Artur Domosławski EURO 2020
Piłka z przesłaniem
Futbol od zawsze ciągnie za sobą demony plemienności. Co gorsza, ostatnio te demony odżywają w europejskiej polityce – w Polsce, na Węgrzech, we Francji, Włoszech, Grecji. Brytyjczycy uznali nawet, że są lepszym plemieniem od reszty, porzucili europejski projekt i ogłosili brexit. W latach 2015–16 przez spore obszary Europy przetoczyła się fala nienawiści wobec uchodźców. Polska w kopaniu piłki słaba, w słownym kopaniu Innego miałaby szanse na podium. Mimo rozbudzonych demonów ksenofobii, mimo kryzysu idei europejskiej wielu wierzyło, że Euro 2020 (rozegrane rok później z powodu pandemii) to będzie wyjątkowy turniej. Nie tylko z powodów sportowych. W wydanej tuż przed mistrzostwami książce „Światło bramki” Michał Okoński, znawca i wielbiciel piłki, postawił ważne pytanie: „wciąż się zastanawiam, czy z tego, że na tylu zdjęciach przedstawiających przebywających Morze Śródziemne imigrantów widać koszulki europejskich klubów, nie wynika, że elementem ich snu o wolności i lepszym życiu jest także piłka?”.
Opowieść o inkluzywnych patriotyzmach i społeczeństwach otwartych na przybyszów spełniała się w wielu drużynach, które błysnęły na Euro. W zespole Szwajcarii większość piłkarzy to imigranci lub ich potomkowie. Ekipy Francji, Belgii, Holandii, Niemiec i grającej w finale Anglii przeszły w ostatnich dekadach drogę włączania do swoich zespołów imigrantów. Nie była ona prosta ani spokojna.
Futbol jako lustro
Przypomniał o niej powrót Karima Benzemy do reprezentacji Francji po kilku latach wykluczenia – nie tyle z powodów uprzedzeń, ile na poły kryminalnych oskarżeń (Benzema szantażował kolegę z drużyny sekstaśmami). Gdy wcześniej Benzemy nie powoływano, oświadczał, że jego prawdziwą ojczyzną jest Algieria. Przed Euro, gdy wracał po przerwie, w internecie wrzało. Padały m.in. pytania o lojalność piłkarza wobec własnego kraju i drużyny.
Tożsamościowe dyskusje we Francji „po kolonializmie” są wieczne. Toczą się wokół spraw religijnych i obyczajowych, w tle zawsze jest rywalizacja na rynku pracy. Na niechęci do wielokolorowej Francji żerują od dekad nacjonaliści ze Zgromadzenia
Narodowego (dawnego Frontu). Futbol jest tu jedynie lustrem procesów zachodzących w społeczeństwie.
Był piękny moment w 1998 r., kiedy wielokolorowa drużyna Francji wygrała mundial. Wydawało się, że jest to puenta kawałka pokolonialnej historii i zwiastun nadchodzących czasów. Złotą Nike’98 wznieśli razem Berber z Algierii Zinedine Zidane, Lilian Thuram urodzony w Gwadelupie, pochodzący z Senegalu Patrick Vieira, Youri Djorkaeff o korzeniach ormiańskich, Bixente Lizarazu z Kraju Basków.
To jednak niewiele zmieniło, a imigranci – zwłaszcza w dobie „wojen z terroryzmem” – stali się dyżurnymi winnymi, wymówką dla porażek francuskich polityków. Jednak w świecie futbolu standard został ustanowiony: wszyscy na równi są Francuzami. Czy porażka na Euro 2020 i rosnąca siła francuskiej skrajnej prawicy nie wywrócą tego inkluzywnego standardu?
Historia zna przykłady, gdy porażki na boiskach rozpalały wściekłe debaty o tożsamości narodowej i rasie. Najbardziej modelowy i zarazem koszmarny to ten z Brazylii po porażce z Urugwajem w finale mundialu 1950 r. Jej przyczyn biali Brazylijczycy doszukiwali się w rasowej mieszance, jaką stanowiła ówczesna reprezentacja. Mówiono o niej, że była „skundlona”. A Urugwaj wygrał, bo był „rasowo czysty”.
Europa, przynajmniej jej zachód, jest dziś w innym miejscu. Choć, jak pisał pewien Francuz urodzony w Algierii, bakcyl dżumy nie umiera nigdy, trzeba mieć się na baczności.
