Mariusz Janicki, Wiesław Władyka Czekając na polityczny przełom
Po ostatnich spadkach sondażowych Zjednoczonej Prawicy pojawiła się w antyPiSie nadzieja, że może wreszcie – po pięciu latach – nadszedł ten przełomowy moment, po którym obóz władzy przestanie w końcu odrabiać straty. Jak będzie tym razem?
Długo liczono na to, że któraś z afer w końcu pogrąży rządzącą formację, że zużyje się naturalnie bądź trwale rozsadzą ją wewnętrzne konflikty. Zjednoczona Prawica okazywała się jednak wańką-wstańką. Bywało, że traciła już w sondażach 10 pkt procentowych, doganiała ją Platforma (tak jak ostatnio w sondażu Kantaru obie formacje miały po 25 proc.), a nawet swego czasu Nowoczesna, ale to były incydenty. Szybko następowało odbicie, a zaraz potem kolejna górka, nawet z nadróbką (patrz wykres). Zdarzenia, które powinny były powalić słonia, na formacji Jarosława Kaczyńskiego nie robiły większego wrażenia. Niezliczone pokazy arogancji, prywaty, nepotyzmu, o łamaniu konstytucyjnego porządku nie wspominając, nie naruszały dotąd istotnie gmachu władzy PiS.
Psychologowie społeczni i politolodzy zastanawiają się nad tym fenomenem. Kiedy partia, po zdawałoby się
niewybaczalnej i kompromitującej wpadce, znacząco traci poparcie, co sprawia, iż wkrótce wraca do poprzedniego poziomu sympatii? Czy wstyd po słynnym głosowaniu w sprawie Tuska 27:1 nagle przestał być ważny, czy sławetne nagrody premier Szydło dla ministrów, „które się należały”, nie powiedziały wyborcom wystarczająco dużo? A co z aferami Kuchcińskiego, Banasia, Srebrnej, potraktowaniem „z buta” niepełnosprawnych, medycznych rezydentów, lekarzy, nauczycieli? Co z kompromitacją związaną z ustawą o IPN, z palcem Lichockiej, zagadkowymi interesami rodziny Szumowskich, działkami Morawieckiego, „zdradzieckimi mordami”, operacjami Sasina wokół tzw. wyborów pocztowych, dwiema aborcyjnymi awanturami, wreszcie z epidemicznym chaosem czy groźbą unijnego weta? A to tylko wybrane pozycje z obszernego katalogu.
Wygląda to tak, jakby najpierw obywatele bardzo się oburzali, byli ciężko zdegustowani, a potem im nagle przechodziło. I to niezależnie od tego, czy PiS coś z tym zrobił, czy nie. Po brukselskim „27:1” Jarosław Kaczyński nie tylko nie przeprosił, ale jeszcze wręczył kwiaty ówczesnej premier Szydło. Projekt Ordo Iuris z 2016 r., zakazujący całkowicie aborcji, został wyrzucony przez PiS do kosza dopiero po gwałtownych ulicznych protestach, wcześniej był entuzjastycznie popierany. Już wtedy stało się jasne, jaki jest stosunek rządzącej prawicy do tej kwestii, wydawałoby się zatem, że kobiecy elektorat nieodwracalnie stracił do władzy zaufanie. Ale jednak nie, skoro PiS potem odrobił wszystkie straty sondażowe i jeszcze zyskał, co musiało się odbyć za sprawą – bo takie są reguły statystyki – po części tych samych kobiet, które wcześniej się od PiS odwróciły. Podobnie było w roku następnym – 2017, po wetach Dudy, które w niczym nie zmieniały antysądowej krucjaty obozu władzy. Jednak po dołku nastąpiło szybowanie władzy pod 50 proc.
