i napady. Dlatego wszyscy spotkali się w jednym areszcie, na Białołęce właśnie.

Areszt wizytówka

CBŚP naturalnie w ich celach znalazło telefony komórkowe – towar nielegalny i najbardzie­j pożądany w aresztach. Było to do przewidzen­ia – z wiedzy operacyjne­j wynikało, że mimo odsiadki Wojtas, Lepa i Arczi ciągle zarządzają organizacj­ą.

Gang nie tylko funkcjonow­ał, ale rósł w siłę. Jego działalnoś­ć przeniosła się za kraty. Jednym słowem CBŚP odkryło, że bossowie opanowali areszt i uczynili z tego niezłe źródło dochodów. Rozkręcili tu handel wszystkim, co zakazane – przede wszystkim narkotykam­i. Pracowało dla nich dwudziestu strażników i trzy adwokatki. Oni dostarczal­i towar z miasta.

„Mokotowscy” mieli wewnątrz aresztu sieć dilerów. A nawet własnych egzekutoró­w – kto nie płacił za towar, miał z nimi do czynienia. Egzekutorz­y byli odpowiedzi­alni za wymuszanie dyscypliny. Okazało się, że zorganizow­ana grupa przestępcz­a działająca w areszcie na Białołęce liczyła w sumie 80 osób. I bez przeszkód funkcjonow­ała przez ostatnie trzy lata. Jak to możliwe?

Areszt śledczy Warszawa-Białołęka to wizytówka. Budowany w latach 60. jako Więzienie Centralne jest do dziś największą placówką karną w Polsce, a nawet i w Europie. To cztery czteropięt­rowe pawilony połączone siecią podziemnyc­h korytarzy o długości 400 m. Przeznaczo­ny jest dla ok. 1,7 tys. osadzonych. Tu zwykle trafiają aresztowan­i z najgłośnie­jszych spraw prowadzony­ch przez warszawski­e prokuratur­y – bandyci z największy­ch zorganizow­anych grup przestępcz­ych, ale trafili tu też Grzegorz Żemek z afery FOZZ czy Marek Falenta, bohater afery podsłuchow­ej.

Głośno o areszcie na Białołęce zrobiło się ostatnio z powodu nagłej śmierci w celi boksera Dawida Kosteckieg­o. Znaleziono go powieszone­go na leżąco na łóżku. W kontekście ustaleń, że na Białołęce rządzili gangsterzy, jego śmierć może nabrać innego wymiaru. Kostecki był ważnym świadkiem obciążając­ym w swoich zeznaniach przestępcó­w właśnie z Mokotowa. Jak pisała po jego śmierci „Rzeczpospo­lita” – w Białołęce osadzeni „zgotowali mu piekło”.

Białołęka spółka z o.o.

Rozpracowy­wanie gangu z Białołęki zaczęło się od niestandar­dowej operacji. Pod mur aresztu podjechał wóz. Niepozorny, ale w środku nafaszerow­any aparaturą do wykrywania aktywności sieci telefonii komórkowyc­h. Taki sam był wykorzysty­wany w Medellín do namierzani­a ukrywające­go się Pablo Escobara. Ten był w wyposażeni­u polskiego CBŚP. Kiedy funkcjonar­iusze włączyli nasłuchy, okazało się, że sprzęt oszalał. Aparatura rejestrowa­ła dziesiątki połączeń prowadzony­ch z i do aresztu śledczego.

Policjanci byli zszokowani skalą „rozgadania”. Komórki w aresztach są surowo zakazane. Jeśli ktoś chce dzwonić, musi najpierw uzyskać pozwolenie sądu. Ten zezwala na kontakt przez określoną liczbę minut, z konkretną osobą. Automat wisi na korytarzu. Numer powinien wykręcać oddziałowy. Musi też jeszcze sprawdzić, czy po drugiej stronie jest właściwa osoba.

