Marcin Piątek
Tokio: niechciane Igrzyska
Przyznaniu Tokio prawa organizacji igrzysk olimpijskich towarzyszył zwyczajny w takiej sytuacji wybuch euforii gospodarzy. Tłum zgromadzony w pobliżu wybudowanego na poprzednie tokijskie igrzyska w 1964 r. stadionu Komazawa wiwatował, zaś politycy ściskali sobie dłonie, prześcigali się w zapewnieniach o zorganizowaniu najlepszych igrzysk w historii, liczyli turystów (spodziewano się ich co najmniej 8,5 mln) oraz przyszłe olimpijskie zyski, wyrażone nowymi miejscami pracy i gospodarczym boomem. Trochę na wyrost, bo w nieodległej historii nie brak dowodów, że do igrzysk się z reguły dokłada.
Pandemia koronawirusa wszystko zmieniła. Najpierw wymusiła przesunięcie igrzysk o rok, a gdyby od gospodarzy zależało, czy jednak mają one dojść do skutku, najpewniej wycofaliby się i tym razem. Opinia publiczna jest przeciw – jeszcze dwa miesiące temu z sondaży wynikało, że ponad 80 proc. pytanych domaga się całkowitego odwołania bądź ponownego przesunięcia imprezy. Na ręce gubernator stolicy Yuriko Koke została złożona petycja z żądaniem wycofania się z organizacji, błyskawicznie podpisana przez ponad 350 tys. osób. Troskę o puszczenie pandemii na żywioł przy okazji igrzysk wyraził sam cesarz Naruhito. Wraz z majowym szczytem dziennych zachorowań (w 126-milionowej Japonii to było wtedy ponad 6 tys. przypadków, czyli jakieś pięć razy mniej od polskich rekordów) na trwogę uderzyli tamtejsi lekarze i epidemiolodzy. Na łamach dziennika „Asahi Shimbun”, jednego ze sponsorów
igrzysk, wezwano do ich odwołania z powodu zagrożenia dla zdrowia publicznego. Protestowali też lokalni przedsiębiorcy, argumentując, że niemal 19 mld dol., jakie trzeba by było spisać na straty w razie anulowania imprezy, to nic w porównaniu z kosztami ewentualnego, kolejnego już lockdownu.
Na ulicach Tokio nie ustają antyolimpijskie protesty, ale gospodarze nie mają w kwestii odwołania igrzysk nic do powiedzenia.
Największe święto światowego sportu jest bowiem własnością Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego i jedynie on może podejmować decyzję w sprawie tego, czy i kiedy igrzyska się odbędą. A MKOl ma zobowiązania wynikające z kontraktów sponsorskich oraz umów telewizyjnych. To dwa największe źródła bogactwa olimpijskiej centrali i jej działacze wiedzą, że trzeba o swoich najhojniejszych partnerów dbać. Zmagania odbywające się nawet przy pustych trybunach wciąż da się transmitować. Telewizje nadal mogą sprzedawać okołoolimpijskie pakiety reklamowe. Amerykańska stacja NBC za prawo pokazywania wszystkich letnich i zimowych igrzysk w latach 2022–32 zapłaciła MKOl 7,75 mld dol. A tylko na pakietach reklamowych za transmisje z Tokio 2021 – dla statystycznego porządku wciąż nazywanych Tokio 2020 – już zarobiła 1,2 mld.
Jedynym argumentem za odwołaniem igrzysk było bezpieczeństwo uczestników. Przeważył on w marcu ubiegłego roku, gdy nie sposób było przewidzieć rozwoju pandemii, a prace nad szczepionką raczkowały. Teraz świat jest w zupełnie innym miejscu – zmutowany wirus wprawdzie nie daje za wygraną, ale lęk się nie nakręca, zwłaszcza w krajach, w których panuje przekonanie co do tego, że trzeba się szczepić. Problem w tym, że Japończycy wciąż traktują igrzyska jak gorący kartofel, bo przystąpili do szczepień bardzo późno – masowa i skoordynowana akcja zaczęła się dopiero w połowie kwietnia. I choć dziś japoński rząd chwali się imponującą liczbą miliona szczepień dziennie, to obie dawki przyjęło zaledwie kilkanaście procent społeczeństwa.
Jako powody podaje się problemy logistyczne z dostawami, niedobory wykwalifikowanego personelu, ale też obawy wyrażane przez niektórych tamtejszych naukowców, czy aby pośpiech związany z pracami nad szczepionkami nie spowodował zbagatelizowania potencjalnych skutków ubocznych. Młodzi nie chcą się szczepić, a kampania dezinformacyjna robi swoje. Dlatego kilka dni temu poinformowano, że olimpijskie zawody będą zamknięte dla kibiców. Zakaz wjazdu dla gości z zagranicy ogłoszono już w marcu. Rekompensatą miała być obecność miejscowych fanów sportu. Lokalne władze najpierw ogłosiły, że widowiska będzie mogło oglądać na żywo do 10 tys. widzów, a na mniejszych obiektach przewidziano zapełnianie połowy trybun (pod warunkiem że kibice nie będą zagrzewać sportowców do walki krzykiem ani śpiewem, gdyż taka forma dopingu potęguje koronawirusowe zagrożenie). Ale niedawno okazało się, że nawet to jest ze względu na zbiorowe bezpieczeństwo zbyt ryzykowne. Wprawdzie ostateczna decyzja należy do lokalnych władz, ale nie zamierzają one płacić stanowiskami za fanaberię, którą w trudnych pandemicznych czasach jest dopingowanie olimpijczyków.
Niespotykana w dziejach nowożytnych igrzysk walka o medale w przygnębiającej scenerii opustoszałych aren najwyraźniej nie zmartwiła prezydenta MKOl Thomasa Bacha, który niedawno, po przylocie do Tokio, radośnie ogłosił, że nie było w historii igrzysk lepiej przygotowanego gospodarza. Może miał na myśli procedury opracowane w związku z pandemicznym stanem nadzwyczajnym. Doktor Hubert Krysztofiak, dyrektor Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej i szef polskiej misji medycznej na tokijskie igrzyska, mówi, że wytyczne dotyczące zasad bezpieczeństwa, których będą musieli przestrzegać sportowcy i ich otoczenie, zmieniały się w ostatnich miesiącach często. – I można się w nich pogubić. Mam wrażenie, że kolejne wersje nie są lepsze od poprzednich, kluczowe informacje umieszcza się małym drukiem. Ostatnio borykamy się z procedurami importu leków dla sportowców. Co rusz trzeba coś uzupełniać i dosyłać – narzeka.
Sportowcy zostali uczuleni, że Japończycy traktują koronawirusowe zagrożenie nad wyraz poważnie i status olimpijczyka nie zwalnia od przestrzegania licznych restrykcji podczas pobytu. Za łamanie zakazów grozi odebranie olimpijskiej akredytacji i wydalenie z igrzysk. Nie ma żartów. Z relacji tych członków polskiej reprezentacji, którzy dotarli na miejsce jako pierwsi – żeglarzy, kajakarzy i wioślarzy – wynika, że trzeba się przygotować na kilkunastodniową przymusową kwarantannę, z przerwą jedynie na treningi oraz olimpijskie starty. – Mówiono, że covidowe reguły bezpieczeństwa będą ostre, ale nie spodziewałam się, że aż tak – opowiada wioślarka.
Po przylocie zostali skierowani do weryfikacji testów wykonanych jeszcze w Polsce. Potem trzeba się było poddać kolejnym, na miejscu. Jeden z wyników polskiej grupy budził wątpliwości, konieczna była powtórka. Na szczęście nie potwierdziła podejrzeń. Zawodnicy musieli zainstalować na smartfonach dwie aplikacje wymagane przez japońskie władze: do śledzenia miejsca pobytu oraz do raportowania stanu zdrowia. Bo testy trzeba aktualizować codziennie. Lotnisko opuścili po ośmiu godzinach, usiłując w przerwach między dopełnianiem procedur przysnąć, gdzie się dało.
Polscy wioślarze mają bazę w Tome, ponad 400 km na północ od japońskiej stolicy. Wcześniejszy przylot był konieczny ze względu na aklimatyzację. – Podróż tam trwała kolejne siedem godzin. Po drodze mieliśmy wyznaczone miejsca na postój. Z autokaru można było pójść tylko do toalety, do sklepu już nie, ale wyznaczony opiekun naszej grupy, Polak, przyjmował zamówienia i je realizował – opowiada wioślarka Agnieszka KobusZawojska. W Tome zostali zakwaterowani w dwóch hotelach, oddalonych od siebie o jakieś 200 m. W jednym z nich mieści się stołówka. – Ale z drugiego nie można ot tak sobie po prostu przyjść. Trzeba czekać na transport oddanym nam do dyspozycji busem – dodaje. Wciąż trochę nie dowierzając, bo w połowie lipca w Japonii rejestrowano trochę ponad 2 tys. nowych przypadków Covid19.
Olimpijczyków obowiązuje zakaz opuszczania miejsca pobytu. Żadnych spacerów, wypadów do restauracji, zwiedzania. Wyjątkiem są tylko i wyłącznie wyjazdy na treningowy tor. To właściwie jedyny moment, gdy można pooddychać świeżym powietrzem. Będąc na wodzie, można nawet zdjąć maseczkę. – Żyjemy w bańkach: hotel – ośrodek treningowy – hotel. To samo czeka nas w wiosce olimpijskiej w Tokio, gdzie można się zakwaterować co najwyżej pięć dni przed swoim startem. A 48 godzin po trzeba ją opuścić i wrócić do kraju – mówi Agnieszka. I dodaje, że do takiego trybu życia trzeba mieć charakter. – Ja akurat nie mam, nie jestem typem kanapowca, odpoczywam w ruchu. Ale trudno – jest, jak jest. Na zabijanie czasu wzięła trzy książki. I wykupiła dostęp do filmowych platform streamingowych. – No i możemy z dziewczynami wyjść na hotelowy parking. Gramy tam w planszówki – opowiada.
Zanosi się na igrzyska pełne niepewności i nerwów. Być może w miarę upływu czasu procedury się dotrą
i ci sportowcy, których rywalizację przewidziano na drugi olimpijski tydzień (choćby lekkoatleci, z polskiego punktu widzenia najbardziej rokujący medalowo), będą mieli łatwiej. A może wręcz przeciwnie, bo dynamika nagłych i nieprzewidzianych covidowych zdarzeń (z którymi trzeba się liczyć) nie wytrzyma zderzenia z japońskim pedantyzmem.
Nie wszyscy olimpijczycy z 215-osobowej polskiej reprezentacji (najmniej licznej od igrzysk w Atenach w 2004 r.) zdecydowali się na szczepienie. Mimo że mieli do dyspozycji szybszą ścieżkę. Doktor Hubert Krysztofiak szacuje, że jednodawkową szczepionkę Johnson&Johnson, która była dla sportowców wskazana, aby jak najmniej zakłócić im treningi i starty, przyjęło co najmniej 70 proc. oddelegowanych do Tokio olimpijczyków. – Nie spotkałem się na szczęście z jawnie antyszczepionkową postawą. Jako powody odmowy najczęściej słyszeliśmy, że termin wypadł nie w porę, oraz obawę przed gorączką albo innymi efektami ubocznymi, które mogą rozbić przygotowania – mówi.
Równość traktowania uczestników igrzysk, jedna z niewielu olimpijskich cnót, która jakoś się trzyma w skomercjalizowanym MKOl, oznacza, że nie było mowy o wykluczaniu z rywalizacji niezaszczepionych. Ale doktor Krysztofiak podkreśla, że decyzja o zaszczepieniu może się okazać dla sportowca zbawienna w skutkach: – Na razie wiemy tyle, że dodatni wynik testu, potwierdzony kolejnym, uruchomi posiedzenie specjalnego panelu, który będzie analizował, jakie kroki podjąć. Brak objawów u olimpijczyka, który został zaszczepiony, pewnie będzie oznaczał, że obędzie się nawet bez izolacji. Ale niezaszczepieni, którzy na dodatek nie mają statusu ozdrowieńców muszą liczyć się z odizolowaniem.
Półżartem mówi się, że sportowcy będą testowani tak długo, aż wynik będzie ujemny.
