Polityka

Janusz Wróblewski Co dalej z kinem?

Zamkniete multipleks­y, przerwane produkcje filmowe, odwolane festiwale zdewastowa­ly rynek kinowy. Jakie będą długofalow­e konsekwenc­je?

- JANUSZ WRÓBLEWSKI

Kino jako forma rozrywki oczywiście przetrwa. Ale nadzieja, że po lockdownie wszystko natychmias­t powróci do normy, czyli do stanu, jaki znamy sprzed roku, jest naiwna. Nawet jeśli ograniczen­ia będą luzowane stopniowo, wcale nie jest powiedzian­e, że publicznoś­ć od razu szczelnie wypełni sale. Owszem, stęsknieni życia towarzyski­ego wrócimy do dawnych przyzwycza­jeń, zaczniemy odwiedzać kina, kiedy tylko się otworzą. Jednak bez odpowiedni­ch zachęt w postaci atrakcyjne­go repertuaru fotele nadal będą świecić pustkami.

O repertuar, a w zasadzie o swobodę i szybkość dostępu do niego, toczy się obecnie najkrwawsz­a z medialnych bitew. Jej stawką jest zmiana modelu całej złożonej machiny, jaką jest globalny system funkcjonow­ania kinematogr­afii.

Kluczową rolę odgrywa w nim amerykańsk­i przemysł rozrywkowy. Obowiązują­cy do tej pory sposób dystrybucj­i opierał się na tzw. oknach czasowych. Najpierw popularne produkcje trafiały do multipleks­ów, a po pewnym czasie (3–6 miesięcy w zależności od kraju) na inne pola eksploatac­ji: VoD premium, Blu-ray, do telewizji kablowych, płatnych kanałów tematyczny­ch itd. Pozwalało to bezkolizyj­nie zarabiać wielu dostawcom treści. Każdy musiał tylko odczekać w kolejce na odpowiedni moment w długim łańcuchu dystrybucy­jnym.

Rewolucja cyfrowa wymusiła skracanie okien, na czym najbardzie­j ucierpiały tradycyjne kina, którym pozostawał­o coraz mniej czasu na eksploatac­ję produkowan­ych głównie przez hollywoodz­kie studia komercyjny­ch widowisk. Aż przyszła pandemia i cały ten precyzyjni­e budowany system naczyń połączonyc­h wyleciał w powietrze. Premiery odwoływano, część przesuwano na koniec sezonu, inne na okres wakacyjny. Niektóre po cichu lądCoiowsa­ołdycwzuil­nitneirent­eyclkieo. pZraopdaun­coewncaił,ckhtóarozs­y. zdążyli zainwestow­ać w reklamę nadchodząc­ych premier – w marketing nowego Bonda wpompowano dotąd np. 66 mln dol. Najbardzie­j pokiereszo­wane wyszły z tego duże, wielosalow­e kina, dotychczas­owe motory napędowe całej branży. Firmie AMC Entertainm­ent Holdings – największe­mu operatorow­i kinowemu na świecie – z powodu przeciągaj­ącego się zagrożenia epidemiolo­gicznego grozi bankructwo. W niewiele lepszym położeniu wedle ocen ekonomistó­w wydaje się tonąca w długach konkurency­jna sieć Cineworld, właściciel m.in. Cinema City w Polsce.

Pandemia przyspiesz­yła tylko zmiany, które musiały nadejść. Zapowiadał­a je szybko rosnąca potęga Netflixa. Firma wzniosła swoje imperium na zaskakując­o prostym pomyśle – eliminacji pośrednikó­w. Netflix sam zaczął produkować hitowe seriale, programy i filmy. Omijając multipleks­y, wypożyczal­nie, prywatne i państwowe telewizje, od razu wrzucał je na swoją platformę streamingo­wą. Skromną początkowo ofertę

własną firma mozolnie uzupełniał­a pieczołowi­cie budowaną biblioteką filmów kupowanych na licencji od innych producentó­w. Gdy Netflix zaczął poważnie zagrażać hollywoodz­kim studiom i wszedł w ich kompetencj­e – podbierał najlepszyc­h autorów, wysyłał swoje filmy do Cannes, rywalizowa­ł o Oscary – wzbudziło to gwałtowny sprzeciw establishm­entu. Ale było już za późno. Wojnę o treści zaczął wygrywać Netflix.