Czyli PiS jest bardzo zły, następnie znowu trochę dobry, a wkrótce już całkiem w porządku. Mimo że to wciąż dokładnie ta sama partia, z tym samym politycznym planem i zestawem ludzi. I chociaż ostatnie spadki PiS wydają się głębsze i trwalsze niż te poprzednie, obóz władzy wciąż ma kilka istotnych przewag, które dają jej polityczny oddech, a których opozycja nie potrafiła dotąd zniwelować. Oto niektóre.
Wątpliwości rozstrzygane na korzyść PiS. Po czasie gwałtownych wydarzeń niekorzystnych dla władzy politycy rządowi często mówią – „trzeba poczekać, aż pył opadnie, a wszystko wróci do normy”. Tą normą stała się supremacja PiS. Sondażowa historia ostatnich pięciu lat pokazuje, że entuzjazm dla formacji Kaczyńskiego po kolejnych wizerunkowych porażkach rósł jeszcze bardziej, jakby ludzie chcieli wynagrodzić władzy momenty swojego zwątpienia. To są interesujące mechanizmy psychologii społecznej, która zna pojęcie „wagi podjętej decyzji”. Po moralnej inwestycji w pewien przyjęty system wartości radykalnie spada skłonność do zrewidowania takiej opinii. Odrzucane są argumenty mogące podważyć wcześniejsze postanowienie. Dlatego Kaczyński miał tyle „żyć”, ile żaden gracz w komputerowej grze. Czy to się teraz kończy? Nawet jeśli tak, to jest druga przeszkoda.
Wysoki próg przejścia. Sondaże od lat pokazują, że nawet jeśli PiS-owi spada, to opozycji nie bardzo rośnie, czasami w ogóle. Powiększa się pula wyborców „niezdecydowanych”. Potem ci niezdecydowani w większości wracają do PiS. Okazuje się, że próg przejścia dotychczasowych sympatyków obozu Kaczyńskiego do innych ugrupowań, a zwłaszcza do PO, jest niezwykle wysoki. Blisko dwudziestoletnia już wojna PiS z Platformą (bo od początku były to byty de facto niepołączalne) stała się odrębną jakością. Wiele osób uwierzyło, że chodzi tu o osobisty spór Kaczyńskiego z Tuskiem, o zadawnione konflikty jeszcze z dysydenckich czasów w PRL, co już nikogo nie obchodzi. Z jednej strony zatem trudno było się wydobyć z tego wszechwładnego i przytłaczającego duopolu, jeśli się już w nim było, a z drugiej – przejście wewnątrz niego na drugą stronę jawiło się jak pierwotna, plemienna zdrada.
Politykom Platformy nie udało się jak dotąd skutecznie przekazać, że tu nie chodzi o dwa skłócone plemiona, o „różne opinie”, ale o dwa światy, między którymi stoi wysoki mur: liberalna demokracja vs. większościowa (z pomocą ordynacji D’Hondta) autokracja. Przekazać na tyle wyraziście, by ci niezdecydowani i chwiejni zdawali sobie jasno sprawę, co wybierają, gdy idą do urn. Inne zaś siły opozycyjne, niemające tego obciążenia, wciąż są za słabe, aby zastąpić Platformę w roli głównego przeciwnika PiS. Platforma jest trudna do zaaprobowania, bo naznaczona przez Kaczyńskiego, lewica niespójna, czasami zbyt radykalna, a ludowcy niewyraziści, za bardzo potencjalnie obrotowi.
Po protestach aborcyjnych widać było, że niewielka część wyborców opuszczających PiS poszła w kierunku Szymona Hołowni. Ta osmoza wyraźnie przebiega poza Platformą. Inaczej było w 2015 r., kiedy wielu wcześniejszych sympatyków PO skierowało się w stronę PiS. Teraz nie ma przepływu między dwiema największymi formacjami, Kaczyński uszczelnił system. Jeśli więc nie ma dokąd odejść, to się pozostaje w starym układzie lub na jego obrzeżach. Obniżenie progu przejścia jest zatem dla opozycji kluczowe. Platforma wciąż ma twardy sufit na poziomie 30 proc., którego od lat nie może trwale przekroczyć.
Poduszka 500 plus. Ten dodatek rodzinny, wraz z innymi wypłatami z budżetu, jest symbolem rządów PiS. Dzięki temu PiS bezpiecznie ląduje po kolejnych upadkach. Rację mieli ci, którzy uważali, że polityczny zysk z socjalu będzie długotrwały. Wypłaty z budżetu musiały zadziałać jako zbiorowe zobowiązanie, nawet jeśli nie do końca świadome.
Wiele wskazuje na to, że obrona liberalnej demokracji też musi kosztować. Jednak widać już, że przebicie oferty PiS nie może polegać tylko na większej kwocie przekazywanej do portfeli wyborców, ale na stworzeniu całej legendy tej nowej, hipotetycznej propozycji. Nikt nie uwierzy w proste np. 600 plus. Propozycja socjalna, dobrze ulokowana i medialnie sprzedana, może okazać się kluczowa. Ale jest kolejny hamulec.
Brak lidera antyPiSu. To dziwna sytuacja, aby nie było jednego wyróżniającego się polityka, który uosabiałby sprzeciw wobec władzy. Sondaże są tu nieubłagane: takim liderem nie jest Borys Budka, szef największej opozycyjnej partii, który w takich rankingach wypada fatalnie. To jest taka sytuacja, że partia niby załatwiła swoje problemy, mozolnie wybrała lidera, ale na zewnątrz nie ma to żadnego znaczenia. Platforma ma szefa, który jakoś oddaje układ wewnętrznych sił w tym ugrupowaniu, ale na wyborcach nie robi to wrażenia. Lider musi być i do wewnątrz, i na zewnątrz. Znacznie wyżej w tej sondażowej kategorii stoją Rafał Trzaskowski, zajęty zarządzaniem stolicą, nierozwijający swojego ruchu, oraz Szymon Hołownia, polityczny debiutant spoza parlamentu, z budowaną dopiero partią.
Brak centralnej postaci przynosi opozycji wielkie straty. Nie ma na kim skupić uwagi. Taki lider nie musi być powszechnie lubiany, aby odnosić sukcesy, czego przykładem jest okupujący ostatnie miejsca w rankingach zaufania Jarosław Kaczyński. Ale powinien być ktoś, kto organizuje zbiorową wyobraźnię, personalizuje polityczną alternatywę, konkretyzuje zmianę. W 2007 r. był nim Donald Tusk. Teraz są Budka, Czarzasty i Kosiniak-Kamysz, którzy nie kojarzą się z władzą, siłą, zwartą ekipą mającą wspólny pomysł na rządzenie. Kaczyński i Morawiecki mogą się wydawać kuriozalni dla elektoratu prodemokratycznego, ale w swoich rewirach wciąż są cenieni. Opozycja nie
ma odpowiedników ani jednego, ani drugiego. W dodatku brak jej efektownej opowieści.
Umiejętności propagandowe obozu władzy.
Marketingowy spin formacji Kaczyńskiego wciąż jest niedoceniany. Przy tylu wpadkach obozu rządzącego wielu zaczęło sądzić, że to jednak nieudacznicy, że trwa tam improwizacja i bałagan. Nic bardziej mylnego. Owszem, politycy obecnej władzy bywają nieudolni, coś chlapną, nie panują nad emocjami, często są przedstawicielami starej, „analogowej” generacji. Jednak na zapleczu pracują profesjonaliści. Trzeba patrzeć nie tyle na wizerunkowe problemy, których PiS miał dużo, ale na sposób wychodzenia z nich. A w tym wciąż nikt nie ma lepszych speców niż obecna władza. PiS szybko zaciera ślady, zmienia agendę, jest mistrzem wrzutek i odciągania uwagi. Przekazy obozu rządzącego wciąż wchodzą w niePiS jak w masło. Zwłaszcza Mateusz Morawiecki dorobił się komentatorskich fanów, którzy powtarzają za nim wszystko jeden do jednego. Najnowszy chwyt to wtłoczenie – na przykładzie sprawy z wetem – przekonania, że Ziobro to radykał, a Morawiecki i Kaczyński to już główny nurt, normalni politycy w demokratycznym kraju. Opozycja nie ma nawet połowy tej zręczności, a bez tego bardzo trudno jej rywalizować.