Ideał inkluzywnej Europy najdonośniej demonstrowali w trakcie Euro Anglicy. Trener angielskiej reprezentacji Gareth Southgate wyrósł na oponenta premiera Borisa Johnsona, głosiciela brytyjskiej wersji „naszości” i „swojskości”. Na chwilę przed Euro Johnson oświadczył, że cały kraj wspiera angielską drużynę, ale odmówił potępienia kibiców buczących na piłkarzy, którzy klękają przed meczami w geście potępienia rasizmu.
Dzień później Southgate opublikował list-manifest. „Dear England…” – pisał o dumie z reprezentowania Anglii i o tym, że obowiązki sportowców wykraczają poza boisko. Należy do nich podejmowanie spraw publicznych, takich jak równość, społeczna inkluzja, niesprawiedliwości na tle rasowym, a głos piłkarzy może przyczynić się do wzrostu świadomości ludzi i ma rolę edukacyjną. Padły podniosłe słowa o wspólnym dążeniu do lepszego społeczeństwa.
„Dlaczego niektórzy decydują się obrażać kogoś z tak niedorzecznego powodu jak kolor skóry? – pytał i zwracał się do nich: – Przegracie. Jest dla mnie jasne, że zmierzamy ku bardziej tolerancyjnemu i rozumiejącemu społeczeństwu, i wiem, że nasi zawodnicy będą wielką częścią tej zmiany”.
List Southgate’a był wyznaniem wiary w to, że piłka może ludzi łączyć, inspirować, zachęcać do dobrych postaw. Świadomość, czym jest rasizm – stwierdzał trener Anglików – jest dzisiaj nieporównanie większa niż wcześniej. Tę świadomość współtworzą kibice z młodszych pokoleń, dla których pojęcie patriotyzmu i angielskości jest już inne niż dla starszych.
Rasistowski hejt, jaki wylał się na trzech czarnoskórych zawodników Anglii, którzy w finale nie wykorzystali rzutów karnych, wzbudził chwilowe zwątpienie, czy kampanie i listy zdołają coś zmienić. Ale już reakcje, z jakimi spotkali się rasiści, sprawiały, że serce rosło.
Marcus Rashford, jeden z niefortunnych strzelców, który słynie z ogromnego serca dla innych – od lat finansuje akcje żywienia biednych – przeprosił kibiców za pudło, ale oznajmił, że nie będzie przepraszał za to, kim jest. Sytuacji sprostał też kapitan reprezentacji Harry Kane, który rzucił rasistom w twarz: „Nie jesteście kibicami Anglii, nie chcemy was”.
Ale dla innego piłkarza z Wysp, Calluma Hudsona-Odoi, rasizm angielskich kiboli okazał się przeszkodą nie do przeskoczenia. Ogłosił, że nie zagra dla Anglii – wybrał reprezentację Ghany, z której pochodzi (umożliwiają to przepisy).
Dobry wygląd
Reprezentacja Włoch, zwycięzców turnieju, musi jeszcze poczekać na własną opowieść o wielokulturowej drużynie. Jak na kraj, który jest jedną z głównych bram do Europy, i do którego dopływają łodzie pełne migrantów z Południa, włoska reprezentacja jest uderzająco homogeniczna. Trudno było tego nie dostrzec, zwłaszcza w finale z drużyną Anglii, której skład odzwierciedla wielokulturowe społeczeństwo. Raheem Sterling, Bukayo Saka, Marcus Rashford, Jadon Sancho, Kyle Walker… Prawie każdy ma za sobą przejmującą historię – o uchodźstwie rodziców, dorastaniu w nędzy, trudnym starcie i życiu z przeszkodami.
Łatwo odrzec, że liczą się umiejętności, nie kolor skóry – i to jest kryterium powoływania zawodników. Zgoda. Jednak nieobecność w kadrze ludzi należących do grup widocznych w życiu społecznym o czymś jednak mówi. Nie, nie o wybitnej grze drużyny Roberta Manchiniego, lecz o środowisku włoskiego futbolu, którego reprezentacja jest tylko odbiciem. Może też trochę o społeczeństwie?