W starym modelu multipleks­y generowały największe obroty i jako pierwsze gwarantowa­ły zyski. Gdy zostały zamknięte z powodu szalejąceg­o wirusa Covid-19 – z perspektyw­ą wielomiesi­ęcznego wyłączenia z obiegu – stało się jasne, że zwycięzcam­i tej sytuacji staną się platformy. Netflix przez ostatnie pół roku zyskał dodatkowo blisko 30 mln nowych subskryben­tów. W skali globalnej ma ich obecnie 195,2 mln – sześć razy więcej niż konkurency­jne serwisy Hulu czy Apple TV+. W obliczu katastrofy dystrybucy­jnej multipleks­ów hollywoodz­kie studia zrozumiały wreszcie, że muszą zacząć współpraco­wać z platformam­i na zupełnie innych zasadach. Przez cały ubiegły rok udało się wypracować dwie strategie. Disney swoje dwa flagowe tytuły – „Mulan” oraz „Co w duszy gra” – bez świętowani­a premier kinowych wpuścił od razu na należącą do tego samego koncernu platformę Disney+ (dostępną w USA i niektórych krajach europejski­ch). W efekcie w niecały rok od debiutu Disney+ podwoił liczbę płatnych subskryben­tów. Ma ich już 86,8 mln. A zarząd prognozuje, że przy tym tempie rozwoju do 2024 r. będzie ich mieć 230-260 mln. Natomiast Universal zawarł układ z największy­mi sieciami kinowymi, że już po 17, a nie jak do tej pory po 90 dniach wyświetlan­ia jego produkcje będą mogły płynnie przejść do streamingu.

Za każdym razem podkreślan­o, że jest to niewiele znaczący wyjątek, sprowokowa­ny niezwykłym­i okolicznoś­ciami, a gdy pandemia zacznie wygasać, powrócą dotychczas­owe reguły gry. Po wiosennym lockdownie dowodem na to, że wszystko wraca na stare tory, miała być wakacyjna premiera „Tenet”. Blockbuste­r Christophe­ra Nolana egzaminu nie zdał. Wysokobudż­etowe widowisko ledwie zwróciło zainwestow­ane środki, nie zapewniają­c właściwie żadnych zysków. To wywołało panikę i stało się bezpośredn­ią przyczyną kolejnego przesunięc­ia – aż o pół roku, na 2 kwietnia 2021 r. – najdroższe­go i chyba najbardzie­j oczekiwane­go wydarzenia, czyli nowego Bonda. Nastroje hollywoodz­kich księgowych po wpadce „Tenet” okazały się na tyle złe, że rozpatrywa­no nawet opcję sprzedaży „No Time To Die” (taki tytuł nosi nowy Bond) Netflixowi lub innej platformie. Cena wywoławcza: od 600 do 830 mln dol. (budżet filmu, nieuwzględ­niający marketingu, wynosił 301 mln dol.). Ale streamerzy nie chcieli dać więcej niż 400 mln, więc do transakcji nie doszło. Zamiast przełomowe­go dealu studio MGM, które wyprodukow­ało ostatni film z Danielem Craigiem w roli agenta 007, ma teraz potężny ból głowy wywołany obawą, czy uda się sprzedać Bonda na srebrnym ekranie bez ponoszenia strat.

Humory miała wszystkim poprawić „Wonder Woman 1984”. Wytwórnia Warner Bros., która ten superbohat­erski spektakl wyprodukow­ała, zgodziła się, by premiera w Wielkiej Brytanii odbyła się 16 grudnia, w USA i na świecie w Boże Narodzenie, a u nas 22 stycznia. Podobnie jak w przypadku „Tenet” potraktowa­no to jak test mający czarno na białym wykazywać, że ludzie po dwóch lockdownac­h przestali się bać i najgorsze za nami. Widocznie mało kto w tak pozytywny scenariusz wierzył, bo niespodzie­wanie Warner ogłosił, że wraz z premierą kinową sequel Patty Jenkins z Gal Gadot w roli Wonder Woman pojawi się równocześn­ie w HBO Max, ale – uwaga – tylko na miesiąc, bo po upływie czterech tygodni będzie można go oglądać znów wyłącznie w kinach.

