Rafał Kalukin Zjednoczona Prawica po wecie: kto górą, kto dołem
W wojnie domowej na prawicy górą na razie Kaczyński. Ziobro mocno trafiony, choć nie zatopiony. Przy okazji jakimś cudem udało im się nie pociągnąć Polski na dno. Choć ile jeszcze tak można?
Setki miliardów złotych popłyną do Polski, Europa odetchnęła z ulgą” – obwieścił nazajutrz po brukselskim szczycie jeden z serwisów informacyjnych. Oba stwierdzenia były prawdziwe, choć – raczej niezamierzenie – ułożyły się w absurdalny ciąg logiczny. Polska polityka nie od dziś pogrąża się w oparach nonsensu, które stały się elementem swoiście pojmowanej normalności.
Jarosław Kaczyński w rozgrywce wokół unijnego budżetu postąpił jak oszalały hazardzista, który rzuca na szalę dobrobyt całego pokolenia, międzynarodową pozycję Polski, spójność UE. I to w czasie największego zamętu od dziesięcioleci, przy wyniszczającej pandemii, recesji, narastającej geopolitycznej niepewności. A wszystko po to, aby okrążyć już nawet nie opozycję, lecz krnąbrnego koalicjanta ze śladowym poparciem.
Ostatecznie prezes dał jednak ostro po hamulcach, zatrzymując Polskę na skraju przepaści.
Co teraz bywa przedstawiane jako dowód na polityczną sprawność Kaczyńskiego, ostatnimi czasy kwestionowaną. Trudno jednak podziwiać umiejętności pirata drogowego, któremu szczęśliwie udało się nie roztrzaskać. Skądinąd praprzyczyną problemów były same rządy PiS, zwłaszcza stosunek tej partii do praworządności. Stefan Kisielewski drwił, że socjalizm bohatersko rozwiązuje problemy nieznane w innych ustrojach. Nie pierwszy raz jego słynne powiedzenie znakomicie się sprawdza we współczesnych pisowskich realiach.
Czy Kaczyński brał pod uwagę zawetowanie unijnego budżetu? Już po brukselskim szczycie otoczenie prezesa dawało do zrozumienia, że był to jedynie element taktyki negocjacyjnej. Chodziło też o to, aby z chwilą osiągnięcia kompromisu złapać rozpędzoną w antyunijnej szarży Solidarną Polskę na spalonym.
Czego oczywiście nie można wykluczyć, gdyż polska strona już na początku negocjacji świadoma była determinacji kanclerz Merkel do załatwienia sprawy jeszcze przed końcem niemieckiej prezydencji. Nie jest jednak jasne, od którego momentu Kaczyński blefował. Czy dopiero kształt kompromisu, przesłany do Warszawy w weekend poprzedzający brukselski szczyt, skłonił prezesa do cofnięcia się? Na ile liczył się ze zdaniem Viktora Orbána? A może już pamiętne „non possumus” z wywiadu udzielonego „Gazecie Polskiej” w połowie października było blefem?
Pewnie byłoby to spójne z legendą Kaczyńskiego jako genialnego taktyka, który wyprzedzająco planuje całe sekwencje ruchów. Jeśli jednak przypomnimy sobie jesienny chaos – burzliwą rekonstrukcję rządu, „piątkę dla zwierząt”, manifestacje w sprawie aborcji, bezwładną walkę z pandemią i towarzyszące temu sondażowe spadki PiS – trudno dać wiarę opowieści o kontrolowanym poślizgu. Prędzej już prezes improwizował, rozwiązując równanie z kilkoma niewiadomymi. Bo o ile reakcje krajowych graczy w miarę trafnie mógł przewidywać, o tyle już skomplikowana mozaika interesów państw zaangażowanych w negocjowanie budżetu zdecydowanie go przerastała.
Mimo wszystko najlepszą z perspektywy Kaczyńskiego opcją zapewne było osiągnięcie jakiegoś kompromisu
oraz opakowanie go w narrację strawną dla prawicowego elektoratu w kraju. Po pierwsze więc, starał się dotrzymywać kroku ziobrystom w licytacji na godnościowe wzmożenia. Na każdym kroku demonstrował nieustępliwość wobec Berlina, demagogicznie porównując Unię do dawnego obozu sowieckiego. Nawet bezpośrednio zaangażowany w negocjacje premier Morawiecki wyostrzył antyeuropejską retorykę w swoim wystąpieniu sejmowym. Z kolei telewizja Kurskiego zafundowała swoim widzom katastroficzny serial o chorej Europie: we Francji policja bije, w Szwecji ramadan zamiast choinki, Holandia drenuje uboższe kraje, Niemcy przegrały z koronawirusem itd. Na tym tle niemal samotnie walcząca o poszanowanie dla traktatów Polska jawiła się jako ostatnia strażniczka europejskich wartości.
