Mirosław Pęczak Co było w Polsce luksusem
Luksus miał dla Polaków bardzo różne znaczenia. Wplywal nie tylko na ekonomie, ale i kulture. Ten sezon znow duzo w tej materii zmienil.
Gorset. Kremowy, w wielobarwne kwiaty, ręcznie szyty. Materiał sprowadzony z Francji, a kupiony w Niepołomicach u żydowskiego kupca. Taki gorset, razem z zapaską i spódnicą do kompletu dostała na swój ślub Katarzyna z Chytrosiów Fiołkowa urodzona w 1872 r. I ten strój Katarzyna zakładała tylko na Boże Ciało i na Wielkanoc. Nie wiemy, ile kosztował, ale na pewno niemało, zwłaszcza jak na chłopską kieszeń. Wiadomo, że miał wielką wartość emocjonalną, że musiał przypominać Katarzynie ważne chwile, bo chciała, by ją w nim pochowano. Ostatecznie w trumnie jednak się nie znalazł (pewnie jako zbyt cenny), a że był starannie przechowywany – ocalał w dobrym stanie i dziś można go podziwiać w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Jest jednym z eksponatów nowo otwartej wystawy zatytułowanej „Kogo stać?”.
Wystawa będzie częścią stałej ekspozycji i osnuta jest wokół pytań o to, dla kogo i dlaczego, w jakimś momencie dziejów, czymś ważnym, nieodzownym, drogocennym albo wymarzonym, czy luksusem po prostu była ziemia, szkoła, buty, miłość, dzieciństwo, praca, odpoczynek, zdrowie, dom czy pamięć.
Kultura korali
W kulturze chłopskiej przełomu XIX i XX w. w Galicji, na Mazowszu, ale i w Wielkopolsce przedmiotem związanym ze sferą uczuć miłosnych były „prawdziwe korale” (z koralowca), które, jak wierzono, dawały kobiecie zdrowie i urodę. Zwykle otrzymywały je córki od swoich matek jako część ślubnego wiana, ale bogaty kawaler mógł takie korale sam sprezentować wybrance swojego serca. Dziś bogaty kawaler wręcza pierścionek z brylantami i taki właśnie prezent ma się kojarzyć z miłością. Można spuentować, że nie każdy może sobie na to pozwolić, więc nie każdego stać na wymarzoną miłość… Tyle że dawniej nawet średnio zamożny młody wiejski gospodarz mógł bardzo dosłownie odczuwać brak tej właśnie szansy.
Autor jednego z pamiętników chłopskich zgłoszonych na konkurs rozpisany w 1933 r. tak tłumaczył swoją sytuację matrymonialną: „Ponieważ jestem kawalerem, to nieraz mówią mi różni dobrzy ludzie, żebym się ożenił, to mi będzie lepiej. Jednak ja, patrząc na rzeczywistość życia małżeńskiego ludzi ubogich, bez pracy, wcale nie widzę dla siebie w tem polepszenia. A gdyby nawet do tego doszło, to skąd wziąć 30 złotych na ślub, a przecież i za inne formalności w związku ze ślubem płaci się grube sumy, np. zapowiedzi”.
We współczesnej Polsce analogiczne rozterki dotyczyć mogą charakterystycznych w przypadku pracowników korporacji trudności w pogodzeniu kariery z decyzją o założeniu rodziny. Jakże często się słyszy z ust nieźle przecież zarabiających młodych menedżerów: „nie stać mnie na to”, z czego mogłoby wynikać, że luksusem stało się własne stadło rodzinne...
Jak informują organizatorzy krakowskiej wystawy, „ramą całej opowieści są pytania, które stawiamy w kontekście głosów z przeszłości i świadectw ludzkiego życia zdeponowanych w Muzeum, ale ze świadomością, że stawiamy je tu i teraz”. Niekiedy porównanie tego, co było, z tym, co jest, może zaskakiwać. Jeśli więc Adam Leszczyński w swojej „Ludowej historii Polski” pisze, że „przed 1914 r. rodzina robotnicza w Warszawie wydawała na bardzo złe mieszkanie
nawet 30–40 proc. dochodów”, to ten odsetek nie wydaje się aż tak bardzo szokujący w porównaniu z kredytowymi zobowiązaniami dzisiejszych młodych małżeństw zaludniających nowe osiedla stolicy. Co oczywiście nie znaczy, że polski robotnik przed I wojną światową mieszkał tak samo jak dziś polski nauczyciel czy lekarz rezydent i miał takie same, jak dziś się miewa, marzenia o swoim domu.