Włosi miewali i mają piłkarzy pochodzących z Afryki. W ostatniej dekadzie jedną z gwiazd reprezentacji był Mario Balotelli, urodzony we Włoszech, którego rodzice przybyli z Ghany. Chyba mało kto w całym świecie futbolu przyjął tyle rasistowskich ciosów. Rok temu, mając dość rasizmu na włoskich stadionach, Balotelli wezwał na Twitterze piłkarzy o afrykańskich korzeniach do zrzutki na budowę stadionów w Afryce, rozwijanie tamtejszej piłkarskiej młodzieży. „Tu, w Afryce
[nasza młodzież – red.] będzie grała w otoczeniu miłości swoich sióstr i braci; nikt nie będzie wyśpiewywał przeciw nim rasistowskich przyśpiewek”.
We włoskiej reprezentacji na Euro nie zmieścił się młody czarnoskóry gwiazdor angielskiego Evertonu Moise Kean, o korzeniach iworyjskich (z Wybrzeża Kości Słoniowej), co ze względu na jego wysoką formę wzbudziło zaskoczenie. Pod uwagę nie był też brany Stefano Okaka, pochodzenia nigeryjskiego. W kadrze znaleźli się za to dwaj piłkarze o korzeniach brazylijskich: Emerson Palmieri i Jorginho – obaj mający „dobry wygląd” (boa aparencia), jak w Brazylii mówiło się przed laty, gdy szukano kandydatów do pracy i nie chciano, by zgłaszali się potomkowie niewolników. Środowisko włoskiego futbolu to wciąż świat, do którego szyfr „dobrego wyglądu” pasuje jak ulał.
Pojawia się opowieść o tym, że Roberto Mancini myślał o zszywaniu Włoch według innego kryterium: piłkarzy bogatej północy i jej klubów, takich jak Juventus, Milan, Inter, z piłkarzami ubogiego południa, które od zawsze reprezentuje SSC Napoli, a teraz także Sassuolo. Jeśli w przypływie lepszego nastroju chcemy widzieć szklankę w połowie pełną, możemy uwierzyć w takie wyjaśnienie. Jednak wątpliwości zostają.
Włoscy kibice przez lata buczeli na Balotellego. W ostatnich sezonach ich rasistowskie okrzyki dotknęły m.in. Francuza Blaise’a Matuidiego (byłego już gracza Juventusu) i Belga Romelu Lukaku. Tego ostatniego kibice Interu Mediolan, w którym gra, wzięli w osobliwą obronę: wyjaśnili piłkarzowi, że fani rywali buczeli na niego nie z powodu rasistowskich uprzedzeń, lecz chcieli go tylko zdekoncentrować. I że to znak ich szacunku dla jego sportowej klasy.
W podobny sposób „chwalił” Lukaku pewien dziennikarz sportowy, mówiąc, że „jedyny sposób, by go zatrzymać, to dać mu 10 bananów”. Leonardo Bonucci, zdobywca gola w finale z Anglią, pouczał kiedyś czarnoskórego Keana, że to on sam prowokuje rasistowskie okrzyki kibiców, zbyt demonstracyjnie ciesząc się ze strzelonego gola.
Czemuż się dziwić, skoro rasistowskie wypowiedzi co rusz płynęły z góry, tzn. z ust niedawnego szefa włoskiej federacji piłkarskiej Carla Tavecchio? W antyimigranckiej propagandzie celują od lat postacie ze świecznika, jak Matteo Salvini – szef skrajnie prawicowej Ligi, senator, a do niedawna wicepremier. To w takim społecznym kontekście ktoś wpadł na pomysł kampanii „Powiedz NIE rasizmowi”, której gwoździem były plakaty przedstawiające wizerunki… małp pomalowanych na różne kolory.
Płynne tożsamości
Świadomi ludzie z futbolowego świata nie uciekają dziś od spraw społecznych, bo wiedzą, że w czasach spektaklu i mediów społecznościowych publiczne gesty nie są niewinne. Złe zarażają z szybkością koronawirusa. Dobre miewają moc zmieniania rzeczywistości.
Wewnątrz świata futbolu zachodzą przemeblowania, które zasługują na docenienie, a czasem – jak list Southgate’a – na laudację. Trybuny stadionów były często – i wciąż bywają – rozsadnikiem plemienności i wrogich emocji wobec Innego, także w Polsce. Ale coraz więcej też rozsadników dobrego, które kiedyś może dotrą i tam, gdzie rzuca się zawodnikom banany, i gdzie tropi się „obcych”.