Po drugie, Kaczyński równolegle wysyłał do zachodnich stolic sygnały, że jest gotowy na kompromis. W odróżnieniu od ziobrystów i ich hasła „weto albo śmierć” otoczenie prezesa podkreślało, iż nie jest to cel sam w sobie. Zadbano też o to, aby wizytę w Brukseli ugodowego Jarosława Gowina przedstawić jako jego samodzielną inicjatywę polityczną, choć autoryzowaną przez Kaczyńskiego.
Po trzecie, prezes schował się za autorytetem i negocjacyjną sprawnością Viktora Orbána. Zapewne nie czuł się komfortowo w roli asysty dla węgierskiego premiera. Chwilami można było nawet odnieść wrażenie, że to premier czterokrotnie mniejszych Węgier reprezentuje polską rację stanu. Co kłóciło się z suwerennościową retoryką w kraju. Podobno Angela Merkel na początku negocjacji była szczerze zdumiona siłą komitywy polsko-węgierskiej. W kontaktach z Warszawą miała jednoznacznie sugerować, że mechanizm „pieniądze za praworządność” w praktyce miał jedynie powstrzymywać Fidesz przed plądrowaniem europejskich funduszy. Polski upór był dla niej niezrozumiały, skoro realną stawką tej gry były dziesiątki miliardów euro.
Ostateczny kształt porozumienia ze swoistym dwuletnim vacatio legis zaspokaja zresztą przede wszystkim oczekiwania Węgier. Z polskiego punktu widzenia kompromis wiele nie zmienił. Tę grę można więc tłumaczyć jedynie logiką wewnętrznej konfrontacji. W rywalizacji z Ziobrą o wiarygodność w prawicowym elektoracie Kaczyński lewarował się mitem węgierskiego przywódcy, który nie kłania się Niemcom, eurokratom i Sorosowi. Dopiero post factum Nowogrodzka podjęła próbę naprawy wizerunku, suflując mediom obrazek Kaczyńskiego, który u boku Merkel osobiście wpisuje istotne dla Polski fragmenty konkluzji dla Rady Europejskiej.
Weto byłoby dla PiS politycznie kosztowne.
Nawet jeśli rozgrzana do czerwoności antyunijna propaganda do pewnego stopnia mogłaby zamortyzować fiasko negocjacji argumentami godnościowymi. Ale na dłuższą metę byłoby to źródłem ogromnych problemów, zwłaszcza gdyby pozostałym krajom udało się przeforsować fundusz odbudowy bez Polski i Węgier. Rojenia ziobrystów o krajowym funduszu opartym na sprzedaży rządowych obligacji były niepoważne. Droga wychodzenia z recesji zostałaby bardzo wydłużona, dodatkowo osłabiając notowania PiS oraz wewnętrzną spoistość obozu.
Kaczyński zostałby pewnie zmuszony niemal od razu poświęcić Morawieckiego. Zresztą w medialnych doniesieniach już od jakiegoś czasu wskazywano jako następcę Mariusza Błaszczaka. Ale to kandydatura mocno zachowawcza, raczej gwarantująca najbliższemu otoczeniu prezesa poczucie komfortu niż wygranie w przyszłości wyborów. Trudno sobie wyobrazić tego polityka w roli komiwojażera wyborczych obietnic, który odnawia więź zmęczonego władzą obozu z wyborcami.
Za kulisami można było więc usłyszeć, że znacznie poważniejszą alternatywą jest obecnie prezes Orlenu Daniel Obajtek, właśnie opromieniony sukcesem zakupu niemieckiego koncernu prasowego Polska Press (więcej czytaj na s. 15). To postać stosunkowo niezgrana, która jeszcze nie doczekała się pełnej politycznej kreacji. A przy tym podobno sprawny gracz, który potrafi wpływać na decyzje Kaczyńskiego, lojalny wobec jego dworu oraz – inaczej niż Morawiecki – dosyć lubiany w PiS. Obajtek, były wójt Pcimia, jest żywym dowodem na to, że państwo PiS potrafi kreować własne elity.
Problem w tym, że podobno wcale się nie kwapi do zmiany gabinetu. Na razie konsekwentnie poszerza swoje imperium, niedawno Orlen wchłonął Lotos, następne w kolejce czeka PGNiG. Sporo też spekuluje się o kolejnych zakupach na rynku mediów. Budżetowy kompromis skądinąd wzmacnia teraz pozycję Morawieckiego, więc perspektywa wymiany premiera przynajmniej o kilka miesięcy się wydłużyła.
Ziobro na własne życzenie utknął w ślepej uliczce prawicowego radykalizmu, z której nie miał jak się wydostać.
