O pojmowaniu płci i seksualności w średniowieczu opowiada mediewista prof. Krzysztof Skwierczyński
O pojmowaniu płci, istnieniu osób niebinarnych i seksualności w średniowieczu opowiada prof. Krzysztof Skwierczyński, mediewista z Uniwersytetu Warszawskiego.
AGNIESZKA KRZEMIŃSKA: – W czasach gorących dyskusji wokół płci oraz seksualnych orientacji pojawia się mnóstwo badań na temat tego, jak te kwestie wyglądały w przeszłości. Ostatnio wyszła książka „Płynność płci”(„Les genres fluides”) historyczki i działaczki LGBT Clovis Maillet, która, powołując się na przykłady świętych wchodzących w role niezgodne z ich płcią biologiczną, doszukuje się w tym średniowiecznej transpłciowości. Ma rację?
KRZYSZTOF SKWIERCZYŃSKI: – Niestety, książka rozczarowuje. Zacznijmy od tego, że jednym z większych niebezpieczeństw historiografii jest przekładanie słusznych nawet, ale współczesnych postulatów ruchów gejowskich, feministycznych, gender i queer na badania historyczne. Nieważne, czy jest się kobietą, gejem, transgenderowcem czy katolickim konserwatystą, jeśli się jest naukowcem, należy odciąć się od tego, kim się jest, i po prostu badać źródła. Tymczasem coraz bardziej ulegamy różnym modom intelektualnym – mamy zwrot przestrzenny (zakładający, że przestrzeń, w której żyje człowiek, jest faktem społecznym), zwierzęcy, genderowy itd., itp. Często polega to na wybieraniu ze źródeł danych pod z góry przyjętą tezę, co jest metodologicznie nieakceptowalne i wiedzie na manowce.
Modę na badanie homoerotyki w historii wprowadził w latach 80. amerykański mediewista i gej John Boswell, autor książki „Chrześcijaństwo, tolerancja społeczna i homoseksualność. Geje i lesbijki w Europie Zachodniej od początku ery chrześcijańskiej do XIV w.”, w której dowodził, że w wiekach średnich akceptowano zachowania homoseksualne, a nawet istniały małżeństwa jednopłciowe, na co nie ma dowodów. Pisał też o średniowiecznych „gejach” i homoseksualizmie. Według mnie takie podejście jest ahistoryczne i wypaczające, bo pojęcia te są stosunkowo młode, więc w mojej pracy badawczej konsekwentnie używam określeń „sodomia i sodomici”, choć nie bardzo je lubię. Podczas gdy orientacje seksualne są biologiczne, więc ich istnienie jest oczywiste, to seksualność, jak zauważył Michel Foucault, to zjawisko kulturowe. Podobnie jest z podejściem do płci. Według Maillet dowodem na jej płynność w średniowieczu było m.in. pojęcie tertium genus – trzeciej płci.
W średniowieczu pojęcia gender, jako ruchu dążącego do równouprawnienia płci i orientacji seksualnych, oczywiście nie było, ale jeśli uznamy, że oznacza ono płeć społeczną i pojmowanie ról społecznych innych niż zgodne z płcią biologiczną, to oczywiście tak. Tym bardziej
że płcie były wówczas nie dwie, ale nawet więcej, zwłaszcza w Bizancjum, gdzie inaczej kwalifikowano na przykład eunuchów, hermafrodytów, których fenomen próbowano zresztą jakoś racjonalnie tłumaczyć. Co więcej, przyjmowanie ról niezgodnych z własną płcią było wręcz polecane przez teologów. Miało to korzenie w Księdze Rodzaju, według której człowiek został stworzony jako jeden gatunek i ostatecznie zmierzać ma do raju, gdzie jak wyjaśniał św. Paweł: „nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym”.
Co prawda Bóg stworzył najpierw mężczyznę, a potem kobietę, ale aby powrócić do idealnego rajskiego stanu, trzeba było być bezpłciowym, jak aniołowie. Człowiek, zmierzający według tego neoplatońskiego schematu do początków swego bytu, powinien się do nich upodobnić i osiągnąć płeć anielską, co udawało się niektórym mnichom. W tym sensie podejście ówczesnego Kościoła do mnichów, a po wprowadzeniu celibatu też do księży świeckich, było bardzo „genderowe”
– nie mogli mieć oni żon i dzieci, uprawiać seksu czy walczyć na polach bitew, nie wypełniali więc roli przypisanej biologicznie mężczyznom, mimo to, w sensie teologicznym, dzielnie walczyli ze złem i oczekiwano od nich, że będą bardziej męscy niż rycerze i bardziej kobiecy niż kobiety. W jakim sensie? Ta nowoczesna myśl utrwaliła się w XI w., kiedy ukształtowało się niemal wszystko, co nas współcześnie otacza – Kościół ze swoimi instytucjami, miasta z prawami, uniwersytety, podział na grupy społeczne, pojęcie indywidualności człowieka oraz właśnie refleksja nad płciami. Kluczowe dla jej zrozumienia jest pojawienie się interpretacji aktu stworzenia. Stwierdzono bowiem, że choć kobieta znajduje się niejako piętro niżej od mężczyzny, to powstała jednak z żebra, więc z czegoś trwałego, w dodatku Bóg, wyjmując kość Adamowi, osłabił go, uzupełniając ubytek słabym ciałem.
Ale to nie wszystko, w tym czasie doszło do fundamentalnych zmian w pobożności średniowiecznej – Chrystus przestał być jedynie panem nieba, boskim triumfatorem, który pokonał śmierć. Zaczęto podkreślać jego człowieczeństwo, bo tylko jeśli był w pełni człowiekiem, jego ofiara na krzyżu i cierpienie miały sens. Skoro zatem Chrystus upokorzył się i stał się słabym śmiertelnikiem, to Szatan najbardziej jest zawstydzany, gdy pokonują go słabe, obciążone winą za grzech nieposłuszeństwa kobiety.
W kręgu ówczesnych intelektualistów i teologów zachodnioeuropejskich panowało przekonanie, że bez udziału kobiet zbawienie jest po prostu niemożliwe, a wczesnochrześcijańskie męczennice-dziewice stały się przykładem do naśladowania dla dążących do świętości mnichów. Eremita i doktor Kościoła Piotr Damiani w jednym ze swych kazań stwierdza, że dziewice te poprzez męczeństwo stały się wręcz adoptowanymi nie dziećmi, lecz „braćmi Boga”!
Czy teologiczne dowartościowanie wzmocniło pozycję kobiet w społeczeństwie?
Paradoksalnie z końcem XI w. zaczęła ona słabnąć. Wraz ze śmiercią Matyldy Toskańskiej w 1115 r. – a należała ona, wraz z cesarzem, papieżem i opatem Cluny, do najpotężniejszej wówczas czwórki ludzi – skończył się czas wielkich, znaczących dam. W ponownym wzroście pozycji kobiet ważną rolę odegrał kult maryjny. Maria Panna, która przez tysiąc lat była królową aniołów, nieba i patronką panujących dynastii, gdy „uczłowieczono” Chrystusa, zaczęła być czczona jako jego cierpiąca matka, stając się pośredniczką ubogich i chorych.
Nawet jeśli takie wysublimowane dysputy nie miały przełożenia na życie zwykłych kobiet, to wbrew obiegowym przekonaniom w średniowieczu kobiety były doceniane i szanowane, często nawet bardziej niż w późniejszych epokach. Poza tym, aby się usamodzielnić lub mieć władzę, sięgały po narzędzia, do których miały dostęp, np. po świętość i ascezę. Do czego niezbędne było zachowanie dziewictwa.
Raczej czystości. W średniowieczu świat się nie kończył wraz z utratą dziewictwa. W jednym z kazań Damiani mówi, że dla Boga nie jest ważne zachowanie błony dziewiczej, o wiele bliższe jego sercu są te kobiety, które po grzesznym życiu zapłoną miłością do niego. Poza tym można było być nietkniętym fizycznie, a grzeszyć nieczystymi myślami.
Maillet twierdzi, że przebieranki były sposobem ucieczki dla osób niebinarnych. Dowodem są wchodzące w rolę mężczyzn kobiety, jak św. Eugenia, która stała się Eugeniuszem, albo św. Marina, która wcieliła się w rolę Marinusa, oraz sztandarowa Joanna d’Arc, uważana przez francuskie środowiska LGBT za ikonę transwestytyzmu i transgenderyzmu, bo została spalona na stosie za to, że nie chciała zdjąć zbroi.
Czy to dobry przykład?
Fatalny. Joanna d’Arc miała trzy cele – uwolnienie Orleanu od oblężenia, koronację Karola VII w Reims oraz przegnanie Anglików, więc musiała przywdziać zbroję, przecież nie mogła walczyć w zwiewnej sukni. Poza tym ona ucieleśnia to, co od XI w. mówi się o walczących ze złem dziewicach – jest wojowniczką, która z wewnętrznym i zewnętrznym wrogiem walczy z tarczą i mieczem. Autorka wpadła we wspomnianą metodologiczną pułapkę, bo akurat w przypadku tej postaci nie można jej przebieranek tłumaczyć jako transpłciowości czy transwestytyzmu.
Podobnie jest ze św. Teklą, która się też w tej książce pojawia. Była ona dziewicą męczennicą z Azji Mniejszej z I w., którą kilka razy skazywano na śmierć za to, że nie chciała wychodzić za mąż, ale w cudowny sposób udawało się jej przeżyć. W legendzie jest motyw przebierania się za mężczyznę, ale
każdy znawca tej świętej powie, że to nic nieznaczący epizod. Trzeba pamiętać, że kobieta była jednak słabszą płcią, co wiązało się z wieloma ograniczeniami, dlatego, aby coś osiągnąć, musiała się przebrać. „Przebieranki” w średniowieczu były, ale w tej książce nie ma odpowiedzi, skąd one się brały. Autorka zakłada odgórnie, że chodziło o osoby niebinarne. A przyczyny mogły być np. dewocyjne albo wynikać z chęci zdobycia wykształcenia.
A tego naukowo nie da się udowodnić? Byłoby to dość karkołomne. W dodatku w książce o przekraczaniu granic między płciami brakuje najważniejszych postaci – kobiet z brodą. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa co najmniej dwóm świętym niewiastom wyrosły brody, co uchroniło je przed gwałtem, ale najsłynniejszą z nich była późnośredniowieczna Wilgefortis. Według legendy była luzytańską księżniczką, którą ojciec chciał wydać za poganina, ale gdy zaczęła się modlić o pomoc do Boga, pojawił się na jej twarzy męski zarost. Kult Wilgefortis rozpowszechnił się na pograniczu belgijsko-holenderskim, ale i w Polsce pojawiały się jej wizerunki, które są wyjątkowo ciekawe, bo przedstawiają ukrzyżowaną kobietę z brodą. Taki męski atrybut mądrości i siły jak broda to doskonały odstraszacz dla mężczyzn, ale nie oznacza, że kobieta dzięki niej stawała się mężczyzną. Oczywiście. Na zjawisko to można patrzeć kulturowo i symbolicznie, ale i biologicznie, bo przecież zdarza się, że u dziewczyn w okresie dojrzewania w wyniku zaburzeń hormonalnych występuje nadmierne owłosienie na twarzy. Nie możemy zatem wykluczyć, że pewne historie, w których pojawia się aspekt przebierania się za kogoś o odmiennej płci, mają uzasadnienie po prostu w biologii.
Uprawianie zawodu historyka nie jest proste, bo zawsze trzeba brać pod uwagę różne rozwiązania. Głównym grzechem Maillet jest to, że pomija kluczowy fakt – człowiek średniowiecza był po prostu głęboko wierzący i działał tak, by Bóg był z niego zadowolony. Joanna d’Arc realizuje wszystkie charyzmaty świętej – przede wszystkim otrzymała dar wiary, ponadto prorokuje, czyni cuda, przekazuje słowa Boga, jest najlepsza jako przywódczyni wojsk, bo wspiera ją sam Chrystus. Jeśli ktoś nie bierze tego pod uwagę, to nie rozumie średniowiecza. Potwierdzeniem, że „przebieranki” wynikały nie z transseksualizmu, tylko z ograniczonych możliwości kobiet, jest fakt, że to one wdziewają męskie szaty. Panowie robią to chyba mniej chętnie?
Św. Hieronim przedstawiany jest czasami w bardzo kobiecym stroju i pewnie jacyś inni bohaterowie też by się znaleźli, ale podstawa ikonograficzna, zwłaszcza dla wcześniejszego średniowiecza, jest zawsze ryzykowna, by wyciągać na jej podstawie jednoznaczne wnioski. Ale – jak już mówiliśmy – przydzielanie mężczyznom ról kobiecych jest powszechne w przypadku mnichów i księży, którzy zresztą noszą przypominające kobiece suknie habity i sutanny. Od czasów rozwoju kultu maryjnego św. Franciszek jest opisywany jako matka, ale i Jezus ma coraz więcej cech kobiecych jako człowiek doskonały, czyli ten sprzed podziału gatunku na dwie płcie.