Jak wyparliśmy chałupę
Dom może być więc przykładem wyjątkowego luksusu, ale może też być najbardziej prymitywnym schronieniem. W czasach dzieciństwa wspomnianej wcześniej Katarzyny Fiołkowej zdarzało się, że galicyjscy chłopi mieszkali tak, jak to opisywał w swoich pamiętnikach cytowany przez Leszczyńskiego wójt Dzikowa Jan Słomka: „Po wsiach okolicznych były jeszcze prawie wyłącznie chałupy dymne, w których paliło się (…) na słupie ulepionym z gliny, a dym rozchodził się po całej izbie i drzwiami wydobywał się do sieni, a stąd na strych. W czasie palenia izba musiała być otwarta, a ludzie siedzieli nisko przy ziemi lub chodzili chyłkiem, bo inaczej dławił ich dym. Ściany były okopcone (nigdy niebielone), ludzie czarni i przesiąknięci dymem”.
Na drugim biegunie tamtej rzeczywistości lokował się dworek szlachecki, choćby taki „z drzewa, lecz podmurowany”, nader ważny punkt w historycznej mitologii tych współczesnych Polaków, którzy niezależnie od swojej realnej chłopskiej przeszłości, swoją polskość chętnie utożsamiają z tym dworkiem, wypierając ze zbiorowej pamięci chałupę dymną. Aliści dworek jeszcze do niedawna nie mieścił się w sferze nawet dalekosiężnych marzeń czy wyobrażalnego luksusu. Na dobrą sprawę dopiero w III RP nieliczni odpowiednio majętni rodacy zaczęli ryzykować spore pieniądze na kupno i restaurację zrujnowanych przeważnie budowli poszlacheckich. W takiej wystawnej posiadłości, nawet nie we dworku, ale w pałacu o powierzchni 800 m kw. na 14-hektarowym gruncie mieszka dziś rodzina europosła Radka Sikorskiego. I pomyśleć, że zaledwie kilka dekad temu samo słowo „dom” przestało się kojarzyć z „wolno stojącym budynkiem mieszkalnym”, stając się po prostu „mieszkaniem w bloku”.
W pierwszym dziesięcioleciu po wojnie, jak pisze na przykładzie Warszawy w książce „Miasto zgruzowstałe” Sylwia Chutnik, prywatne marzenia o własnym kącie zderzały się z planami urbanistycznymi, w których MDM miał być dzielnicą nie tyle mieszkaniową, ile defiladową. I owszem, „lud wszedł do śródmieścia”, co było szczególnym momentem czasu odbudowy i na pewno spełnieniem marzeń wielu niezamożnych rodzin, ale trzeba było to śródmieście jakoś sobie
oswoić, co nie było łatwe w sytuacji, gdzie tuż obok zalegały jeszcze ruiny zniszczonych przez wojnę kamienic. W wersji propagandowej budownictwo socjalistyczne miało sprawiać, że luksus był na wyciągnięcie ręki. Sylwia Chutnik cytuje fragment reportażu ze „Sztandaru Młodych” opisującego, jak to grupa Duńczyków przebywająca w Warszawie z okazji V Festiwalu Młodzieży i Studentów trafia do mieszkania inżyniera Tarnawskiego:
„Alice Aagesen: Bardzo chcieliśmy zobaczyć jakieś warszawskie mieszkanie.
Inżynier: Jest to dwupokojowe mieszkanie z kuchnią, łazienką i przedpokojem. W tym pokoju pracuję. Mieszkanie, owszem, wygodne. Prawdą jest tylko, że nie wszyscy w Warszawie tak mieszkają. Jeszcze wielu ludzi czeka. Widzicie sami – budujemy, ale nie od razu.
Frank Hausen: Czy każdy w Warszawie może mieć telefon?
Inżynier: Tak, szczególnie, jeżeli mu to jest rzeczywiście potrzebne, jednak z założeniem trzeba czekać.
Potem następuje zwiedzanie kuchni, która okazuje się być taka jak w Danii.
Frank Hausen: Nie przypuszczałem, że są w Polsce tak nowocześnie urządzone kuchnie. I dodaje: Na każdym kroku spotykamy się z prawdą, która podważa kłamliwe informacje o Polsce, którymi raczy nas prasa”.
Działki luksusu
Kilka lat po legendarnym festiwalu powstają pierwsze osiedla z wielkiej płyty, które w ostatniej dekadzie PRL postrzega się już nie w kategoriach spełnionego marzenia, lecz ponurej rzeczywistości. W 1986 r. na ekranach telewizorów pojawia się hit serialowy „Alternatywy 4” Stanisława Barei, w którym mieszkanie w bloku staje się dość przejrzystą metaforą opresyjnego systemu politycznego. Powstają na temat blokowisk popularne piosenki. Martyna Jakubowicz śpiewa, że „w domach z betonu nie ma wolnej miłości”, a zespoły rockowe, jak Oddział Zamknięty czy T.Love występują na tle wielkopłytowych osiedli traktowanych w charakterze symbolu beznadziei. O „szarych domach” i „szarych ulicach” śpiewa też Tomek Lipiński z Tiltem, podobne klimaty znajdziemy w piosenkach Dezertera i Róż Europy, zaś Lech Janerka ostrzega: „strzeż się tych miejsc”. W III RP lęk przed „tymi miejscami” zaowocował mnogością osiedli zamkniętych, ale wciąż nie każdego stać na mieszkanie w takich osiedlach, zaś dla wielu luksusem jest nawet nie tyle samo posiadanie mieszkania, co życie bez kredytu.
Ziemia nie jest uniwersalnym przykładem luksusu, tak jak bywała luksusem dla chłopów marzących o własnych morgach. Ale znowu jest atrakcją, nie tylko dla mieszkańców wsi. Rosną ceny działek rekreacyjnych i budowlanych, a perłą majątku premiera Morawieckiego i jego żony stał się grunt kupiony od księdza za zadziwiająco niską cenę, dziś wart setki milionów złotych. Ziemia na powrót staje się lokatą kapitału i przedmiotem handlowych zabiegów. No i wciąż pozostaje ważna dla chłopów, nawet, a może przede wszystkim dla tych niezamożnych. W wywiadzie przeprowadzonym na użytek badań „Ugory, odłogi, ziemia” realizowanych w latach 2013–17 przez krakowskie Muzeum Etnograficzne rozmówca tak mówi o mieszkańcach swojej wsi, którzy mają ziemię, ale sami jej nie uprawiają: „Dzierżawią, nie sprzedają. Jeszcze to ich trzyma, że gdyby sprzedali, to płaciliby wysoki podatek do gminy od mieszkania, bo jeżeli ma się hektar, no to płaci się mały podatek. Trzymają tę ziemię, wydzierżawiają najwyżej dużemu rolnikowi (…). Bo to jest jedyna rzecz drogocenna, jaką mają. Nie żyją z tej ziemi, ale dla nich to jest tak cenne, jest ten związek jeszcze taki silny, z dziada pradziada, że nie wyzbywają się tej ziemi”.
W minionym sezonie wakacyjnym własna działka w atrakcyjnym turystycznie miejscu zyskała rangę luksusu, na co wpłynęły zagrożenia pandemiczne. Kiedy niemożliwe stały się podróże nad ciepłe morza, Polacy przeprosili się nie tylko z szarym Bałtykiem, ale i własnymi daczowiskami. Nowe przyzwyczajenie do zdalnej pracy coraz częściej podsuwa też myśl, by może wynieść się z miasta na dobre…
I tu nasuwa się kolejne ważne pytanie – kogo stać na odpoczynek? W dawnej Polsce, w Rzeczpospolitej szlacheckiej na pewno nie było na to stać pańszczyźnianego chłopa, który oprócz swojego zagonu musiał obrabiać pański siłami całej swojej rodziny. Ale i potem w czasach już popańszczyźnianych zarówno gospodarz, jak i wolny najmita pracowali od świtu do zmierzchu. To samo dotyczyło robotników w XIX-wiecznej Łodzi czy Żyrardowie, bo socjalistyczny postulat „osiem godzin pracy, osiem godzin snu, osiem godzin odpoczynku” z trudem realizował się dopiero w II Rzeczpospolitej. Godnie odpoczywały wyłącznie elity – w sezonie wakacyjnym w letnich rezydencjach krajowych albo na wyjazdach we Włoszech czy Szwajcarii, a poza sezonem przy spokojnej lekturze albo wśród uciech życia towarzyskiego.
Czas i pieniądz
Na dobrą sprawę odpoczynek zegalitaryzował się dopiero w PRL, głównie poprzez Fundusz Wczasów Pracowniczych oraz kolonie i obozy dla dzieci szkolnych. Trwało to jednak jakiś czas, nie tyle zresztą z powodu instytucjonalnych niedomogów, ile ze względu na to, że polska klasa pracująca nie od razu wiedziała, jak radzić sobie z czasem wolnym. W hotelach robotniczych załogi Wielkich Budów Socjalizmu, złożone z nowego, przybyłego ze wsi proletariatu, rzadko zaglądały do świetlic, za to o wiele częściej, jak pisała w socjologicznej monografii o Bełchatowie Antonina Kłoskowska, do kieliszka. Natomiast historyk Paweł Sowiński w książce „Wakacje w Polsce Ludowej” zauważa, że w okresie odbudowy po II wojnie światowej „nie traktowano dni wolnych od pracy – poza
Od kiedy Polska weszła w fazę dostatku, auta wcześniej tak trudne do zdobycia przestają zajmować centralne miejsce w marzeniach o luksusie. Stają się nim za to zdrowie,
dobre relacje z przyjaciółmi czy udane małżeństwo.
rytmem tradycyjnych świąt lub zmieniających się pór roku – jako coś oczywistego. Wyjazd poza własną okolicę przekraczał nieraz horyzonty poznawcze i trudno było uzasadnić sobie jego celowość, nie mówiąc już o rozlicznych obawach co do pobytu w zupełnie nowych warunkach i środowisku. Część robotników uważała, że po prostu nie nadają się na takie wyjazdy. Rzecz w tym, że sposoby i atmosfera wypoczywania od samego początku kariery tego słowa były związane ze stylem życia ziemiaństwa, potem inteligencji i mieszczaństwa, odległym od świata robotników”.
W dzisiejszej Polsce wszyscy już znają wartość odpoczynku, choć dla wielu dalej jest on swego rodzaju luksusem. Jedni infekują się pracoholizmem poniekąd wymuszanym przez pracodawców i na wszelki wypadek zostają w firmie po godzinach, a na urlop wyjeżdżają z laptopami i smartfonami, by „być w kontakcie”. Inni, którzy posadę właśnie utracili, nie mają czasu na odpoczynek, bo są zajęci poszukiwaniem zatrudnienia. Teraz dochodzi do tego specyfika funkcjonowania w warunkach pandemii i mamy sytuację, że w związku ze zdalnym trybem pracy zaciera się granica między czasem „dla siebie” a czasem obowiązku.
Luksus kojarzy nam się jednak najszybciej nie ze stylem życia, ale z przedmiotami, które życie ułatwiają i uprzyjemniają albo są oznakami prestiżu, bo dzięki ich posiadaniu możemy być identyfikowani z uprzywilejowanym środowiskiem. Pewne rzeczy – narzędzia, urządzenia, sprzęty – w pewnych okolicznościach stają się znakami wyższej, lepszej cywilizacji. W latach 20. i 30. tak postrzegało się automobil, a na wsiach rower. Po wojnie szczytem marzeń wiejskich chłopaków był motocykl. Kawaler na motorze miał nieporównanie większe powodzenie u dziewcząt niż ten niezmotoryzowany, o czym często wspominają choćby autorzy pamiętników zebranych w wielotomowym zbiorze „Młode pokolenie wsi Polski Ludowej”. Własny samochód został synonimem luksusu nieco później, kiedy stał się (wciąż dla nielicznych) bardziej dostępny. Jak pisał Roch Sulima w „Antropologii codzienności”, rewolucyjnym aktem było rozpoczęcie w 1958 r. seryjnej produkcji syreny. Ów akt „znaczył u nas istotne »przesunięcie« cywilizacyjne stosunku do »cywilizacji drewna« i (…) zamykał starą sekwencję kulturową”. Tyle że był to „samochód stacjonarny”, co „potwierdza również fakt, że wyjazdy zagraniczne syreną, podobnie zresztą i fiatem 125p, w przekonaniu samych wyjeżdżających, uchodziły za wielce ryzykowne, wręcz awanturnicze, a były to przecież łupieżcze najczęściej wyprawy przemytniczo-handlowe”.
Teraz, jeśli chodzi o motoryzację, ideę luksusu ucieleśniać mogą co najwyżej legendarne ferrari czy lamborghini. Bo kiedy w ciągu minionych dwóch dekad Polska weszła w fazę ogólnego dostatku, rzeczy, wcześniej tak trudne do zdobycia, powoli przestają zajmować centralne miejsce w marzeniach o luksusie. Co w takim razie to miejsce zaczyna zajmować? Przeprowadzone ostatnio badania pokazały, że dziś rodacy najchętniej lubią dostawać w prezencie nie rzeczy, ale pieniądze. Z drugiej strony w charakterze luksusu postrzegamy coraz częściej to, co niematerialne: dobre relacje z innymi, udane życie małżeńskie i rodzinne, przyjaźń, na którą zawsze można liczyć. To wiele mówi o nie najlepszym samopoczuciu Polaków, wszak luksusem jest zawsze to, co trudno osiągalne.
Kogo stać? Muzeum Etnograficzne w Krakowie, wystawa
dostępna online pod adresem www. etnomuzeum.eu.