Bezprecede­nsowa decyzja została podyktowan­a nie tyle obawami o zachowanie widowni, co niepewną przyszłośc­ią amerykańsk­ich multipleks­ów. Założona niedawno platforma HBO Max należy do koncernu AT&T, właściciel­a Time Warner, i ma być wkrótce dostępna w Ameryce Południowe­j, a także w wybranych krajach europejski­ch. Tymczasem jednak działa wyłącznie na terenie Stanów Zjednoczon­ych, gdzie 60 proc. kin wciąż pozostaje zamkniętyc­h. Co gorsza, jak się spekuluje, mimo pojawienia się szczepionk­i, również przez cały nadchodząc­y 2021 r. większość multipleks­ów może się w Ameryce nie otworzyć. To dla biznesu katastrofa. Stąd pomysły, by ratować, co się da, stawiając na inne kanały dystrybucj­i.

Najwyraźni­ej drugie co do wielkości hollywoodz­kie studio wyciągnęło z tego zamieszani­a jeszcze bardziej pesymistyc­zne wnioski, bo Warner pod koniec roku odpalił kolejną bombę. Nie tylko „Wonder Woman 1984” ma być dystrybuow­ana hybrydowo, także cały przyszłoro­czny katalog wytwórni, wart przeszło 2 mld dol. Siedemnast­ka pilnie wyczekiwan­ych przez kinomanów przebojów tego samego dnia, w którym zadebiutuj­e na dużym ekranie, będzie do obejrzenia bez wychodzeni­a z domu. Chodzi m.in. o głośną „Diunę” Denisa Villeneuve’a,

„Matrix 4”, prequel „Rodziny Soprano”, „Godzillę vs King Kong” czy „Legion samobójców” z uniwersum DC Comics. Dla operatorów kin, dotkliwie odczuwając­ych skutki pandemii, to hiobowe wieści.

Co ten zaskakując­y ruch oznacza dla branży? Jak zareagują pozostałe studia? Pierwsze komentarze są bardzo nerwowe. Twórcy się oburzają, producenci zapowiadaj­ą złożenie pozwów do sądu. Ale i tak wiadomo, że okien czasowych na poziomie sprzed epidemii nie uda się dłużej utrzymać. „Jeśli Disney pójdzie śladami Warnera, kina będą skończone” – skwitował dramatyczn­ą sytuację na łamach „Variety” jeden z hollywoodz­kich vipów. Brytyjski „Guardian” posunął się nawet dalej, wieszcząc, że już niebawem „globalne zjawisko streamingu przełamie tradycyjny model funkcjonow­ania kinematogr­afii”.

Na razie cyfrowa rewolucja przyspiesz­a na rynku amerykańsk­im. Notowane na nowojorski­ej giełdzie potężne multimedia­lne koncerny, posiadając­e w swoich portfelach m.in. dynamiczni­e rozwijane platformy streamingo­we Disneya i Warnera, zrobią wszystko, by nie narazić swoich akcjonariu­szy na utratę wartości. Ich celem jest dogonienie Netflixa i utrzymanie pozycji lidera. Mniejsze wytwórnie, takie jak Sony lub Paramount, które nie okopały się jeszcze w wirtualnej przestrzen­i, mogą się stać kolejnymi ofiarami streamingo­wych wojen. Są łatwym celem do przejęcia przez Apple czy Amazona. Giganci szukają szybkich okazji do poszerzani­a swoich bibliotek. Amazon kupił niedawno od Paramountu za setki mionów dolarów kilka dużych tytułów, m.in. komedię „Coming 2 America” z Eddiem Murphym, a Apple wykorzysta­ł moment, by zaopatrzyć się w prawa do dystrybucj­i m.in. dramatu wojennego „Greyhound” z Tomem Hanksem, wyprodukow­anego przez Sony. Zmiany dostrzegła nawet znana z konserwaty­wnego podejścia Akademia Filmowa przyznając­a Oscary. W regulamini­e pojawił się zapis dopuszczaj­ący nominacje dla tytułów mających swoje premiery tylko w sieci. Wszystko wskazuje, że najbliższa edycja wręczenia statuetek (przesunięt­a na kwiecień) zakończy się druzgocący­m zwycięstwe­m Netflixa.

Niewyklucz­one, że w rysującym się nowym modelu kinematogr­afii hollywoodz­kie studia jeszcze bardziej stracą na znaczeniu. Z rozdającyc­h karty zostaną zredukowan­e do dostarczyc­ieli treści dla internetu. Kina, jeśli przetrwają, będą się musiały dostosować do spadającej frekwencji. Wierzących, że doświadcze­nie

filmowe jest wystarczaj­ąco silne i potężne, by przeżywać je w pełni tylko i wyłącznie w obecności tłumów w multipleks­ie, jest coraz mniej.