Jestem przekonany, że w średniowieczu istnieli transseksualiści, bo to jest uwarunkowane biologicznie, być może byli też i transwestyci, chociaż to akurat jest w większym stopniu zjawisko kulturowe. Powtórzę raz jeszcze – w przypadku kobiet przebieranki wynikały głównie z potrzeby. Przebranie się za chłopaczka, by bezpieczniej podróżować czy studiować, to nie transwestytyzm czy transseksualizm, tylko konieczność. Historie o kobietach z brodami, walczących rycerkach, kobietach mnichach czy kobietach żakach dowodzą, że chciały one sprawować role, na które społeczeństwo im nie pozwalało, a strój im to umożliwiał. To nam więcej mówi o pozycji kobiet w średniowiecznym społeczeństwie niż o labilności płci.
Mimo tych przebieranek pewne role były poza ich zasięgiem, np. kapłaństwo.
Legendy o papieżycy Joannie są takim wysublimowaniem niemożności osiągnięcia celu, ale swego czasu pojawiały się w historiografii pomysły, że w późnym antyku i wczesnym średniowieczu kobiety były kapłankami, a nawet biskupkami, tylko mężczyźni przejęli władzę i poniszczyli źródła, które fakty takie by potwierdziły. To też teoria wysnuta na podstawie ikonografii i informacji o istnieniu diakonis, chociaż sam fakt, że one funkcjonowały, nie znaczy jeszcze, że miały święcenia kapłańskie. A jak to jest z homoseksualizmem, któremu poświęcił pan książkę
„Mury Sodomy”? Czy rzeczywiście jest swobodnie opiewany w poezji, np. Alkuina tworzącego na dworze Karola Wielkiego?
Gdy nieprzygotowany turysta jedzie pierwszy raz do Tunezji czy Maroka i widzi młodych chłopców trzymających za ręce, obejmujących się i całujących w usta na powitanie, dochodzi do wniosku, że islam jest gay friendly. Ten jednak, kto zna kraje islamskie, wie, że są to przyjęte kulturowo zachowania między heteroseksualistami. Jeśli się jest historykiem, który patrzy na źródła średniowieczne jak taki turysta, to w poezji Alkuina znajdzie się wątki homoseksualne. Tymczasem to autor jednego z traktatów, w którym niezwykle stanowczo potępia sodomię jako najgorszy przejaw nierządu. Był to intelektualista, który – owszem – pisał do przyjaciół i uczniów z czułością, ale wszystko to mieściło się w ramach konwencji i po to, by wyrazić bliskość.
Ale w późnym średniowieczu homoerotyczna poezja oczywiście istniała, a w Londynie znajdowały się wyspecjalizowane domy publiczne. W ogóle pożegnajmy się z wizją tego okresu jako wyjątkowo pruderyjnego, jeśli idzie zarówno o zachowania, jak i ich wizualne i literackie przedstawienia. Przywołajmy tu list mnicha Rathera z IX w., który przybył z Lotaryngii do Werony, aby objąć tam biskupstwo, i w jednym z kościołów widział, jak podczas porannej mszy kapłana ogarnęła taka żądza, że zaczął się przy ołtarzu masturbować, a nawet osiągnął orgazm. Taki średniowieczny Jeffrey Toobin.
Ten znany publicysta „New Yorkera” onanizował się w przerwie redakcyjnego zebrania online i zapomniał wyłączyć kamerki. Dziś spotyka się z falą hejtu, ale w średniowieczu masturbacja mężczyzn była grzechem ciężkim, więc opisany czyn księdza nie był chyba tylko niefortunnym zachowaniem? Masturbację, a nawet nocne polucje, uznawano za bardzo ciężki grzech, traktowany jak sodomia. Uważano za nią wszelkie zachowania seksualne, które nie prowadziły do rozmnażania się. Oczywiście chodziło o to, by płodzić dzieci wyłącznie w ramach małżeństwa. W sumie do dziś Kościół walczy o to samo, choć w znacznym stopniu jest to walka z wiatrakami. Jak rozumiem podobnie było w wiekach średnich?
A czyż nie wspominałem, że średniowiecze, a zwłaszcza wiek XI, było bardzo nowoczesne, i to zarówno od strony teologicznej, strukturalnej, jak i obyczajowej?