Choć początkowo wydawało się, że to właśnie minister sprawiedliwości ma największe pole manewru. Polskie weto byłoby jego osobistym sukcesem i kolejnym potwierdzeniem, że to mniejszościowy koalicjant określa teraz kluczowe parametry prawicowej polityki. Ale i dające się wcześniej przewidzieć scenariusze ugodowe dawały szefowi Solidarnej Polski pewne możliwości. Unikający bezpośredniej kolizji z Kaczyńskim polityk całe ostrze krytyki skierowałby wtedy na swojego bezpośredniego wroga Morawieckiego, który w żargonie prawicowej ekstremy już na zawsze pozostałby „miękiszonem”.
Tyle że Ziobro pomimo dogodnych pozycji wyjściowych przegrał tę rozgrywkę z kretesem. Co nie najlepiej świadczy o umiejętnościach 50-letniego już polityka z ambicjami objęcia sukcesji po Kaczyńskim na całej prawicy. Jego metoda jest prosta jak cep: podgrzewać nastroje, jak tylko się da, bić rekordy demagogii, nie odpuszczać żadnej licytacji. Brakuje mu jednak elastyczności prezesa PiS; nie potrafi się zatrzymać, ocenić sytuacji, taktycznie odpuścić.
Z październikowej rekonstrukcji rządu – pomimo utraty jednego resortu – w sumie wyszedł wzmocniony. Otrzymał potwierdzenie własnej bezkarności. A z szantażystami tak już najczęściej bywa, że czerpiąc korzyści ze swojego procederu, coraz bardziej się rozzuchwalają. Toteż Ziobro nabrał przekonania, że obchodzenie Kaczyńskiego od prawej strony jest uniwersalnym sposobem na wygrywanie kolejnych potyczek. I faktycznie sam prezes unika jak ognia otwartych konfliktów, w których – zgodnie z poręczną pisowską logiką – musiałby robić za „lewaka”. Harcownicy z Solidarnej Polski nie przewidzieli jednak, że Kaczyński pozwoli zająć to miejsce Orbánowi. Autorytet gościa z Budapesztu sprawił, że dotychczasowa konfiguracja konfliktu uległa diametralnej zmianie.
Kiedy na Nowogrodzkiej w tajemnicy analizowano już treść przywiezionego z Berlina kompromisu, harcownicy Ziobry bez umiaru podgrzewali temperaturę przed szczytem. O wtorkowej wizycie Orbána w Warszawie służby informacyjne rządu poinformowały w ostatniej chwili. A zaskoczonego obrotem spraw ministra sprawiedliwości doproszono na sam koniec spotkania, kiedy mógł tylko milcząco przyjąć do wiadomości podjęte ustalenia.
Przed samym szczytem ziobryści przezornie zostali jeszcze odcięci od dostępu do TVP. Stracili tym samym podstawowy kanał komunikacji z prawicowym elektoratem. Inna sprawa, że nie mieli już wiele do powiedzenia, nie byli w stanie przystosować dotychczasowego przekazu do nowej sytuacji. Narracyjna bezradność Ziobry widoczna była jeszcze w sobotę, kiedy ogłaszał swój sprzeciw wobec treści brukselskiego kompromisu przy jednoczesnym pozostaniu w rządzie. A był to już piąty dzień wizerunkowego kryzysu Solidarnej Polski.
Zjednoczona Prawica w obecnym kształcie raczej już wyczerpała swoje możliwości.
Ziobro został osobiście upokorzony, dziś to on jest „miękiszonem”. I tym mocniej będzie chciał się w przyszłości odegrać. Jego położenie zasadniczo się zresztą nie zmieniło. Ma świadomość, że w kolejnych wyborach na listach PiS zabraknie Solidarnej Polski. Nie ma więc innego wyjścia, jak prowokować kolejne spięcia i starać się budować wiarygodność w skrajnie prawicowym elektoracie. Ewentualnie szukać alternatywnych sojuszy, choć pole manewru ma ograniczone. Konfederacja przeżywa poważny kryzys, słabnie też pozycja i możliwości korporacji Rydzyka.
Trudno określić, czy puszczona w obieg informacja o wyniku głosowania zarządu SP o pozostaniu w koalicji (12 do 8) jest prawdziwa. Raczej chodziło o demonstrację niezgody na unijny kompromis przy jednoczesnym podtrzymaniu status quo. Ziobro nie miał dobrego wyjścia. Porzucenie koalicji byłoby równoznaczne z pozbyciem się narzędzi uprawiania skutecznej polityki: stanowisk w rządzie i spółkach, okienka w TVP. Mało kto przejmowałby się pohukiwaniami z prawicowych katakumb, jeśli w ogóle byłoby je słychać. Z perspektywy Ziobry do rozwodu z PiS powinno dojść nie wcześniej niż na rok przed wyborami. Każdy kolejny miesiąc w obecnym układzie będzie więc jego sukcesem.
Inicjatywa należy teraz do Kaczyńskiego i nie można wykluczyć, że to prezes PiS za jakiś czas zdecyduje się zerwać patologiczną relację koalicyjną. Tyle że pozbycie się Ziobry wymaga solidnego przygotowania. Trzeba się uporać ze starymi problemami (zwłaszcza zamrożonym zakazem aborcji) oraz zmierzyć się z nadchodzącymi wyzwaniami (trzecia fala pandemii, powszechny program szczepień). Operacja rugowania ziobrystów wymagałaby również długotrwałej osłony propagandowej, przede wszystkim adresowanej do prawicowego elektoratu. Nie wystarczy ich bowiem po prostu wyrzucić, to środowisko polityczne należałoby już na dobre wyeliminować. Bo jeżeli w kolejnych wyborach Solidarna Polska weźmie swoje 2–3 proc., będą to przecież niemal wyłącznie głosy odebrane PiS. Co przynajmniej w obecnym układzie sił byłoby równoznaczne z oddaniem władzy.
Ewentualne pozbycie się Ziobry będzie się wiązało z koniecznością znalezienia nowej większości w Sejmie.
PiS coraz wyraźniej daje ostatnio do zrozumienia, że liczy na wsparcie PSL. Podczas niedawnej debaty nad wotum nieufności dla Kaczyńskiego prezes aluzyjnie wskazał Władysława Kosiniaka-Kamysza jako potencjalnego partnera. Chociaż rządzący używają nie tylko marchewki, ale i kija. Niedawno wrócił postulat podziału Mazowsza, co jest środkiem nacisku na wpływowego w PSL marszałka Adama Struzika, zdeklarowanego przeciwnika dogadywania się z PiS.
Ale i Stronnictwo prowadzi teraz własną grę, do pewnego stopnia zbieżną z zakusami Kaczyńskiego. Jej celem jest wizerunkowe odklejenie PSL od antypisowskiego frontu opozycji i zajęcie pustego dziś miejsca pośrodku sceny. Po to, aby rozczarowani „dobrą zmianą” wyborcy PiS mieli wreszcie alternatywę. Stąd ponawiane ostatnio oferty wspierania rządzących w ważnych głosowaniach, np. przy wyborze kompromisowego rzecznika praw obywatelskich albo w kwestiach europejskich. Ludowcy nie ukrywają, że chcieliby wypełnić lukę po wyrzuconych ziobrystach, o ile będzie się to wiązać z istotną korektą polityki rządu, odsunięciem się od prawej ściany, porzuceniem wojny kulturowej.
O wejściu do koalicji na razie nie ma mowy, zresztą sam Kosiniak-Kamysz nie wydaje się mentalnie gotowy do tak głębokiego manewru. Tyle że pozycja szefa PSL po nieudanych wyborach prezydenckich nie jest już tak silna jak dawniej. A dynamika uruchomionego procesu politycznego wkrótce może przełamać postawione wstępnie granice. W wygłodniałej partii od dłuższego czasu rośnie nostalgia za czasami obrotowego Stronnictwa, które w każdej konfiguracji zachowywało zdolności koalicyjne.
Dla liberalnej i lewicowej opozycji taki obrót spraw byłby twardym orzechem do zgryzienia. Peeselowskie koło ratunkowe dałoby bowiem rządzącym możliwość istotnego poszerzenia poparcia. Zapewne z realną już perspektywą na dotrwanie do końca kadencji. Tym bardziej że szeroki strumień unijnych pieniędzy będzie teraz sprzyjał powrotowi na ścieżkę wzrostu. Pogłoski o śmierci PiS okażą się wtedy zdecydowanie przedwczesne.
Mimo wszystko trudno ganić ludowców za to, że próbują wymusić na Kaczyńskim bardziej pragmatyczny kurs. Opozycja nie wydaje się dzisiaj gotowa do objęcia władzy, nawet uzgodnienie konstruktywnego wotum nieufności znajduje się poza zasięgiem jej możliwości. W tej sytuacji scenariusz paroletniego gnicia obecnych rządów, postępującej niemożności i destrukcyjnych walk frakcyjnych jest zdecydowanie najgorszy dla Polski. A przywództwo takich polityków, jak Kaczyński, Morawiecki, Duda, Ziobro, Gowin, uwikłanych w wewnętrzne gry i zależności, będzie ten chaos pogłębiać.
Inicjatywa należy teraz do Kaczyńskiego i nie
można wykluczyć, że to prezes PiS zdecyduje się zerwać patologiczną
koalicję z Ziobrą.