W związku z tym, że zdarzają się przecież wyniki fałszywie dodatnie, na pewno będzie nerwowo. Sportowa rywalizacja może utonąć w proceduralnych pandemicznych bojach, kwestionowaniu wyników, odwołaniach oraz presji, by nie torpedować startu sportowca, zwłaszcza jeśli w grę będzie wchodziło nazwisko dużego kalibru. A co z członkami drużyn? Co jeden pozytywny wynik w zespole będzie oznaczał dla pozostałych? Na dopiero co zakończonym piłkarskim Euro nielicznych pechowców, których dopadł koronawirus, kierowano na przymusową izolację. Pozostali członkowie drużyny dostawali zielone światło do gry po pomyślnym przejściu testu. Kwarantanny na czas ewentualnej inkubacji wirusa w ogóle nie brano pod uwagę. Bo sparaliżowałaby turniej.
To mogą być również igrzyska niespodzianek. Zwłaszcza w dyscyplinach, w których wyniku nie da się zmierzyć, zważyć, ująć w liczbach, dających mniej więcej pojęcie o osiągniętym stopniu wytrenowania. W zeszłym roku międzynarodowa rywalizacja niemal kompletnie zamarła. Zniknęły punkty odniesienia. Ten sezon był już nieco lepszy. Wznowiono starty w pucharach świata, choć nie zawsze w doborowej obsadzie. Adam Konopka, prezes Polskiego Związku Szermierczego, w którym są apetyty na drużynowy medal kobiet w szpadzie, mówi, że działacze dołożyli starań, by zapewnić olimpijkom optymalne przygotowania. – Na sparingi pod specjalnym rygorem przyjeżdżały do nas inne reprezentacje. Dowód dobrej formy szpadzistki dały w marcu, wygrywając w Kazaniu zawody pucharu świata.
Doktor Hubert Krysztofiak również uważa, że udało się w kraju stworzyć dobre warunki do treningu. – Ośrodki przygotowań olimpijskich działały, wypracowano covidowe procedury bezpieczeństwa, które zdały egzamin. Oczywiście wśród sportowców też zdarzały się przypadki zachorowań. Ale nie słyszałem o ciężkim przebiegu ani o powikłaniach – uspokaja.
Nawet bezobjawowe przejście Covid-19 zakłócało przygotowania.
Agnieszka Kobus-Zawojska mówi, że choroba odebrała jej siły, co poczuła podczas treningów. W efekcie straciła tegoroczne mistrzostwa Europy. – Wróciłam na majowy puchar świata w Lucernie, popłynęłyśmy tam nieźle, ale wciąż poniżej możliwości. Holenderki, które zwykle są na podium, tym razem były ostatnie. Ich trener kręcił z niedowierzaniem głową, powtarzał „shit happens” i chyba wiem, co miał na myśli, bo myśmy przez ten covidowy „shit” też przechodziły – opowiada.
W związku z tym, że z konieczności zalecano często indywidualny tryb pracy, a w ośrodkach przygotowań olimpijskich starano się nie kumulować zawodników, utrudnione zadanie stało przed polskimi tropicielami dopingu. – W praktyce oznaczało to dużo więcej wyjazdów, a mniej pobranych próbek. Ale jeśli chodzi o olimpijczyków, plan został wykonany – informuje Michał Rynkowski, szef Polskiej Agencji Antydopingowej. I dodaje, że przykrych niespodzianek udało się uniknąć, trwa tylko jedno postępowanie wyjaśniające dotyczące paraolimpijczyka.
Nie słychać, aby pandemiczny stan nadzwyczajny storpedował pracę dopingowych kontrolerów w innych krajach. Michał Rynkowski mówi, że sportowcy sięgający po zabronione środki mają coraz mniejsze szanse, by uniknąć konsekwencji. – Teraz do zamrażarki, w oczekiwaniu na badania nowymi, bardziej skutecznymi metodami, trafiają nie tylko próbki pobierane od zawodników na igrzyskach [retrospektywną weryfikację można przeprowadzić nawet 10 lat od pobrania – red.], ale również te zgromadzone w krajowych agencjach antydopingowych – dodaje.
Nawet jeśli czekają nas igrzyska czyste, wciąż będą przygnębiające. Pierwsza próbka już podczas ceremonii otwarcia, którą na żywo zobaczy tylko garstka olimpijskich vipów.
Zmagania odbywać się będą przy pustych trybunach. Ceremonię otwarcia na żywo zobaczy tylko garstka olimpijskich vipów.