Do edukacji mogą przyczyniać się drobne epizody i opowiadanie historii. Np. o rodzicach wielu europejskich piłkarzy, którzy przybyli z Konga, Wybrzeża Kości Słoniowej, Nigerii, Ghany, Algierii, Maroka, Martyniki... Oto dzisiejsza Europa. A lekcja prosta: jeśli kochasz futbol, nie hejtuj przybyszów; oni grają dla ciebie. Kawał historii europejskiego futbolu dałoby się napisać jako opowieść o ucieczce z piekła i wędrówce po lepsze życie.
Jeszcze jedna nauka – z Belgii. Piłkarze tej drużyny z trudem porozumiewają się między sobą, bo ci z Walonii mówiący po francusku nie rozumieją tych z Flamandii mówiących po flamandzku (i na odwrót). „Urzędowym” językiem reprezentacji jest więc coraz częściej… angielski. To wyjście pragmatyczne, a zarazem odpowiedź na płynne tożsamości płynnych czasów, jak by powiedział pewien słynny, nieżyjący już myśliciel.
To on, Zygmunt Bauman – zresztą wielki fan futbolu – ilustrował nasze wielowątkowe tożsamości, przywołując ironiczną treść plakatu, który dostrzegł w Berlinie: „Twój Chrystus jest Żydem. Jedziesz japońskim samochodem. Jesz włoską pizzę. Demokrację masz z Grecji. Kawę – z Brazylii. Cyfry – arabskie. Alfabet – łaciński. Urlop spędzasz w Turcji. Tylko twój sąsiad jest cudzoziemcem”. Plakat tej treści należałoby rozwiesić na wszystkich stadionach świata – pytanie, czy w dzisiejszej komunikacji społecznej subtelna ironia wciąż jest czytelna.
Ale można komunikować prościej, co autorzy kampanii antydyskryminacyjnych robią od kilku lat. Tęczowe opaski kapitańskie i tęczowe podświetlenia stadionów w geście solidarności z osobami LGBT. Przyklęk i wzniesiona pięść przeciw rasizmowi… Przesłanie: Europejczyk współtworzy świat, w którym wszyscy są u siebie. Europejski patriotyzm, a właściwie kosmopolityzm, to szczepionka na europejskie nacjonalizmy. Sporo tego było na Euro 2020.
Śmierć w Katarze
Ta część futbolowego świata, dla której ważne są „sprawy większe niż futbol”, skazana jest na nieustające testowanie swojej wrażliwości, konfrontowanie jej z chciwością, która przenika współczesne rozgrywki. Już za chwilę będzie miała do rozstrzygnięcia potężny dylemat, jaki stawia przyszłoroczny mundial w Katarze.
Przy budowie stadionów eksploatuje się tam pracę niewolniczą, a co gorsza – giną tysiące ludzi („Guardian” podał liczbę 6,5 tys.!). To sezonowi robotnicy z Kenii, Indii, Pakistanu, Filipin i innych krajów, którzy pracują w warunkach urągających zasadom bezpieczeństwa. Z tego powodu mundial chcieli zbojkotować Norwegowie, ale po groźbach FIFA – wykluczenia z następnych mistrzostw – ugięli się. Zasiali jednak ziarno niepokoju.
Trudno wyobrazić sobie powszechny bojkot – zbyt wiele interesów materialnych i niematerialnych jest w grze. Taka jednak odpowiedź sama się nasuwa: w Katarze wydarzyło się zło porównywalne ze wszystkimi dyskryminacjami, którym jasna strona futbolowego świata z całą mocą się przeciwstawia. A nawet coś gorszego: ludzie, którzy zmarli, to nie ofiary dyktatury, które zginęłyby niezależnie od mundialu, jak w Argentynie w 1978 r., lecz wprost ofiary przygotowań do piłkarskiej imprezy.
Prawdziwa globalna solidarność, która dałaby wyraz trosce o pracujących i umierających w Katarze, jak i prowadziłaby do podjęcia adekwatnych kroków politycznych wobec gospodarzy turnieju, pozostaje jednak wciąż odległym horyzontem.
W czasach spektaklu i mediów społecznościowych publiczne gesty w futbolu
nie są niewinne.
Złe zarażają z szybkością
koronawirusa. Dobre miewają moc zmieniania
rzeczywistości.