Pozostaje jednak ogólniejsze pytanie, na czym ten polityczny przełom, na który czeka niePiS, miałby polegać.
Być może na tym, że PiS na dłużej ulokuje się w okolicach 30 proc. poparcia lub niewiele więcej, a nie dawnych ponad 40. Czyli po dołku nie będzie już górki, jak było dotychczas. To i tak bardzo korzystny dla opozycji wariant, na więcej trudno jej będzie liczyć. Wiele badań opinii potwierdza, że tylu mniej więcej jest twardych zwolenników doktryny Kaczyńskiego, oni się łatwo nie zrażają. Pozostaje kwestia, czy opozycja będzie w stanie tę okazję wykorzystać. Przypomnijmy, że w wyborach w 2005 r. PiS dostał niespełna 27 proc. głosów, a i tak trząsł krajem przez dwa lata, Kaczyński zaś został premierem.
Można sobie zatem wyobrazić, że Platforma podzieli się umiarkowanym, liberalnym elektoratem z Hołownią i obie formacje będą miały po 15 proc. (niektóre sondaże pokazują taki trend – naczyń połączonych), lewica nie wyjdzie ponad swoje żelazne 10 proc. Wtedy PiS wraz z Konfederacją, może także z ludowcami, jeśli Kosiniak nie przetrwa jako prezes, skleci rząd. Każdy zaś wynik PiS ponad 35 proc., przy rozdrobnieniu opozycji, zwłaszcza gdyby druga w kolejności formacja miała tylko kilkanaście procent, może znowu dać Kaczyńskiemu samodzielne rządy.
Dominuje teraz opinia, że do wyborów jeszcze trzy lata i wszystko się zmieni.
Dlatego dzisiejsze sondaże nie mają dużego znaczenia. Niby tak, ale w zasadzie nie. Po wyborach pięć lat temu też było kilka lat do następnych, parlamentarnych. W 2015 r. PO była druga i miała 24 proc., w 2019 r. – zdobyła nieco ponad 27 proc. i wciąż była druga. Przewaliła się cała polityczna epoka, a wyniki PiS i PO zmieniły się w granicach sondażowego błędu statystycznego. Teraz mówi się, że pandemia wywróci wszystko, ale nie wywraca. Gdyby nie „piątka dla zwierząt” i orzeczenie tzw. TK w sprawie aborcji, PiS nadal miałby ponad 40 proc. Myślenie, że za trzy lata będzie wszystko inaczej, może się skończyć podobnym wynikiem jak w latach 2015 i 2019. A poza tym wybory mogą odbyć się wcześniej.
Po stronie opozycji trwa specyficzny stupor, czekanie na cud, na jakieś kompletne załamanie obozu władzy, które wcale nie musi nastąpić. Zarzucono jednak wszelkie koncepcje antypisowskiej koalicji, którą nazywa się dzisiaj „strategią Schetyny”, w domyśle – przeszłą i chybioną. Teraz obowiązuje koncepcja „stu kwiatów”: niech każdy idzie do wyborów oddzielnie, zbiera swoich sympatyków bez obciążenia koalicjantami, którzy mogą zrażać część wyborców. Ma chodzić o „skubanie” PiS-u centrowo, liberalnie, lewicowo i ludowo. A po wyborach, kiedy elektorat się już wypowie, stworzy się rząd.
Taki zamysł wydaje się niby sensowny, ale tylko pod jednym warunkiem: że będzie jedna zwarta siła, która osiągnie w wyborach, zakładając, że wygra jak zwykle PiS, drugi wynik na poziomie ok. 35 proc. Tak wychodzi z ordynacji i od tego prawidła nie ma odwołania. Tylko to daje gwarancję pokonania formacji Kaczyńskiego. Jeśli opozycja nie chce iść jednym blokiem, to powinna pójść blokami dwoma, tu racjonalną intuicję ma Trzaskowski. Właśnie po to, aby druga w wyborach lista miała wystarczającą siłę.
Rzecz w tym, że ten oczekiwany przełom – jeśli do niego dojdzie – opozycja musi dopiero zagospodarować. Warto tu patrzeć na Kaczyńskiego. Dlatego tak desperacko broni jedności, zwalcza Konfederację, trzyma Ziobrę w koalicji kosztem własnych upokorzeń, ponieważ chce uniknąć takiej sytuacji, w jakiej znajduje się podzielona opozycja, podbierająca sobie nawzajem elektorat i nieszczędząca złośliwości. Na prawicy też nie ma nieprzebranych rzesz wyborców i Kaczyński dobrze o tym wie. Dlatego szkoda mu każdego głosu, który mógłby mu ukraść Ziobro, Gowin, Bosak, Rydzyk czy jakieś nowe inicjatywy. Chce trzymać wszystko w jednym ręku, ponieważ zna ordynację. Takiego politycznego myślenia w nadchodzącym roku i następnych musi nauczyć się opozycja. Inaczej nie wykorzysta przełomu.
Są jeszcze czynniki nieprzewidywalne.
Wynikają one z pandemii, z kryzysu gospodarczego oraz konfliktów w obozie władzy. Niewyraźne na razie polityczne skutki masowych protestów kobiet i młodych ludzi (duża ich część jeszcze nie głosowała, a za trzy lata będzie już mogła) mogą zacząć się mocno liczyć. Nawet jeśli demonstracje osłabną czy nawet wygasną, już skumulowały energię wściekłości, pretensji i rozczarowania, i ta energia, tak czy inaczej, da znać. To nie musi zawsze dziać się spektakularnie. Domy wychodzą na ulice, ale też ulice wchodzą do domów. Być może dzieje się coś, co prof. Andrzej Rychard nazwał w „GW” pełzającym przełomem, czyli społeczna zmiana, która jeszcze nie przybrała gotowej formy politycznej, ale w zbiorowej świadomości już się coś trwale – i niekorzystnie dla obecnej władzy – dokonało. Wydaje się, że PiS jeszcze nie był tak słaby, poobijany i zdemitologizowany jak w ostatnich tygodniach. Teflon się powycierał, coraz częściej widać śmieszność, nieporadność, hipokryzję, niewiarygodność. System się jeszcze broni, ale od października znajduje się w defensywie.
Jakie to jest rzeczywiste zagrożenie dla rządzących, pozostaje pytaniem otwartym. Formalna opozycja nie jest na razie mile widziana przez uczestników „pokojowych spacerów”. To dla niej wielkie wyzwanie i, wydawałoby się, szansa. Tyle że jej dotychczasowe praktyki nie napawają optymizmem. Widać mentalne zagubienie, chęć schowania się, przeczekania do „normalnych” czasów, takich choćby sprzed dekady, ale ich może już nie być. Nawet jeśli istnieje ta mityczna milcząca większość, na którą powołują się centrowe formacje, to za każdym razem milczy ona inaczej. Polityczny środek nie tkwi stale w jednym miejscu. Emocja wędruje, poglądy społeczne bywają niespójne, początkowo w nic się nie układają, aż nagle wszystko wpada na swoje miejsca i z tego wychodzi polityczny zwycięzca.
Tym ważniejsze dzisiaj staje się dla polityków odczytanie głębszych procesów społecznych, które dopiero zaznaczą się w partyjnych rankingach.