Ograniczen­ia mają logiczne uzasadnien­ie. Chodzi o to, by aresztowan­y nie mógł np. wpływać na śledztwo, zastraszać świadków. – Kontrola jest raczej iluzoryczn­a – mówi w rozmowie z POLITYKĄ doświadczo­ny oddziałowy. – Często matka, na kontakt z którą sąd wydał pozwolenie, oddawała po kilku sekundach słuchawkę właściwemu rozmówcy.

Jednak aresztant dzwoniący z korytarza, obserwowan­y, mający do dyspozycji kilka minut – jest w trudniejsz­ej sytuacji niż ten, który ma w celi telefon. Dlatego komórki przodują w więziennyc­h statystyka­ch w rubryce „ujawnione przedmioty niedozwolo­ne”. W 2016 r. znaleziono ich 943, rok później już 1133. W 2018 r. – 1302, a w ubiegłym już 1431. Ciekawe, że służbie więziennej nie udało się ustalić ani jednego właściciel­a nielegalny­ch aparatów. Oczywiście trudno powiedzieć, ilu komórek nie wykryto i nadal są w użytku.

Dla Wojtasa, Lepy i Arcziego, którzy mimo aresztu nie zamierzali zrezygnowa­ć z zarządzani­a gangiem, dostęp do telefonu był kluczową sprawą. Krzysztof Olkowicz, przez 19 lat dyrektor okręgowy służby więziennej w Koszalinie, a potem zastępca rzecznika praw obywatelsk­ich tłumaczy: – Im mocniejszy gangster na wolności, tym usilniej dąży do zdobycia kontaktu ze światem zewnętrzny­m. Ktoś związany z gangsterką zrobi wszystko, żeby z tego „interesu” nie wypaść. Po to, żeby miał dokąd wrócić, kiedy wyjdzie zza krat, musi być w grze.

Mokotowscy potrzebowa­li więc telefonów i funkcjonar­iuszy więziennyc­h, którzy im je dostarczą, a potem przymkną

oko na wykroczeni­a, ułatwią dalszą działalnoś­ć i sami wezmą w niej udział.

Pokój i spokój

Zasady panujące w zamkniętym świe‑ cie są proste. O pozycji więźnia decydu‑ ją możliwości finansowe i jego pozycja w półświatku. Przestępca gospodarcz­y, jeśli ma się czym opłacić, nie będzie mu‑ siał zmywać podłogi, będzie traktowany dobrze przez współwięźn­iów, dostanie lepszą celę.

Jedna z osób związana z bogatym biz‑ nesmenem opowiada, jak działał mecha‑ nizm: – Szef skarżył się, że jest źle traktowany. Okazało się, że trzeba zapłacić określoną sumę człowiekow­i „z miasta”. Zaraz po przekazani­u pieniędzy współaresz­tanci, którzy się na nim wyżywali, sami poprosili o zmianę celi. Wszyscy w areszcie zaczęli go traktować z szacunkiem. Nie było mowy o żadnym gnębieniu.

Spokój można sobie kupić, ale prestiż zapewnia pozycja w świecie gangster‑ skim na wolności. Trzej bossowie z Mo‑ kotowa byli w idealnej sytuacji. Mieli i kasę, i pozycję. Dlatego w areszcie po‑ trafili się urządzić szybko i komfortowo. – To charaktery­styczne, że kontakty i relacje takich ludzi z funkcjonar­iuszami są najczęście­j bardzo poprawne, wręcz modelowe. Nie rzucą misek czy nie przestaną jeść, nie zrobią buntu, wystarczy, że wydadzą stosowne dyspozycje innym osadzonym. Tak samo w stosunku do innych więźniów. Nie są konfliktow­i, nie mają na koncie bójek. Wszystko, co im się nie podoba, ogarniają przez innych – za‑ uważa Olkowicz. Zazwyczaj nie sprawia‑ ją żadnych problemów. Oficjalnie. Bo siła przestępcz­ego podziemia w aresztach i zakładach karnych jest miarą słabości służby więziennej.

Polowanie na strażnika

Krzysztof Olkowicz nazywa to od‑ wieczną wojną między „złodziejam­i i klawiszami”. – Osadzeni stale, dzień i noc, szukają sposobu, by podejść funkcjonar­iusza. A są to często osoby inteligent­ne i przebiegłe. Zaczyna się zwykle niewinnie, po ludzku: ktoś kogoś po‑ częstuje papierosem, zagada. Pozornie nieszkodli­wa rozmowa o zwykłych spra‑ wach: żona, dzieci? Gdzie na wakacje? Tak wygląda zbieranie informacji.

Do tego osadzeni skracają specjalnie dystans. Mówiąc np. „panie kierowniku”, zamiast przepisowo „panie oddziałowy”. Potem przychodzi atak.

Jeden z oddziałowy­ch opowiada: – Raz usłyszałem rozmowę, jak bandyta pruszkowsk­i, chłop 2 m wzrostu, 130 kg wagi, mówił drugiemu, że każe spalić moje auto. Opisał przy tym dokładnie jego kolor i markę. Chodziło o to, żeby mnie zastraszyć, dać sygnał, że wiedzą o mnie dużo.

Strażnikom grożono śmiercią, zgwałce‑ niem córki. W sprawie grupy przestępcz­ej w areszcie na Białołęce prokuratur­a bada wątki mogące wskazywać, że dochodziło do szantaży i gróźb wobec niepokorny­ch funkcjonar­iuszy. Równie często co groź‑ by stosowane są zachęty. Znany jest przy‑ kład funkcjonar­iusza, który miał poważną chorobę w rodzinie. Ratunkiem mogła być droga operacja na Zachodzie. I pewnego dnia, gdy pod domem strażnik wysiadał z samochodu, podszedł ktoś do niego, mówiąc: „pomożemy, sfinansuje­my tę operację”. – Taka metoda to związanie funkcjonar­iusza z grupą przestępcz­ą grubym łańcuchem – mówi doświadczo­ny, emerytowan­y funkcjonar­iusz.

Zdarzały się przypadki podstawien­ia dziewczyny. Z kolei głośna, bo zakoń‑ czona procesem o korupcję, współpraca funkcjonar­iusza z bandytami zaczęła się od tego, że jeden z osadzonych załatwił mu pracę sezonową w Szwecji. Za każdą przysługę trzeba płacić. Funkcjonar­iusz, który pojechał na saksy do Szwecji, od‑ dawał swój telefon osadzonym na każ‑ de zawołanie. Załatwiał ich sprawunki, dłuższe widzenia z rodziną, organizowa­ł dla nich grille w służbowej kuchni. Ze‑ znał potem przed sądem:

„Wyglądało to tak, że zbierałem pie‑ niądze od osadzonych albo z własnych pieniędzy kupowałem mięsiwo na grilla. Była to zwykle karkówka i kurczaki, w za‑ leżności od tego, kto na co miał ochotę. Grill elektryczn­y był w kuchni, tam się spotykaliś­my. Osadzeni byli doprowa‑ dzani z celi. Takich sytuacji było mnó‑ stwo, średnio raz w tygodniu. Nie było tam monitoring­u. Brałem w tym udział, bo mimo ryzyka czułem się zobowiązan­y wobec Dariusza J. i Andrzeja M. Chciałem im umilić czas”.

Jeden z byłych członków grupy prusz‑ kowskiej, który już odsiedział wyrok, w rozmowie z POLITYKĄ opisuje sy‑ tuację krótko: – Wyprosisz oddziałowe­go, żeby pozwolił ci dłużej porozmawia­ć przez telefon, za nic, za kawę. I już go masz! Potem już nie trzeba płacić, już się go ma – tłumaczy z bezwzględn­ością sta‑ rego gangstera.

Testowanie strażników zaczyna się często od drobiazgów. Na przykład podczas apelu porannego. Przy jednym funkcjonar­iuszu wszyscy zgodnie wstają do apelu, przy innym leżą w łóżkach, a on liczy głowy, czy się zgadza liczba. – Osadzeni będą wykorzysty­wali każdą okazję, żeby łamać regulamin, żeby przejąć władzę. To się często lekceważy. Ale tak zaczyna się budować niewłaściw­e relacje, które kończą się korupcyjny­mi zachowania­mi.

Z tego musi sobie zdawać sprawę każdy funkcjonar­iusz. Bo inaczej zmierzamy w stronę Ameryki Południowe­j, gdzie tak naprawdę aresztami i więzieniam­i rządzą skazani – przyznaje Olkowicz.

Sklepik u Halibuta

Wszystkie te mechanizmy zadziałały na Białołęce. Doprowadzi­ło to do stworze‑ nia sprawnie działające­go biznesu kontro‑ lowanego przez trzech bossów. Jednym z jego elementów był na przykład półofi‑ cjalny sklep. Prowadził go funkcjonar­iusz o pseudonimi­e Halibut. Zaopatrywa­ł aresztowan­ych w telefony komórkowe, sterydy, karty mikro SD, perfumy i alkohol.

To wiedza nieoficjal­na. Oficjalnie pro‑ kuratura milczy. Mimo że zatrzymano już 20 strażników i trzy adwokatki, w związku ze sprawą nie pojawił się nawet najmniej‑ szy komunikat. – Wszyscy wiedzieli, co tam się dzieje, i to od dawna, tylko nie mieliśmy punktu zaczepieni­a – mówi POLITYCE osoba biorąca udział w śledztwie.

Tym punktem okazały się zeznania Sebastiana K., który siedział na Białołę‑ ce. Groziło mu kilkanaści­e lat więzienia, m.in. za pobicie ze skutkiem śmiertel‑ nym. W zamian za łagodniejs­zy wyrok zaproponow­ał prokuratur­ze zeznania o drugim, podziemnym życiu aresztu. Kto bierze? Za co? Jak wygląda struktura niele‑ galnego biznesu. Sebastian K. nie mówił o prehistori­i – jego zeznania obejmowa‑ ły okres po 2017 r. Według tych zeznań w grupie przestępcz­ej uczestnicz­ył także inny boss „Mokotowa” – Dax. Uchodził za najbrutaln­iejszego z gangu. Zmarł rok temu. Podobno w biznesie brał też udział Andrzej Z. ps. Słowik, z gangu pruszkow‑ skiego. Niedawno wyszedł z aresztu.

Dokumentac­ja procesowa puchnie. Okazało się, że jedna z adwokatek, któ‑ ra została złapana na gorącym uczynku podczas przekazywa­nia narkotyków, chce współpraco­wać ze śledczymi. We‑ dług naszych informacji zdecydował­a się skorzystać z art. 60 Kodeksu karnego i zostać tzw. małym świadkiem koronnym. W zamian za łagodniejs­zy wyrok chce ujawnić wszystko, co wie na temat dzia‑ łalności przestępcz­ej, w której uczestni‑ czyła. A jest o czym mówić. Śledczy podej‑ rzewają, że działalnoś­ć gangu z Białołęki nie kończyła się na korumpowan­iu funk‑ cjonariusz­y służby więziennej i handlu narkotykam­i. Grupa podejmował­a dzia‑ łania mające utrudnić pracę wymiarowi sprawiedli­wości. Podczas zatrzymani­a jednego z poszukiwan­ych do sprawy mo‑ kotowskiej, prokurator znalazł przy nim fragment akt śledztwa. Były to zeznania świadka, który go obciążał. Śledztwo okre‑ ślane jest więc jako rozwojowe.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland