Własny pokój
Czy zawsze musimy lądować w szufladce z napisem „kobieta”? Skoro uniwersalne oznacza męskie, to kobiety wciąż tkwią na marginesie normy. Chociaż jest nas na świecie więcej, nadal musimy się łasić i prosić, żeby traktowano nas poważnie. Żeby w ogóle uznano nas za człowieka, bo przecież po angielsku słowo „człowiek” jest tym samym, co „mężczyzna”.
„…krótko przystrzyżona, zawsze w spodniach, przypominała mężczyznę i wydaje mi się, że starała się umyślnie, nawet z pewną przesadą podkreślać te cechy szorstkim, urywanym głosem, stanowczością i bezceremonialnością wypowiedzi, jakby chcąc w ten sposób zamanifestować, iż prawdziwa sztuka wymaga rzeczowości i ścisłości, a nie kobiecego sentymentalizmu” – tak Henryk Vogler widział Marię Jaremiankę, malarkę, rzeźbiarkę, scenografkę (Justyna Sobolewska „Miron, Ilia, Kornel” wyd. Iskry).
Męska jest tu rzeczowość i ścisłość, a kobiecy sentymentalizm. Ten ostatni nie nadaje się na materiał na sztukę. Tak ustaliła męska norma. I chociaż cytat ma ponad pół wieku, twórczynie wciąż borykają się z takimi niedorzecznymi podziałami. Dużą część energii zabiera im walka z cieniem – „kobiecością” jako ograniczającym konstruktem kulturowym. To on jest filtrem, przez który ocenia się artystkę i jej sztukę. Akt twórczy pozostaje przysłonięty płcią biologiczną. Co innego w przypadku pisarzy, ci dostają carte blanche, mogą swoją tożsamość budować dowolnie, nie odnosząc się wcale do faktu, że urodzili się mężczyznami.
Podobnie jest z oceną twórczości. Nie raz zdarzyło nam się przeczytać dziwne pochlebstwo w recenzji powieści, zaczynające się od: „jak na kobietę…”. Pytania, czy „pisze pani literaturę kobiecą” zadawane są jako retoryczne, bo wiadomo, że jak kobieta, to dla kobiet i o kobietach. Nikt kolegów po piórze nie indaguje, czy piszą „dla mężczyzn”, o „męskich sprawach”.
Ocena pracy artystki ma wciąż jeszcze za punkt wyjścia płeć biologiczną. Gdyby urodziła się mężczyzną, ocenie podlegałoby wyłącznie dzieło. Twórczynie mają przypisaną na starcie tożsamość – to ich „kobiecość”. Z niej są rozliczane, do niej muszą się odnosić, z niej tłumaczyć, przeciw niej się buntować. Ale nie za bardzo, bo pisarka prezentująca się niekobieco to jak produkt z wadą fabryczną.
Tak jest pod każdą szerokością geograficzną. Mogłyśmy się o tym przekonać, gdy dzięki platformie online zawędrowałyśmy do Pekinu. W forum polsko-chińskim, w którym oprócz nas wzięła udział Manuela Gretkowska, a ze strony chińskiej pisarki Lu Min, Cui Manli i Di An, omawiałyśmy właśnie te dylematy. Po dwóch godzinach wymiany doświadczeń wniosek padł dość gorzki: odmienność, różnorodność, w rozumieniu płci, wciąż bywa używana do tego, by stanąć na drodze do równości. Tak było sto lat temu, kiedy kobiety nie mogły studiować, bo… nie mogły i już. I tak bywa dziś, kiedy płeć biologiczna staje się kryterium oceny pracy.
Optymistyczna była opowieść o regionie, z którego pochodziła jedna z pisarek. Panowała tam względna równość, płeć biologiczna kobiety nie była używana jako pretekst do wciskania w schemat służenia czemuś lub komuś. Dopiero wyjazd na studia uświadomił jej, że świat, w którym wyrosła, jest enklawą. Tam, gdzie wyjechała, żeby się kształcić, kobiety musiały gotować i podawać do stołu mężczyznom, dopiero potem mogły same szybko coś zjeść w kuchni. Czy nie bywa tak do dziś w Polsce? Idą święta, przekonajmy się.
W Polsce, w Chinach, wszędzie, zmagamy się z tym samym problemem: opisywane przez nas doświadczenie wciąż traktowane jest jako „kobiece”, a nie jako uniwersalne. Macierzyństwo jest „kobiece”, jeśli pisze o nim autorka. Kiedy mężczyzna obrabia literacko temat bycia ojcem, tacierzyństwo awansuje do miana rodzicielstwa.
Kwestie tożsamości w kontekście tworzenia są często kluczowe. Z różnych względów mogą nie mieścić się w wyśrubowanej normie narzuconej przez kulturę. A to za mało zrozumiałe, a to zbyt babskie lub „dziwne”. Płaci się za to cenę, kiedy przychodzi zmierzyć się z oczekiwaniami względem tego, w jaki sposób pisać albo, co gorsza, żyć.
Pisanie i twórczość były zawsze wentylem bezpieczeństwa. Nie ukrywajmy: piszącym wolno więcej. Jest na to społeczne przyzwolenie, powstał wręcz stereotyp: romantyczny wieszcz atakowany przez myśli spogląda w dal, przygryzając w zamyśleniu pióro. Pisarce pozostaje salon, gdzie krzyżują się drogi domowników. Własny pokój, którego domagała się Virginia Woolf, to pobożne życzenia. Wyjście z psem, nakarmienie dziecka, rozmowy o szkole lub sercowych problemach z nastolatkiem – to rzeczywistość pisarki. Z tego rozliczana jest najpierw. Nie może sobie pozwolić na tygodniowe niewychodzenie z domu, kiedy kończy powieść. Jest na cenzurowanym.
Współczesna proza pisana przez kobiety zadaje pytania, w jaki sposób żyjemy i chcemy żyć. I gdzie w całej tej narracji jest mężczyzna. Jak stworzyć świat, w którym uniwersalne stanie się doświadczenie nie jednej płci, a wielu. Świat, gdzie osoba tworząca wyjdzie z gabinetu, którego jak cerber strzeże dobra żona. Wyjdzie poza salon, gdzie tupią domownicy, domagając się obiadu, i trudno się skupić. Jak sprawić, by własny pokój w XXI w. nie był miejscem, gdzie wewnętrzny cenzor wciąż chlaszcze najsroższą z krytyk: nie piszesz jak mężczyzna.
Nie trzeba być pisarką, odwieczną „dziwaczką”, by aspirować do własnego pokoju. Tworzenie to codzienne wybory widoczne w tym, jak się ubieramy, jak kładziemy przedmioty na biurku czy pakujemy prezenty. Nie powinny być dyktowane przez normę, która wywodzi się z perspektywy męskiej. Własny pokój to przestrzeń, gdzie krytyk nie ma wstępu. Zwłaszcza taki, który przybiera postać dziadersa, strażniczki patriarchatu lub prezesa, który chce z Polski zrobić krainę liliputów.