Andrzej Fedorowicz Jak ojciec King Konga uciekł z łagru
Wyprowadzajac z obozu pracy pod Moskwa pewnego Amerykanina, podporuznik Sokolowski i kapral Zalewski przyczynili sie do powstania jednego z największych hitów w dziejach kina.
Chłodnym świtem 12 kwietnia 1921 r. trzech młodych mężczyzn uciekło ze słabo pilnowanego łagru pod Moskwą. Ruszyli w stronę torów kolejowych. Wszyscy byli jeńcami z zakończonej pół roku wcześniej wojny, jednak tylko podporucznik Stanisław Sokołowski i kapral Stanisław Zalewski mogli się spodziewać uwolnienia na mocy polsko-rosyjskich umów. Trzeci, Amerykanin, był traktowany przez bolszewików jako płatny najemnik i antysowiecki przestępca. Szans na odzyskanie wolności nie miał żadnych.
Amerykanin figurował w obozowej kartotece jako Frank Mosher, nie było to jednak jego prawdziwe nazwisko. Urodzony w Jacksonville na Florydzie 28-latek w rzeczywistości nazywał się Merian Caldwell Cooper. Był kapitanem amerykańskiego lotnictwa i pilotem ochotnikiem z 7. Eskadry Myśliwskiej im. Tadeusza Kościuszki. Jednostka brała udział w wyprawie kijowskiej, a potem walkach odwrotowych i obronie Lwowa przed 1. Armią Konną Siemiona Budionnego.
Taktyka amerykańskich lotników była mordercza. Najpierw zrzucali bomby na jeźdźców Konarmii. Potem, na niskiej wysokości, latali wzdłuż kolumny, siejąc śmiercionośny grad kul. Straty w ludziach i w morale czerwonoarmistów były tak duże, że za głowy amerykańskich lotników Siemion Budionny wyznaczył nagrody, w tym pół miliona rubli za dowódców.
To, że Cooper przeżył w rosyjskiej niewoli dziewięć miesięcy, zawdzięczał tylko swojemu szczęściu i niesamowitym zbiegom okoliczności.
Wygrana na loterii
Przyszedł na świat w bogatej rodzinie z amerykańskiego Południa, która swój majątek zawdzięczała plantacjom bawełny. Legendą rodu był prapradziadek Meriana, który walczył z Brytyjczykami o niepodległość Stanów Zjednoczonych i był starszym oficerem u Kazimierza Pułaskiego. John Cooper zaprzyjaźnił się z polskim generałem, brał u niego lekcje fechtunku, a pod Savannah był ponoć świadkiem jego śmierci. W ten sposób Merian, jeszcze jako dziecko, dowiedział się o toczonej przez Polaków od końca XVIII w. walce o niepodległość.
Obdarzonego bujną wyobraźnią chłopca oprócz historii prapradziadka inspirowało jeszcze kilka innych rzeczy. Dorastał w czasie, gdy rodziło się lotnictwo i nowoczesny przemysł filmowy, a szczyty popularności wśród czytelników biły książki o wyprawach w nieznane zakątki świata. Jedna z nich, „Odkrycia i przygody w Afryce równikowej” Paula du Chaillu, opowiadała o polowaniu na ogromne goryle. Właśnie ona stała się ulubioną lekturą młodego Meriana na równi z „Don Kichotem” Cervantesa.
Gdy Ameryka przystąpiła do pierwszej wojny światowej, pełen zapału 23-latek wyruszył jako lotnik na europejski front. 26 września 1918 r., w czasie powietrznej potyczki nad Francją, jego samolot został trafiony i zaczął spadać. DH-4 Liberty nie
bez powodu nazywano płonącymi trumnami; w kokpicie szalał pożar, a Merian nie miał spadochronu. Wyskoczył ze spadającego samolotu. Szczęśliwie przeżył.
Kiedy po krótkiej niewoli wrócił do jednostki, czekało na niego świadectwo zgonu, podpisane przez gen. Johna Pershinga. „Od tej pory całe moje życie stało się wygraną na loterii” – zanotował Merian Cooper. Te słowa stały się jego mottem.
Płatnych najemników nie potrzebujemy
Drugi raz Merian Cooper spadał z nieba koło wsi Didycze na Wołyniu 13 lipca 1920 r. Mijało niespełna 11 miesięcy, od kiedy w paryskim hotelu Wagram on i siedmiu amerykańskich pilotów podpisało kontrakty z gen. Tadeuszem Rozwadowskim. Mieli utworzyć eskadrę lotniczą i wziąć udział w walkach na wschodnich Kresach Polski. Cooper poznał generała kilka miesięcy wcześniej, gdy brał udział w wyprawie Amerykańskiej Misji Żywnościowej Edgara Hoovera do obleganego przez Ukraińców Lwowa.
Na prośbę Rozwadowskiego osobiście zajął się formowaniem eskadry, która – tak jak chcieli Amerykanie – przyjęła imię Kościuszki. Wizyta u Naczelnego Wodza w Warszawie była jednak zgrzytem. „Polska potrafi sama toczyć swoje bitwy i płatnych najemników tu nie potrzebujemy” – stwierdził Józef Piłsudski, podając jednocześnie w wątpliwość sens wysyłania lotników na front wschodni. Mimo to niezrażeni takim przyjęciem Amerykanie w październiku 1919 r. przybyli do Lwowa, stając się z miejsca idolami miejscowej ludności, a szczególnie kobiet.
Finanse zdecydowanie nie były tym, co nimi kierowało; żołd w amerykańskiej armii był znacznie wyższy.
Dowódcą eskadry został starszy o trzy lata od Coopera Cedric Erald Faunt le Roy. Zima upłynęła na treningach na nieznanych Amerykanom typach maszyn. Gdy rozpoczęła się wyprawa kijowska, 7. Eskadra udowodniła swoją przydatność. To właśnie jej piloci pierwsi ostrzegli Polaków przed zbliżającą się od strony Humania Konarmią, umożliwiając wycofanie się wojsk z Kijowa. Ewakuację tę filmował inny Amerykanin, dobry znajomy Meriana Coopera Ernest Schoedsack. Polscy saperzy wysadzili most na Dnieprze chwilę po tym, jak zabrał z niego swoją kamerę.
Wyglądali jak piraci kapitana Morgana
Tego dnia, gdy wystrzelona przez któregoś z Kozaków Budionnego kula przebiła zbiornik paliwa w samolocie Coopera, 7. Eskadra toczyła walki między Łuckiem a Równem. Wystartowali z lotniska w Hołobach niedaleko Kowla, by dokonać kilku nalotów na bolszewickie kolumny. Włoskie samoloty Ansaldo A.1 Balilla, na których walczyli wówczas Amerykanie, były trudne w pilotażu i mało zwrotne, miały jednak zapasowy zbiornik. Niestety, pochłonięty walką Cooper nie zauważył, że paliwo wycieka, i nie zdążył przełączyć zasilania. Zorientował się dopiero, gdy silnik stanął i maszyna zaczęła spadać.
Starając się trafić w polanę za lasem, zauważył w dole pędzących galopem za samolotem jeźdźców. Wylądował, ale siła uderzenia wyrzuciła go z kabiny razem ze spadochronem,
który otworzył się automatycznie. Chwilę później stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, zobaczył stojących wokół siebie żołnierzy Budionnego. Wyglądali jak piraci z opowieści o kapitanie Morganie lub przemytnicy z meksykańskiego pogranicza. Cooper sięgnął do kieszeni, w której nosił fiolkę z trucizną, ale jej nie znalazł. Chwilę później czerwonoarmiści zdarli z niego ubranie i pognali między końmi.
Kolejny raz żegnał się z życiem, gdy kolumna dotarła do pułku bolszewików, który tego dnia był ostrzeliwany przez amerykańską eskadrę. Żołnierze założyli Merianowi pętlę na szyję i zarzucili sznur na gałąź drzewa. Nie zamierzali jednak szybko z nim kończyć; na unieruchomionego Amerykanina szarżowało konno kilku Kozaków, tnąc szablą tuż przed jego twarzą. Widowisko przerwał młody komisarz, który kazał rozwiązać lotnika i oddać mu ubranie.
Nazywam się Frank Mosher
Idąc na przesłuchanie, Merian Cooper był pewien, że czekają go tortury i śmierć. Nazwiska amerykańskich lotników, za których głowy Budionny wyznaczył nagrody, były doskonale znane bolszewickim komisarzom na froncie. On był w tym momencie tymczasowym dowódcą 7. Eskadry. Wtedy uświadomił sobie, że nosi ubranie, które nie należy do niego. Był lipcowy upał, poleciał więc bez oficerskiego płaszcza – gdyby to zrobił, jego los byłby przesądzony. Kombinezon, który miał na sobie, należał do mechanika Franka Moshera, o czym świadczyła naszywka na koszuli. To właśnie nazwisko podał, gdy rozpoczęło się przesłuchanie, pokazując jednocześnie komisarzowi dłonie. Ich skóra była czerwona i szorstka od poparzeń, których doznał w czasie pamiętnego lotu. Zdecydowanie nie wyglądały jak ręce oficera.
Odtąd Cooper postanowił grać rolę prostego amerykańskiego robotnika, który jakimś dziwnym zrządzeniem losu znalazł się za sterami samolotu w czasie polsko-rosyjskiej wojny. Podstęp się udał i tego wieczoru jadł już w towarzystwie kawalerzystów kolację z mięsem i ziemniakami. O wiele większymi wyzwaniami okazały się jednak kolejne przesłuchania. Pierwsze prowadził Izaak Babel, dziennikarz, pisarz, oficer polityczny i redaktor frontowej gazety Konarmii. Drugie – Siemion Budionny.
Człowiek, który sam wyznaczył nagrodę za głowę Coopera, nie zorientował się jednak, z kim ma do czynienia. Próbował go namówić, by szkolił rosyjskich pilotów, jednak Amerykanin odmówił. Dalej czekała go droga w stronę Żytomierza i Kijowa, przez miejsca, w których wcześniej bywał i gdzie ktoś mógłby go rozpoznać. Znów miał szczęście – nikogo takiego nie spotkał. Po kilku tygodniach od zestrzelenia Merian Cooper był w łagrze w Kożuchowie pod Moskwą. Tymczasem koledzy z eskadry, rodzina z Florydy i amerykańscy dyplomaci w Warszawie robili, co mogli, by dowiedzieć się czegoś o jego losach.
Agentka pod przykrywką dziennikarki
20 września 1920 r. do Jacksonville dotarł list z informacją, że Merian żyje. Jego autorką była Marguerite Harrison, podająca się za korespondentkę dziennika „Baltimore Sun” i agencji Associated Press w Moskwie. W rzeczywistości była agentem amerykańskiego Departamentu Wojny. Harrison po śmierci męża faktycznie pracowała jako autorka kroniki towarzyskiej w gazecie, ale w 1918 r. postanowiła, że jej sposobem na życie będzie szpiegowanie dla rządu Stanów Zjednoczonych.
Po pierwszej misji pod przykrywką dziennikarki do ogarniętych rewolucją Niemiec wywiad zlecił jej przedostanie się do Moskwy. 9 lutego 1920 r. Harrison przy pomocy dowódcy frontu litewsko-białoruskiego gen. Stanisława Szeptyckiego przedostała się na rosyjską stronę. Zanim to nastąpiło, spędziła kilka tygodni w Warszawie, biorąc udział w przyjęciach z udziałem innych przebywających w Polsce Amerykanów. Na balu w hotelu Bristol tańczyła z przystojnym lotnikiem. Nazywał się Merian Cooper.
Drugi raz spotkała go w kożuchowskim łagrze dzięki informacji uzyskanej w Czerwonym Krzyżu. Jakiś jeniec z Jugosławii powiedział, że przebywa tam Amerykanin o nazwisku Mosher, który służył w 7. Eskadrze. Kiedy go odnalazła, natychmiast się rozpoznali. Cooper był wygłodniały, błagał o tytoń i powiadomienie rodziny. Harrison postanowiła zrobić wszystko, by mu pomóc. Ryzykowała wiele, gdyż była już na celowniku tajnej policji. O to, że jest amerykańskim szpiegiem, oskarżyła ją mieszkająca w Moskwie rodaczka Louise Bryant, wdowa po gloryfikującym bolszewicką rewolucję dziennikarzu Johnie Reedzie.
Polscy przyjaciele
Przez miesiąc Marguerite Harrison dostarczała Cooperowi paczki z żywnością, jednak w październiku 1920 r. kontakt się urwał. Amerykanka została aresztowana pod zarzutem szpiegostwa. Aby ratować skórę, zdecydowała się być podwójnym agentem, ale prawdziwą tożsamość Franka Moshera utrzymała w tajemnicy. Zwolniono ją po kilku tygodniach w związku z amerykańską pomocą żywnościową dla sowieckiej Rosji, pozostała jednak w Moskwie. Tymczasem Frank Cooper został przeniesiony do łagru we wsi Władykino na północ od stolicy Rosji. Nic nie wiedział o podpisanym 12 października rozejmie, który kończył wojnę polsko-bolszewicką.
Pierwsze informacje na ten temat dotarły do obozu wiosną 1921 r., gdy rozpoczęła się wymiana jeńców. Cooper zdążył się już zaprzyjaźnić ze Stanisławem Sokołowskim, podporucznikiem 31. Pułku Strzelców Kaniowskich, wziętym do niewoli w lipcu 1920 r. pod Brześciem. Porozumiewali się łamaną niemczyzną, a towarzystwo Polaka ratowało Amerykanina przed psychicznym załamaniem. We Władykinie wiele razy był świadkiem, jak więźniowie zabijali się o chleb; praca przy torach kolejowych była mordercza. Torturowano go też, trzykrotnie poddając pozorowanej egzekucji.
Gdy stało się jasne, że wymiana jeńców nie obejmie Amerykanina, podporucznik Sokołowski postanowił zorganizować ucieczkę. W plan wtajemniczył kaprala Stanisława Zalewskiego, który pracował w obozowej kancelarii. Ten postarał się o fałszywe dokumenty. Jako kierunek ucieczki wybrali odległą o ponad 700 km granicę z Łotwą. W kwietniowy poranek, uzbrojeni tylko w stary scyzoryk Coopera, wyszli za druty.
11 dni do wolności
Przez pierwsze dwa dni zbiegowie podróżowali metodą nazwaną przez Coopera „na amerykańskiego włóczęgę”, wskakując do wagonów jadących na zachód pociągów towarowych. Gdy było to zbyt niebezpieczne, szli nocami biegnącymi wzdłuż torów leśnymi ścieżkami. Skrajnie wyczerpani i głodni pukali
czasem do drzwi chłopskich chat, gdzie zwykle udzielano im pomocy. Ale były też chwile, w których musieli walczyć o życie. Pewnej nocy natknęli się w lesie na uzbrojonego żołnierza wartownika. Gdy prowadził ich na muszce na posterunek, na umówiony znak Polacy rzucili się i obezwładnili Rosjanina, a Cooper scyzorykiem poderżnął mu gardło.
Do granicy dotarli po niespełna tygodniu ucieczki. Znaleźli słabo strzeżone miejsce, jednak pokonanie go okazało się śmiertelnie niebezpieczne. Było to wielkie bagno, przez które ścieżki znali tylko miejscowi. Kapral Zalewski znalazł w końcu przemytnika, który zgodził się przeprowadzić całą trójkę pod samą granicę, ale w zamian za płaszcz i parę butów. Pierwszy oddał Sokołowski, drugie Cooper, który owinął bose stopy paskami materiału z podartej koszuli.
Gdy byli już blisko celu, przewodnik znów zażądał ubrań i pieniędzy, grożąc, że wyda zbiegów bolszewikom. I znów na umówiony znak Polacy rzucili się na przemytnika, a Cooper przystawił mu scyzoryk do szyi. Przerażony mężczyzna doprowadził ich w końcu do celu i zniknął. Do pokonania został szeroki i wysoki na kilka metrów pas zasieków z drutu kolczastego. 23 kwietnia 1921 r. zakrwawieni uciekinierzy w poszarpanych ubraniach stanęli na łotewskiej ziemi. Trzy dni później gazety na całym świecie podały sensacyjną wiadomość o ucieczce amerykańskiego lotnika z sowieckiego łagru.
Znów jest jak dawniej
10 maja 1921 r. Merian Cooper odbierał w Warszawie z rąk Józefa Piłsudskiego order Virtuti Militari. Za udział w wojnie rząd zaproponował mu majątek ziemski, jednak Amerykanin odmówił. Zamiast tego wdał się w romans ze starszą od siebie o 10 lat Marjorie Crosby-Słomczyńską, zwaną Daisy. Wychowała się w Londynie, mieszkała wśród brytyjskiej arystokracji w Rosji, by po bolszewickiej rewolucji uciec do Warszawy. Gdy Merian Cooper opuszczał Polskę jesienią 1921 r., nie wiedział, że Daisy jest w ciąży.
W Londynie, w drodze do Stanów Zjednoczonych, odnalazł Ernesta Schoedsacka. Zaczął rodzić się pomysł na osadzony w egzotycznej scenerii epicki film. Po krótkiej pracy w gazecie i spisaniu wojennych wspomnień Cooper zaprosił przyjaciela na wyprawę statkiem do Afryki i Azji. Niespodziewanie dołączyła do nich Marguerite Harrison, której udało się wydostać z Rosji. Nakręcili kilka filmów, między innymi o cesarzu Etiopii Hajle Sellasje. Musiało jednak minąć kilka lat, zanim Merian i Ernest zabrali się do dzieła swojego życia – opowieść o terroryzującej Nowy Jork wielkiej małpie z Wyspy Czaszki. W tym czasie Cooper spróbował swoich sił w biznesie lotniczym, stając się jednym z założycieli linii Pan American.
Premiera „King Konga” odbyła się 2 marca 1933 r. 104-minutowy film z budżetem 670 tys. dol. zarobił rekordową w owym czasie kwotę 5,3 mln dol., stając się jedną z przełomowych produkcji w dziejach kina. Coopera i Schoedsacka, reżyserów i producentów, można zobaczyć w finałowej scenie, gdy pilotowany przez Meriana samolot atakuje King Konga na dachu Empire State Building. „Znów jest jak dawniej” – skomentował ten moment Cooper.
Dzięki „King Kongowi” stał się bogaty. Wiedział już wówczas o swoim nieślubnym dziecku w Polsce i wspomagał Daisy finansowo. Syna poznał jednak dopiero po drugiej wojnie światowej, w której także brał udział (choć już nie jako pilot) na froncie japońskim. Maciej Słomczyński został tłumaczem i pisarzem, znanym też wielbicielom kryminałów jako Joe Alex. O losach podporucznika Stanisława Sokołowskiego i kaprala Stanisława Zalewskiego, bez których to wszystko nie miałoby szans się wydarzyć, nic nie wiadomo.