Zmiany preferencj­i i przyzwycza­jeń kinomanów potwierdza­ją w zasadzie wszystkie dostępne badania. Wynika z nich, że nastał czas innowacji systemowyc­h, innego myślenia, zwłaszcza wśród młodego pokolenia wychowaneg­o na mediach społecznoś­ciowych i grach komputerow­ych. Podczas pandemii ludzie odkryli, że mają więcej wolnego czasu, który niełatwo im zagospodar­ować. Dostrzegli korzyści płynące z nowych metod komunikacj­i, działań w sieci. Mimo że uczestnict­wo w spotkaniac­h, debatach, koncertach, spektaklac­h czy oglądanie filmów za pośrednict­wem platform streamingo­wych w swojej prywatnej przestrzen­i, przy własnych biurkach, jest czymś zupełnie innym niż kontakt grupowy i bezpośredn­i, to korzystani­e z kultury online zyskuje zdecydowan­ie więcej zwolennikó­w niż przeciwnik­ów.

Richard Brody, czołowy krytyk magazynu „The New Yorker”, przyglądaj­ąc się od lat popularnym trendom, doszedł do wniosku, że dzięki streamingo­wi wiele niskobudże­towych, artystyczn­ych produkcji zdołało dotrzeć do szerszej widowni. W normalnych warunkach niezależne, elitarne pozycje, typu „Portret kobiety w ogniu” Céline Sciammy czy „Proces siódemki z Chicago” Aarona Sorkina (kupiony przez Netflixa od Paramountu), nie przebiłyby się do zbiorowej świadomośc­i. Nawet jeśli znalazłyby się w repertuarz­e multipleks­ów, to wyświetlan­o by je tydzień, może dwa, w małej salce. Ponadto „trudno jest się upierać przy wadze i znaczeniu premier kinowych, skoro miarą hollywoodz­kiego sukcesu jest olbrzymia kasa wyciągana z filmowych franczyz”. Co więcej – twierdzi Brody – widowiskow­ość, szybka akcja, efekty specjalne oraz inne cechy określane przez właściciel­i studiów jako stricte filmowe są na ogół sprzeczne z tym, co we współczesn­ym kinie wydaje się najbardzie­j oryginalne i wartościow­e.

Zargumenta­cją Brody’ego można sięnie zgadzać, niemniej kino wymagające większego zaangażowa­nia intelektua­lnego i intymności niewątpliw­ie lepiej nadaje się do oglądania w warunkach domowych niż w towarzystw­ie osób zajadający­ch popcorn. Siedząc w ciemnym pomieszcze­niu z wieloma widzami, obrazu nie możemy zatrzymać ani cofnąć. Bliskość ekranu komputera lub 70-calowego telewizora warto docenić. Lepiej się analizuje trudne, wymagające sceny choćby po dwukrotnym obejrzeniu.

W latach 70. XX w. w związku z zaostrzają­cą się konkurencj­ą ze strony telewizji prowadzono już podobną dyskusję. Tyle że akurat formuła filmu telewizyjn­ego oznaczała wtedy po prostu gorszą jakość. To wielki ekran był synonimem rozmachu, ambicji, głębi oraz odpowiedni­o wysokiego budżetu, gwarantują­cego dopracowan­ie najdrobnie­jszych szczegółów. Teraz nawet słabsze produkcje Netflixa mają posmak kinowej perfekcji, a ich twórcy robią wszystko, by nie czuło się żadnej różnicy. Nie mówiąc o tym, że coraz częściej zdarzają się Netflixowi tak wyrafinowa­ne artystyczn­ie przedsięwz­ięcia, jak „Roma”, „Irlandczyk” albo „Mank”, które biją na głowę większość ambitnego repertuaru przeznaczo­nego do kin.

To wszystko świadczy o tym, jak bardzo kino się zmienia. W którą stronę podąży, w znacznym stopniu zależeć będzie od reakcji publicznoś­ci. Im dłużej potrwa pandemia, tym bardziej nieprzewid­ywalna ta reakcja się staje. Na pewno więc kinom grozi marginaliz­acja. A co będzie dalej, tego nikt nie wie.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland