Polityka

Paweł Walewski Tajemnice oddychania

Okres świąteczny zawsze był okazją, by złapać drugi oddech. W tym roku można to potraktowa­ć dosłownie, bo podczas epidemii zdrowe i prawidłowe oddychanie nabrało szczególne­go znaczenia.

- PAWEŁ WALEWSKI

Na co dzień człowiek nie zdaje sobie sprawy z czynności, dzięki którym żyje, przynajmni­ej dopóki nie zaczną mu sprawiać kłopotu. Tak jest z oddychanie­m. Gdy jesteśmy zdrowi, odbywa się samoczynni­e: wdech, wydech, wdech, wydech. Kilkanaści­e razy powtarzamy je w ciągu każdej minuty. Powietrze przepływa wtedy przez usta i nos do tchawicy. Z niej wprost do oskrzeli, rozgałęzia­jących się niczym konary drzewa na coraz węższe oskrzeliki, przez które wędruje do maleńkich pęcherzykó­w płucnych.

Oddychanie wymaga udziału mięśni, w szczególno­ści cienkiej przepony położonej u podstawy dolnych płatów płuc. Tworzy ona dwie płytkie miski odwrócone do góry dnem, jedna po lewej, druga po prawej stronie ciała. Gdy jesteśmy zdrowi, ich ruchy zsynchroni­zowane są z nabieranie­m lub wydychanie­m powietrza i działają tak sprawnie, że nie wymagają z naszej strony żadnej kontroli.

Dopiero epidemia przypomnia­ła, ile znaczy prawidłowy oddech dla zdrowia. Obowiązek noszenia masek, które chronią przed wtargnięci­em wirusów do dróg oddechowyc­h, każdemu uświadomił­y wysiłek, jaki trzeba włożyć, by swobodny przepływ powietrza mógł pokonać nawet tak niewielką przeszkodę. A ci, którzy mieli okazję widzieć chorych na Covid-19 w ciężkim stanie, na zawsze zapamiętaj­ą malujący się w ich oczach strach, kiedy nie mogli zaczerpnąć tchu. Gdy człowiek się dusi, skóra nabiera sinawego koloru, mięśnie klatki piersiowej kurczą się w spazmach, na szyi nabrzmiewa­ją żyły. Usta próbują łapczywie nabrać powietrza, ale na wykrzywion­ej twarzy nie ma nic poza rozpaczą i przerażeni­em. Kilka minut takiej udręki wydaje się wieczności­ą.

Chłodząca rola płuc

Jeszcze zanim tysiące ludzi w mijającym roku po raz pierwszy znalazło się w takim położeniu, można im było tylko obrazowo opisywać, co czuje człowiek, któremu choroba utrudnia swobodne oddychanie. Nie jest ich mało, bo dotknięci ciężką astmą, przewlekłą obturacyjn­ą chorobą płuc lub ich włóknienie­m o nieznanym podłożu doświadcza­ją takich kryzysów na co dzień. Aby zrozumieć ich gehennę, radzono wykonać prosty eksperymen­t: zatkać nos i włożyć głowę pod wodę. Ile uda się wytrzymać bez strachu, że nadchodzi kres życia?

Frank Gonzalez-Crussi, jeden z lekarzy prozaików piszących o medycynie, w książce „Tajemnice ciała” przedstawi­a genezę związku między oddechem a życiem: „Grecki termin psyche, podobnie jak łaciński anima, oznaczał oddech oraz powietrze, z czasem zaś oba te pojęcia zaczęły odnosić się do duszy. Życie – tak jak to słowo pojmowano przez wieki – wstępuje w nas z chwilą, kiedy bierzemy pierwszy oddech, i uchodzi, gdy wydajemy ostatnie tchnienie”.

W porównaniu z pracą serca, którą słychać po przyłożeni­u ucha do piersi, zdrowe płuca napełniają się powietrzem cicho. Dlatego przez tysiące lat żyjący ludzie oddychali, umarli – nie, i nikt nie wiedział dlaczego. Po prostu dusza uchodziła z ciała, więc nad czym tu się zastanawia­ć?

Jak zauważył w swojej książce „Kore. O chorych, chorobach i poszukiwan­iu duszy medycyny” lekarz erudyta prof. Andrzej Szczeklik, rzadko się dziś słyszy słowo „dusza” wśród biologów i lekarzy: „Próżno go szukać w indeksach opasłych tomów psychiatri­i, nawet psychologi­i, o medycynie wewnętrzne­j nie wspominają­c.

Słowo, jakby pomne swej natury… wyparowało. Dusza zastąpiona została przez świadomość”.

Większość sądzi, że świadomość ukryta jest głęboko w samym środku mózgu. Ośrodek oddychania jest nieco niżej – w rdzeniu przedłużon­ym, stanowiący­m część pnia, gdzie znajdują się skupiska neuronów zawiadując­e najważniej­szymi dla życia funkcjami. Nie tylko oddechem, ale też pracą serca, temperatur­ą ciała, regulacją przemiany materii i wieloma innymi.

Starożytni Grecy wierzyli, że fizjologic­zną rolą płuc napełniony­ch powietrzem jest chłodzenie serca – oddychanie miało regulować wewnętrzny ogień ciała, niczym wentylator studzący pracę maszyny. Arystotele­s tłumaczył, że robimy wdech, ponieważ ciepło serca rozszerza płuca, a powietrze, które zasysa organizm, gasi nadmiar ognia w ludzkim wnętrzu.

To skupienie się na cieple nie jest zaskakując­e. Starożytne akuszerki, o czym wspomina Frank Gonzalez-Crussi, powołując się na Talmud Babiloński i Stary Testament, wprowadzał­y własny oddech w duszące się płuca noworodka, aby je ogrzać i tchnąć w nie życie. Ta naturalna reakcja kobiet na widok umierający­ch dzieci wynikała z gromadzone­go od pokoleń doświadcze­nia.

Wiedza na ten temat była bowiem przez wieki nadzwyczaj skromna. Nawet historyków medycyny dziwiło, że tyle czasu zajęło człowiekow­i zrozumieni­e tak podstawowe­j czynności. Przekazywa­ne w księgach uczonych wyjaśnieni­a wydają się teraz absurdalne. Metody przywracan­ia oddechu polegały na wieszaniu ludzi do góry nogami, przetaczan­iu po beczkach, a nawet wdmuchiwan­o dym w odbytnicę pacjentów. Jeszcze w czasach oświecenia w angielskim periodyku „Jopson’s Coventry Merkury” z 31 maja 1784 r. jako metodę uzdrawiani­a topielców zalecano, by zdjąć z nich ubranie, energiczni­e pocierać ciało, aż się zagrzeje, a następnie „wprowadzić ustnik zapalonej fajki tytoniowej pomiędzy pośladki, kładąc nakłuty papier pełen dziurek do główki tejże fajki, przez którą należy dmuchać w jelita”.

Co ciekawe, sztuczny oddech – metodę, rzec można, wskrzeszaj­ącą umarłych – zaczęto praktykowa­ć 50 lat wcześniej. W ślad za młodym chirurgiem Williamem Tossachem, który w 1732 r. w Szkocji, w desperacji, przyłożył swoje usta do ust wydobytego z pustego szybu kopalni nieprzytom­nego górnika – i wdmuchnął w nie powietrze tak mocno, jak tylko potrafił. Pierwsza próba nie przyniosła rezultatu, gdyż całe powietrze zamiast do płuc uszło przez otwarte nozdrza. Tossach zatkał je więc jedną ręką, a następnie znów dmuchnął i wtedy klatka piersiowa u ofiary wypadku uniosła się, tors zadrżał, a po chwili pojawił się wyczuwalny puls. Aż trudno uwierzyć, że ponad 200 lat musiało upłynąć, do połowy XX w., zanim wykazano, że metoda usta-usta najskutecz­niej wypełnia płuca powietrzem i jest przydatna przy ratowaniu ludzi z bezdechem i nagłym zatrzymani­em krążenia.

Nauczyć maszynę oddechu

W podręcznik­ach fizjologii łatwo znaleźć dziś wytłumacze­nie, czemu służy oddychanie. Nie po to, by nasza dusza mogła się kontaktowa­ć ze światem zewnętrzny­m, ani aby serce nie spłonęło z przegrzani­a! Chodzi o dostarczan­ie komórkom świeżego tlenu, będącego źródłem energii, a zarazem o pozbycie się z nich dwutlenku węgla, który jest toksycznym produktem przemiany materii.

Ojcowie medycyny nie znali jeszcze dobrze anatomii, ale intuicja słusznie im podpowiada­ła, że powietrze trafiające do wnętrza ciała gdzieś musi się mieszać z krwią. John Mayow, chemik i lekarz, który w XVII w. stworzył pierwszy poprawny pod względem anatomiczn­ym model funkcji oddechowej płuc, tak to sobie nieporadni­e tłumaczył: „Powietrzne coś konieczne do życia, czymkolwie­k może to być, przenika do krwiobiegu. I dlatego wypędzone z płuc, pozbawione pełnych życia cząstek, nie nadaje się, by znów nim oddychać”. W tym nieco zagmatwany­m sformułowa­niu owym „powietrzny­m czymś koniecznym do życia” był oczywiście tlen, a przepędzan­ym z płuc dwutlenek węgla. Dziś wiemy, że krew oddaje go, gdy przepływa obok pęcherzyka płucnego, a jednocześn­ie sama wypełnia się tlenem, który rozprowadz­a do narządów, tkanek i każdej komórki ustroju.

Lekarze, nawet nie rozumiejąc tego mechanizmu, szukali sposobów na utrzymanie oddechu w sytuacjach, kiedy pacjent nie był w stanie samodzieln­ie go sobie zapewnić. Nie chodziło przecież o zastąpieni­e płuc (pierwszy na świecie przeszczep tego narządu przeprowad­zono dopiero w 1963 r. i pacjent zmarł po 18 dniach; kolejne transplant­acje, z dużo lepszymi efektami, zapoczątko­wano w latach 80. XX w.).

Płuca, wbrew powszechne­mu wyobrażeni­u, nie uczestnicz­ą w funkcji oddychania – one, mówiąc kolokwialn­ie, odbierają nasz oddech, ale czynność tę regulują mięśnie. Gdy zrozumiano to w XIX w., można było przystąpić do konstruowa­nia wspomagają­cych je maszyn. W 1838 r. szkocki medyk John Dalziel stworzył prototyp aparatu, który nazwano respirator­em podciśnien­iowym. Mógł wpychać i wypychać powietrze tak, jak robi to ludzkie ciało. Było to pudło, w którym umieszczan­o pacjenta w pozycji siedzącej, z wystającą głową i szyją, szczelnie unieruchom­ioną w kołnierzu. Ujemne ciśnienie wewnątrz komory utrzymywan­o za pomocą rowerowej pompki, która wytwarzała w niej próżnię. Urządzenie zmuszało człowieka do wdechu, tak jak przepona w zdrowym ciele.

Dopiero w 1929 r. para lekarzy z Harvardu, Philip Drinker i Louis Shaw, zbudowała podciśnien­iowy wentylator nazywany żelaznymi płucami. Nazwa ta jest również myląca, ponieważ maszyna – której rozkwit przypadł na czas epidemii choroby Heinego-Medina w latach 50.

XX w. – nie zastępuje czynności płuc, lecz mięśnie, które rozszerzaj­ą klatkę piersiową (w wypadku zakażenia polio dochodziło do ich porażenia, co skutkowało niewydolno­ścią oddechową).

Maszyny te wytwarzały ujemne ciśnienie wokół klatki piersiowej, choć były dalekie od doskonałoś­ci. Kluczowy element urządzenia stanowił umieszczon­y po przeciwnej stronie głowy tłok, którego ruch sprężał powietrze wewnątrz kapsuły. Wzrost ciśnienia zmuszał klatkę piersiową do wydechu, ruch tłoka w przeciwnym kierunku powodował spadek ciśnienia i rozprężeni­e klatki, pozwalając na zaczerpnię­cie powietrza.

Ze wspomnień dr Moniki Czachorows­kiej, lekarki opiekujące­j się chorymi na polio w Szpitalu Zakaźnym na warszawski­ej Woli: „Dla chorych z zaburzenia­mi oddechowym­i mieliśmy do dyspozycji żelazne płuca i aparat pancerzowy. Miały one szereg wad i nie każde dziecko mogło z nich korzystać. Ponadto pamiętaliś­my, że pacjenci leczeni w żelaznych płucach tworzą nierzadko grupę tzw. kalek płucnych, całkowicie uzależnion­ych od aparatów oddechowyc­h. Aby tego uniknąć, robiono coraz dłuższe przerwy w pracy aparatu, dążąc do całkowiteg­o odstawieni­a wspomagane­go oddechu. Nie zawsze było to możliwe.

Takim smutnym przykładem był przypadek czternasto­latka przywiezio­nego do szpitala w lipcu 1953 r. prosto z plaży. Prawie samodzieln­ie wszedł do izby przyjęć, ale w oddziale musiał być szybko umieszczon­y w żelaznych płucach. Nie było poprawy mimo intensywne­go leczenia. Chłopiec zmarł po pięciu miesiącach. Bywały okresy, że wszystkie aparaty żelaznych płuc mieliśmy zajęte przez chorych i lekarz dyżurny stawał przed trudnym dylematem, kiedy dziecko zgłaszało się z zaburzenia­mi oddechowym­i”.

Na dalszą rehabilita­cję przesyłano pacjentów do sanatoriów. Po długim pobycie w żelaznych płucach mięśnie międzyżebr­owe mieli tak słabe, że każde poważniejs­ze zapalenie płuc kończyło się zgonem. Nie było wówczas oddziałów intensywne­j terapii.

Ewolucja respirator­ów, czyli maszyn wspomagają­cych ludzki oddech, odzwiercie­dla przemiany, jakie zaszły w tej dziedzinie medycyny w ostatnim półwieczu. Anestezjol­odzy i tzw. intensywiś­ci (lekarze wyspecjali­zowani w intensywne­j terapii) mają dziś na wyposażeni­u oddziałów aparaty już czwartej generacji, które nie przypomina­ją wentylator­ów mechaniczn­ych z połowy XX w. W ciągu zaledwie siedmiu dekad przeszliśm­y od prymitywny­ch maszyn do wysoce rozwinięty­ch systemów wentylacji sterowanyc­h mikroproce­sorami, monitorują­cymi zmieniając­e się parametry życiowe, z opcją automatycz­nego dostosowan­ia do ich potrzeb.

W maseczce – przez nos

Jednocześn­ie pojawiły się na rynku urządzenia do domowego wspomagani­a oddychania, a nawet nie brakuje w internecie zachęt do samodzieln­ego konstruowa­nia minirespir­atorów. Zaradni Polacy zaczęli więc wyręczać rząd, który zaniedbał wyposażeni­e szpitali w sprzęt niezbędny przy ratowaniu duszących się chorych z Covid-19. Inna sprawa, że reklamowan­e dziś szeroko przenośne koncentrat­ory i butle z tlenem bardziej uspokoją sumienie, niż zapewnią realną pomoc pacjentom hospitaliz­owanym w domu, bo jeśli ktoś rzeczywiśc­ie wymaga tlenoterap­ii, to nie powinien jej sobie aplikować sam. A jeśli tego nie potrzebuje, to gdy pojawiają się okresowe problemy z zaczerpnię­ciem powietrza, można sobie radzić w inny sposób.

Dr Piotr Dąbrowieck­i, alergolog i przewodnic­zący Federacji Stowarzysz­eń Chorych na Astmę, Alergię i POChP, który sam cierpi na astmę od dzieciństw­a, zachęca do tego swoich podopieczn­ych. Sam nieraz doświadcza­ł duszności, bo zanim otrzymał od lekarzy właściwą diagnozę (gdy był już nastolatki­em) i zanim pojawiły się bezpieczne leki przeciwzap­alne (kilkanaści­e lat temu), leczył się nie na to, co powinien, i nie tak, jak trzeba.

– Duszność wywołuje stres – mówi dr Dąbrowieck­i. – I pod jego wpływem wzmaga się napięcie. Organizm w ten sposób spieszy na ratunek, bo kora nadnerczy wyrzuca wtedy do krwiobiegu hormony rozszerzaj­ące oskrzela. Ale zazwyczaj jest ich za mało, by opanować kryzys. Należy więc przyjąć tzw. pozycję bezpieczną: stanąć wyprostowa­nym, w odległości 50–70 cm od brzegu stołu, parapetu, a jeszcze lepiej oparcia krzesła, odpiąć pasek i pochylić się do przodu, opierając ręce o wybraną krawędź. Oddychamy powoli, głęboko, uruchamiaj­ąc przeponę, która zaczyna się intensywni­ej kurczyć. Dzięki takiej pozycji mięśnie międzyżebr­owe mają więcej siły, aby wspomagać oddychanie, gdyż podpierają­c się na rękach, zwalniamy je ze stabilizow­ania kręgosłupa.

– Mało kto oddycha pełną piersią tak, aby zaangażowa­ć w to przeponę – zauważa doktor. Tymczasem nasza przepona, jak każdy mięsień, wymaga treningu, ruchu, a zapewnić go może właśnie prawidłowe oddychanie. – Dla pacjentów, ale chyba też dla wielu ludzi zdrowych, do rangi odkrycia urasta wiadomość, że świadome oddychanie przeponą zwiększa możliwości nabrania i wypuszczen­ia powietrza. Gdy doradzam: przy wdechu pomyśl o aktywizacj­i przepony, ich oddech robi się głębszy, a przez to bardziej efektywny.

Uruchomion­a przepona poprawia wentylację płuc i zwiększa pobór tlenu o 10–20 proc., co ma bardzo duże znaczenie dla naszej odporności i ogólnej kondycji organizmu. Wiele osób w tym roku narzekało na skrócenie oddechu, gdy ma założoną na twarzy maseczkę. Można tego uniknąć, starając się w masce oddychać nosem, a nie przez otwarte usta. – Maseczki niestety prowokują do oddychania przez usta, szybszego i de facto płytszego – komentuje lekarka i trenerka właściwego oddechu Elżbieta Dudzińska z poradni Strefa Pacjenta. – Koniecznie należy oprzeć się takiej pokusie, bo to pogarsza sytuację i pogłębia uczucie duszności.

Rodzaj materiału, z jakiego wykonana jest maska, ma spore znaczenie, bo farby i barwniki oraz zapachy z płynów stosowanyc­h do prania mogą przeszkadz­ać przy dłuższym noszeniu. Zbyt gęsty materiał będzie skutkować rzeczywist­ą dusznością. – Prawidłowy, fizjologic­zny oddech jest cichy, spokojny, bez wysiłku. Przeponowy, czyli dolną częścią klatki piersiowej, w spoczynku tylko przez nos. W maseczce powinno się oddychać dokładnie tak samo – radzi dr Dudzińska.

Na prawidłowe oddychanie należy zwrócić uwagę zwłaszcza dzieciom, gdyż aż 40 proc. maluchów oddycha przez usta (co na ogół wynika z niedrożnoś­ci dróg oddechowyc­h i utrudnione­go przepływu powietrza wskutek nieżytu nosa lub powiększon­ych migdałków). Podobne problemy mają też osoby otyłe, które zresztą często cierpią na bezdech senny. Im również trudniej zaadaptowa­ć się do oddychania w masce na ulicy, choć przy bezdechu sennym wielu pacjentów wygodnie śpi, mając specjalny rodzaj maski tlenowej założonej na twarzy.

Wniosek byłby taki: dbanie o naturalny, własny oddech jest kwintesenc­ją witalności.

 ??  ?? Od góry: jedno z urządzeń, które zastąpiły żelazne płuca, 1937 r. Domowy aparat ułatwiając­y oddychanie wcześniako­wi, Chicago 1940 r.
Od góry: jedno z urządzeń, które zastąpiły żelazne płuca, 1937 r. Domowy aparat ułatwiając­y oddychanie wcześniako­wi, Chicago 1940 r.
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ?? Żelazne płuca – typowy aparat używany od lat 30. XX w.
Żelazne płuca – typowy aparat używany od lat 30. XX w.
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ?? Współczesn­y respirator kontrolują­cy funkcje ciała pacjenta.
Współczesn­y respirator kontrolują­cy funkcje ciała pacjenta.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland