Ewa Wilk ESEJ
Powrót do normalności: czyli do czego?
Różne były wróżby i przewidywania, jak SARS-CoV-2 zmieni człowieka, jak przeora życie społeczne. Oczekiwano ich przede wszystkim od badaczy życia wewnętrznego i zbiorowego naszego gatunku, ale odpowiedzi (oraz wyniki badań i sondaży) bywały i wciąż są krańcowo sprzeczne. Spodziewano się zarówno eksplozji solidarności i empatii, jak i zapaści, jeśli chodzi np. o zaufanie społeczne. Lawinowego ataku depresji i powszechnego PTSD, jak i masowego wzrostu potraumatycznego, czyli rozkwitu sił witalnych po podniesieniu się z klęski, który to syndrom – opisywany przez psychologię – przenośnie daje się zastosować do przewidywań ekonomicznych czy politycznych.
Dwa wnioski wyłaniają się na razie. Po pierwsze nie jesteśmy w stanie żyć bez siebie. Bez żywego kontaktu człowieka z człowiekiem. Przenieśliśmy się co prawda stosunkowo sprawnie i całkiem masowo do sieci, lecz e-edukacja, telepraca, wszelkie zoomy, fejsbuki, skajpy okazały się poręczną, ale często tylko imitacją normalności.
Po drugie, przeciwnie, powinniśmy to bycie razem – zwłaszcza tłumne, zbiorowe, masowe, globalne – jakoś ograniczyć, albowiem to właśnie ono tworzy idealne warunki do inwazji śmiercionośnego wirusa. A jak wieszczą eksperci od mikrożycia na naszej planecie, Covid-19 to ani pierwszy, ani ostatni pomysł natury na odsunięcie człowieka od despotycznej władzy nad światem.
Człowiek, zwierzę – jak chce wielu psychologów – najbardziej społeczne ze społecznych, podejmie z powrotem wiele stadnych zachowań. Pierwsze weekendy po zniesieniu tzw. ograniczeń pokazały, jak tęsknota za tym, jak było, prowadzi wiele osób do zachowań irracjonalnych, czasem na granicy szaleństwa. Bójki na podtatrzańskich parkingach o miejsce, parawan przy parawanie na nadbałtyckich plażach, kilkuset rannych i zabitych w wypadkach, wielogodzinne korki na autostradach.
Czy naprawdę warto wracać do wszystkich aktywności społecznych, jakie w naszej części świata powszechnie uznaje się za normalne, atrakcyjne, wręcz wskazane?
Niemal przemysłowa turystyka samolotowo-resortowa (mowa o wakacyjnych ośrodkach wypoczynkowych na kilka tysięcy głów). Tłumne pielgrzymki i masowe celebracje bogoojczyźniane. Pocenie się obfite, deptanie wzajemnie i szturchanie na wielotysięcznych tzw. iwentach o wątpliwej jakości artystycznej czy sportowej. Sterczenie w wielkomiejskich korkach i imitowanie roboty przez nieskończone, puste godziny w korpofirmach. Nałogowe kupowanie rzeczy, które wkrótce zamieniają się w tony śmieci. Wiele ludzkich zachowań społecznych – gdy im wnikliwiej się przyjrzeć – jawi się jako poczynania osobliwe, dziwaczne, przeciwskuteczne. Do wielu na pewno wracać nie warto. Pytanie tylko, ilu z nas podejmie teraz refleksję nad własnym sposobem życia, a ilu rzuci się w jego – często pozbawiony sensu – wir?
Cywilizacja sprawiła, że staliśmy się – by odwołać się do Olgi Tokarczuk – biegunami w stopniu zupełnie nieuzasadnionym. Wakacje to czas, gdy ludzkość nieuchronnie rusza z miejsc stałego bytowania. Wielu ten głód normalności chce zaspokoić żarłocznie. Zbierzmy się w dziesięć, dwadzieścia osób, jedźmy do tego Egiptu czy Chorwacji, do hotelu na 5 tys. ludzi, nocnym, opóźnionym czarterem w ciasnocie – jak to się mówi – w animal class. Zaszalejmy. Czy warto wracać do trudu wypoczęcia za cenę przemysłowego żarcia w resortowych jadłodajniach i podrabianych drinków w plażowych barach? Pchać się w tzw. zwiedzanie, polegające na przeganianiu jednej watahy autokarowej za drugą, zaliczającej za pomocą selfie akropole, kolosea, piramidy, watykany i co tam który kraj wystawia na turystyczny szlak. Przy ryzyku, że za okazyjnie kupionym all-inclusive-last-minute stoi niewypłacalny tour-operator i zostaniemy porzuceni z walizkami na jakiejś lotniskowej pustyni, czekając zbawienia z ojczyzny.
Dziś jesteśmy pod wrażeniem lamentu dobiegającego z krajów, które w dużej mierze opierają swoją gospodarkę na turystyce. Jest trochę tak, jakby usiłowano nas wpędzić w to kompulsywne podróżnictwo szantażem – przestaniecie jeździć, globalna gospodarka się zawali.
W 2017 r. turystyka generowała 10,4 proc. globalnego PKB. Faktyczną podstawą istnienia jest ona na Malediwach (39 proc. PKB), Seszelach, Bahamach, Wyspach Zielonego Przylądka. W Europie dla rekordzistki Malty, a także Czarnogóry czy Chorwacji to kilkanaście procent dochodu, a Francja, Włochy, Hiszpania – goszczące co roku miliony przybyszów – oscylują wokół 10 proc.
Przez wiele ostatnich lat słyszeliśmy wyłącznie o widowiskowym wzroście i bajecznych perspektywach branży. Tuż przed pandemią plany wypoczynkowe deklarowało grubo ponad 60 proc. Polaków, gdy np. w 2014 r. – 52. proc. Barometr Providenta liczył, że średnio na ruchomego wakacyjnie Polaka to 3,4 tys. zł, o 670 zł więcej niż rok wcześniej. Portal Fly.pl donosił, że aż 79 proc. wybieranych przez Polaków wycieczek na lato 2019 r. odbywało się w formule all inclusive.
O czym te wszystkie liczby i trendy mówią? Ano o tym, że człowiek współczesny co prawda deklaruje, że wiedzie nim żądza odkrywania egzotycznego świata, ale w istocie kryją się za tym inne psychiczne demony: po pierwsze – chęć zademonstrowania swojego statusu, po drugie – nieprzezwyciężony, odwieczny pęd za stadem. Pragnienie bycia tam, gdzie wszyscy.
Pandemia dowiodła, że owo stadne latanie po hotelach na 5 tys. osób jest jednym z najpewniejszych sposobów na globalizację zarazy. Zadając sobie pytanie, czy warto wracać do tej wypoczynkowej „normalności”, nie sposób uniknąć refleksji nad ekologicznymi skutkami tzw. rozwoju bazy turystycznej. Tysiące kilometrów niedawno dzikich plaż zastawione są dziś betonowymi molochami, wysysającymi resztki wody z okolicy, plującymi potokami ścieków, pożerającymi energię elektryczną na klimatyzację (zimą ogrzewanie), aquaparkowe atrakcje (zimą wyciągi). Miliony samolotów zasnuwają spalinami niebo. Masowa pogoń w poszukiwaniu wrażeń oznacza niszczenie tego, co wrażeń ma dostarczać: jałowienie raf koralowych, zadeptywanie gór itd.
Osobną gałęzią powszechnego biegunowania jest ruch konferencyjny. Zjazdy, narady, panele, wszelkie uniony i reuniony, integracje, wyjazdowe konwencje, gale, bale, wręczenia nagród – wszystko to dawno przekroczyło granice sensowności i racjonalności. Uzasadnieniem dla masowych spotkań tego typu jest oczywiście konieczność wymiany myśli i wiedzy – naukowej, medycznej, filozoficznej; wspólna refleksja nad przyszłością firmy, branży, gospodarki, demokracji, kultury, czego bądź. Ale po pierwsze, dzisiejsze techniczne możliwości komunikacyjne (co pandemia niezbicie uświadomiła) dają tu nieograniczone możliwości, zaś po drugie – wiele tych w założeniu intelektualnie płodnych spotkań sprowadzało się do bezproduktywnego ględzenia i spożywania trunków na koszt organizatora, a tymże organizatorem bywały firmy komercyjne, ubijające w ten sposób swój interes marketingowy.
Kolejnym objawem przedpandemicznej normalności – zwłaszcza dla Polaków – są tłumne pielgrzymki, wieńczone zwykle masowymi celebracjami religijnymi (coraz częściej państwowo-religijnymi). Jedna trzecia Polaków deklaruje w sondażach CBOS,
że przynajmniej raz w życiu uczestniczyła w pielgrzymce. Według Zakładu Geografii Religii UJ co roku ok. 15 proc. Polaków podąża do wybranego spośród 500 istniejących w naszym kraju sanktuariów. Łagiewniki, Licheń, Kalwaria Zebrzydowska walczą z Jasną Górą (4 mln pątników rocznie, w tym 200 tys. pieszych, 50 tras, najdłuższa z Helu 638 km). Polscy pielgrzymi stanowią 20 proc. pielgrzymujących Europejczyków.
Pandemia dała niezrównaną okazję do przeżywania religijności w sposób bardziej intymny, prywatny. Ale kościoły były instytucjami życia społecznego, które uparcie i skutecznie broniły się przed higienicznymi restrykcjami narzuconymi np. teatrom, a wiele osób duchownych zdawało się podsycać irracjonalną wiarę, że wirus uszanuje wzniosły, duchowy charakter zbiorowych rytuałów. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by skonstatować, że dla instytucji Kościoła ruch pątniczy jest zbyt istotnym źródłem dochodów (wota, ofiary, handel dewocjonaliami), by go choćby nieco przyhamować.
Czy ludzkość z taką ochotą, jak dotychczas, będzie – jak to się mówi – konsumować kulturę masową? Dziś zaangażowane w nią poszczególne branże biją w swoje dzwony alarmowe, bo liczne zawody – od gwiazd estrady po monterów oświetlenia – po prostu nie mają z czego żyć.
Ale czy naprawdę jakość ludzkiej kultury i jakość życia tak straszliwie zubożała wobec rezygnacji ze spędów piwno-kiełbasianych, urozmaiconych jakimś szmirowatym elementem rozrywkowym? Wielkie artystycznie koncerty czy sport na światowym poziomie to wyjątkowe zdarzenia w gąszczu masówki. Kiepskie mecze, będące pretekstem do burd naszprycowanych pseudokibiców, „jazdy na bele czym” do jeziora, rajdy, zloty, pikniki, degustacje, integracje, rekonstrukcje, celebracje... CBOS policzył, że w 2019 r. zorganizowano ich w Polsce 6,9 tys., a uczestniczyło w nich łącznie 27,8 mln osób (0,8 proc. więcej niż w 2018 r.).
Od dziesięcioleci trwa na świecie osobliwy wyścig na „ludzkie pogłowie”, jakie jest w stanie przyciągnąć gwiazda, ale i wylansowany celebryta, a trans, w jaki wpada publiczność stłoczona na stadionie, w dyskotekowej hali, ciemnicy tzw. klubów, stał się miarą sukcesu przedsięwzięcia. Warto jednak zachować z pandemicznej rzeczywistości miarę rozsądku, brać pod uwagę konieczny dystans między uczestnikami zbiorowych wydarzeń, zapobiegać nie tylko rozprzestrzenianiu się tej czy innej choroby, ale tragediom, jakich i przed pandemią było niemało: pożarom, panice tratującego się wzajemnie tłumu itd.
Opisane aktywności społeczne zaliczyć należy do czasu wyjątkowego, odświętnego, wydzielonego z codzienności. Co zatem oznacza powrót do normalności powszedniej, codziennej; powrót do pracy z telepracy, z izolacji, kwarantanny, z przestojów wszelakich? Ano dla mieszkańców miast to chroniczny pęd, wieczny niedoczas. Wynikający z tego, że raz po raz stoją. Tak urządziliśmy cywilizację, że normalnością są w niej korki.
Warszawa, Łódź, Kraków są na liście 20 najbardziej zakorkowanych miast w Europie. Serwis Korkowo.pl policzył, że niektórzy mieszczanie spędzają rocznie w korkach nawet dwa tygodnie. To warszawiacy (397 godzin). Tylko dwa dni krócej mieszkańcy Kalisza, Torunia, Poznania i Łodzi.
Zapchanie miast, ale też szos, autostrad to, oczywiście, nie tylko kwestia samochodów prywatnych, ale też oszalałego transportu towarów. Czy ludzkość musi wszystko wozić po całym świecie, bezustannie załadowywać, przeładowywać, pakować, rozpakowywać? Czy racjonalne są te wszystkie ciągi dostaw, centra logistyczne, hurtownie, sieci salonów, mega – super – hiper marketów, galerii, wszystkich tych świątyń dostatku, którymi szczelnie obrosły w ostatnich dziesięcioleciach miasta i miasteczka. Obsiadły wielkie obszary i – jak w przypadku masowej turystyki – pożerają energię, wodę, produkują tony odpadów. Pandemia stworzyła warunki do globalnego eksperymentu: zaopatrywania się w jedzenie, ubranie, niezbędne sprzęty głównie drogą zdalną, za pośrednictwem internetu i dostawców w furgonach. To naprawdę fundamentalna zmiana, albowiem to nie konsument udaje się po towar, lecz towar przybywa do niego bez pośrednictwa owej infrastruktury. Czy warto wracać do „normalnych” wielogodzinnych wypraw, z których wraca się z bagażnikiem rzeczy potrzebnych i całkowicie zbędnych, kupionych impulsywnie i kompulsywnie, wszak wpadamy nieuchronnie w sieci własnego ogłupiałego umysłu, który nakazuje nam jakoś zracjonalizować wysiłek i czas poświęcony na te wyprawy.
Sieci handlowe łatwo nie ustąpią: już wyprzedaż goni przedsprzedaż, czarne piątki, złote okazje. Inwazja reklamowa w tym względzie trwa. Wiadomo – działa potrzeba nadrobienia pandemicznych strat.
Uczestniczymy w cywilizacji narzucającej potrzebę rzeczy, a przynajmniej świat komercji usiłuje wmówić, że ich posiadanie, wyrzucanie, zastępowanie nowymi jest absolutną normą. Problem zakupoholizmu może dotyczyć nawet ok. 20 proc. populacji. CBD (ang. compulsive buying disorder) wiązany jest z zaburzeniami behawioralnymi obsesyjno-kompulsywnymi; kryją się za nimi uległość wobec presji kulturowych, pewne cechy osobowościowe (np. impulsywność), ale i poważne problemy natury neurologicznej: upośledzenie wydzielania neuroprzekaźników, np. noradrenaliny, dopaminy czy serotoniny. Większość zakupoholików tylko w ten sposób jest w stanie uruchomić swój tzw. ośrodek nagrody.
Efektem ubocznym pożądania rzeczy jest produkcja śmieci. Powinniśmy dziś radykalnie zastanowić się nad naszymi spuchniętymi workami do segregacji odpadów, bo w końcu nie od wirusów wszelakich wyginiemy, ale pod odpadami właśnie. I oby szersza świadomość, jak dramatycznym śmieciorobem jest każdy współcześnie żyjący człowiek, stała się jednym z elementów owej spodziewanej nowej normalności.
Oznaką powrotu do normalności dla milionów ludzi jest reemigracja z e-pracy, której doświadczyło przed pandemią ledwie 16 proc. mieszczan, a w jej trakcie nawet 95 proc. firm odkryło możliwość zatrudnienia przynajmniej niektórych pracowników „przez sieć”. We wszelkich badaniach pracownicy jako pierwszorzędny walor tej formy wymieniali (nawet 90 proc. respondentów) oszczędność czasu na dojazdach. Jako główną wadę: brak bezpośredniego kontaktu z ludźmi, rozmów, spotkań (43 proc.). Dla porównania, trudności ze zmobilizowaniem się do pracy czy skupieniem się sygnalizowało ledwie 28 proc., brak dostępu do urządzeń biurowych 29 proc. (Ministerialny Raport Bezpieczeństwo Pracy w Polsce).
Wedle badań na zlecenie EY Polska, w których wzięło udział 246 firm, połowa z nich nie zdecydowała na razie, czy po wygaśnięciu pandemii będzie w ogóle dopuszczała pracę zdalną. Ale wśród przedsiębiorców, którzy zadeklarowali oferowanie tej formy zatrudnienia, nie znalazł się żaden, który umożliwiałby całkowitą rezygnację z pracy w biurze.
Nową normalnością będzie być może praca hybrydowa, a najpopularniejszym modelem dwa dni zdalnie, trzy dni w biurze. Popiera go na razie co prawda tylko 15 proc. ankietowanych menedżerów. Za to za hybrydą jest aż dziewięciu na dziesięciu pracowników.
Jest zatem nadzieja, że nieco się odkorkujemy. Istnieje szansa, że pracodawcy bardziej niż dotychczas zaufają swoim pracownikom, chętniej będą rezygnować z folwarcznego stylu zarządzania, który był zmorą w polskiej przedsiębiorczości przez ostatnie dziesięciolecia. Chodzi – najogólniej rzecz biorąc – o przekonanie, że tylko kontrolując każdego i wszystko, co dzieje się w firmie, szef jest w stanie dobrze prowadzić biznes. Owocowało to ruchami pozornymi pracowników, unikaniem odpowiedzialności i kreatywności (po co się wychylać, skoro szef i tak o wszystkim decyduje), milionami jałowych biurogodzin, urozmaiconych przerwami na papierosa i plotki przy automacie z kawą.
Pandemia dostarczyła dziesiątków przykładów, jak można uprościć relacje szef–pracownik (zoomowe narady, operatywki, odprawy jakoś z natury rzeczy okazały się mniej rozgadane), a także kontakty z klientami, interesantami, pacjentami.
Dla każdego z jakąkolwiek chorobą przewlekłą trudną do przecenienia zdobyczą popandemiczną jest możliwość uzyskania e-recepty bez udawania się do „placówki” i wysiadywania w kolejkach kaszlących, prychających, gorączkujących współtowarzyszy poniewierki po placówkach służby zdrowia. I obyśmy do takiej „normalności” nigdy już nie wrócili.
Co zatem w ogóle z tej ponadrocznej nienormalności w życiu społecznym warto zachować i przenieść na czas po pandemii? O pracy zdalnej już wspomnieliśmy – tam, gdzie to możliwe, warto zaufać pracownikom. Warto zastanowić się nad popytem, jaki każdy z nas stwarza, kupując bezrozumnie rzeczy-śmieci, bilety na śmieciowe iwenty i promesy na śmieciowe all inclusivy; podążając bezrozumnie za stadem i wierząc, że to podnosi naszą ocenę w oczach innych, a nawet samego pana Boga.
I jeszcze rzecz z pozoru trywialna, ale niesłychanie ważna. Wizja powrotu do ścisku, tłoku, popychania się w kolejkach, zaglądania przez ramię i kuksania w autobusach, nieskrępowanego kaszlania, kichania i charczenia w miejscach publicznych (z kościołami i teatrami włącznie) po prostu przeraża. Dla wielu osób wielką ulgą przez te nienormalne miesiące było zwolnienie od konwencjonalnych cmoków, misiów, całusków, a nawet uścisków ręki (o całowaniu w dłoń nawet nie wspominając). Nie wystarczyłby w miejsce tego wszystkiego przyjęty przez ten rok żółwik?
Wirusolodzy wprowadzili do powszechnego obiegu termin: dystans. Często mówiono o dystansie społecznym, choć chodziło o dystans fizyczny. Różne kultury różnie wyznaczają tu normy. W 2016 r. przeprowadzono badania w 42 krajach. Największy dystans wobec nieznajomych utrzymują Rumuni (ok. 140 cm), najmniejszy Argentyńczycy (77 cm). Nawet w bardziej zażyłych relacjach w Arabii Saudyjskiej ludzie wciąż trzymają się na sporą odległość – 97 cm, ale w Argentynie wystarczy 35–40 cm. Dla Polaków optymalna odległość ze znajomymi to 67 cm, co stawia nas w pierwszej dziesiątce „zbliżonych”, a z przyjaciółmi to 48 cm.
Naprawdę warto byłoby nieco się od siebie oddalić. I zachować oczywiste nawyki higieniczne jako element normalności. Myć ręce, a maseczkę wkładać nie na rozkaz, ale w razie banalnego kataru. Nie kaszleć, nie charczeć, nie kichać na innych. To ostatnie w sensie dosłownym i metaforycznym.
Powrót do normalności powinien oznaczać przede wszystkim pozszywanie zerwanych więzi towarzyskich, przyjacielskich, sąsiedzkich. Chadzanie do kin, teatrów, muzeów (ale wybredniej niż kiedyś). A przede wszystkim powrót do żywego zainteresowania sprawami publicznymi. I uczestnictwa w tym wszystkim, co władza pod pretekstem pandemii próbowała uczynić nielegalnym: manifestacjach, protestach i każdej innej obywatelskiej aktywności. Nieobojętność – to będzie prawdziwa oznaka powrotu do normalności.