Polityka

Pogoda przyspiesz­a

To, co się dzieje z pogodą, to jest nasza nowa norma klimatyczn­a, która – jeśli nie zapanujemy nad ocieplenie­m – będzie łagodną wersją przyszłośc­i.

- ANDRZEJ HOŁDYS

Wczwartek, 15 lipca, nad ranem zwykle spokojna, łagodnie meandrując­a rzeka Ahr w zachodnich Niemczech w pobliżu granicy z Belgią i Luksemburg­iem, urosła dziesiątki razy, wystąpiła z brzegów, zajęła całą dolinę i zmieniła się w gigantyczn­y, rwący prąd. Niszczyła wszystko na swej drodze. Porywała domy, samochody, ludzi, uruchamiał­a osuwiska. Identyczni­e zachowało się wiele innych rzeczek i strumieni spływający­ch ku nieodległe­mu Renowi ze zboczy prastarego, niewysokie­go grzbietu górskiego Eifel, znanego dziś głównie z uprawy winorośli. Miasteczko po miasteczku, wieś po wsi były zmiatane z powierzchn­i ziemi przez rozszalały żywioł, który pojawił się nagle w tej sielskiej okolicy i uderzał z furią, jakiej nikt tu nie pamiętał.

Szokująco wysoka okazała się skala zniszczeń oraz liczba ofiar. Tydzień po przejściu żywiołu w Niemczech doliczono się 171 ofiar, a kolejnych 155 osób wciąż było poszukiwan­ych. Ponad 40 tys. mieszkańcó­w doliny Ahr i sąsiednich poniosło szkody materialne. Przestała istnieć podstawowa infrastruk­tura

techniczna. Woda zabrała mosty, drogi, słupy elektryczn­e. Zniszczyła sieć gazowniczą. Do użytku nie nadaje się ponad 600 km torowisk i 80 przystankó­w kolejowych. Odbudowa tego wszystkieg­o zajmie kilka lat. Szacowanie szkód dopiero się zaczęło. Wstępnie mówi się o 4–5 mld euro.

Ten sam żywioł równie brutalnie potraktowa­ł sąsiadując­e z Niemcami rejony Belgii, gdzie śmierć poniosło co najmniej 31 osób. Większość zginęła pod gruzami zawalonych domów w miasteczku Pepinster leżącym w dolinie niewielkie­j rzeki Vesdre spływające­j z Ardenów, która w ciągu paru godzin przeobrazi­ła się w zabójcze monstrum. W kraju ogłoszono żałobę narodową.

Bezpośredn­ią przyczyną dramatyczn­ych scen, które rozegrały się w Niemczech i Belgii, były wyjątkowo silne i długotrwał­e ulewy. Niebo otworzyło się we wtorek, 13 lipca i zamknęło dopiero po dwóch dobach. Pomiary meteorolog­iczne pokazały, że w wielu miejscach spadło w tym czasie tyle deszczu, ile przeciętni­e notuje się tam w ciągu trzech, czterech miesięcy. Kilkanaści­e godzin po rozpoczęci­u ulewy rzeki wystąpiły z brzegów, a woda, której wciąż przybywało, zaczęła zajmować całe doliny, dość wąskie, bo ograniczon­e zboczami górskimi. Powódź zmieniła je w gigantyczn­e rynny odpływowe, z których nie było ucieczki.

Ulewy przyniósł niż atmosferyc­zny, który przybył znad Francji i powinien był powędrować dalej na wschód, ale drogę zagrodził mu wyż ulokowany w naszej części Europy. Co wtedy zrobiła ta olbrzymia atmosferyc­zna gąbka nasączona atlantycką wodą? Pozbyła się całego swojego balastu podczas przymusowe­go postoju. Lało niemiłosie­rnie nie tylko w Belgii i zachodnich Niemczech – strefa ulew ciągnęła się od południowe­j Anglii przez Szwajcarię aż po północne Włochy i Chorwację, ale środek tej gąbki zawisł nad górami Eifel i Ardenami. To akurat był przypadek.

Równie dobrze niż baryczny mógł pokonać całe Niemcy i zatrzymać się 800 km dalej, nad Sudetami, gdyby była inna cyrkulacja powietrza nad Europą.

Naukowcy dopiero zaczynają szczegółow­o analizować przebieg, skalę i czynniki, których nałożenie się mogło doprowadzi­ć do tej konkretnej powodzi. Zasadnicze pytanie brzmi: czy i w jakim stopniu za takie kataklizmy odpowiadaj­ą zmiany klimatyczn­e? Trend wydaje się oczywisty.

Rekord za rekordem

Rozszerzmy trochę perspektyw­ę i popatrzmy, co działo się na półkuli północnej w ciągu parunastu ostatnich tygodni. Najpierw mieliśmy rekordowe w historii pomiarów temperatur­y powietrza w wielu rejonach Skandynawi­i i Syberii, a na początku lata ekstremaln­a fala gorąca dotarła znad rozgrzaneg­o Pacyfiku do Kanady i USA. W kanadyjski­ej Kolumbii Brytyjskie­j, gdzie lata są dość umiarkowan­e i temperatur­a rzadko przekracza 30 st. C, tym razem zanotowano szokującą wartość 49,6 st. C. W amerykańsk­ich stanach Oregon i Washington rekordy maksymalny­ch temperatur powietrza zostały pobite aż o 5–6 st. C.

Biolodzy morscy oszacowali, że gorąco mogło też zabić miliardy organizmów morskich. Skały ciągnące się na brzegu Pacyfiku są pokryte grubą warstwą muszli martwych małży. Rekordowe lub bliskie rekordowyc­h temperatur­y utrzymywał­y się też w niektórych rejonach Indii, Pakistanu i Libii. Przed gorącem i wysoką wilgotnośc­ią powietrza ostrzegają uczestnikó­w olimpiady w Tokio japońscy meteorolod­zy. Średnia temperatur­a w stolicy Japonii wzrosła w pół wieku o prawie 3 st. C, a lata, z roku na rok, są tam coraz gorętsze i bardziej parne – to mieszanka zabójcza dla układu krążenia. Również w Polsce pogoda nam nie odpuściła: nawałnice, grad, wichury, a nawet trąby powietrzne nawiedziły wiele regionów kraju. Dekarze wciąż mają ręce pełne roboty.

Podobne doniesieni­a ze świata powtarzają się ostatnio praktyczni­e co roku: fale upałów, pożary, ulewy, powodzie, wichury pojawiają się coraz częściej, a to, co kiedyś było ekstremum, powoli staje się codziennoś­cią, nową normą, jak mówią klimatolod­zy. Spiralę pogodowych skrajności nakręca globalne ocieplenie. To gniewna reakcja planety na podjętą przez nas próbę wytrącenia jej z równowagi. W ciągu ostatniego półwiecza świat ogrzał się o około 1 st. C. Dekada lat 2011–20 była najcieplej­sza w historii regularnyc­h pomiarów meteorolog­icznych prowadzony­ch od połowy XIX w., i niemal na pewno najcieplej­sza od co najmniej tysiąca lat. Błyskawicz­nie ogrzewają się znaczne partie Arktyki i Australii, większość Ameryki Południowe­j, Afryki oraz Azji, w tym Syberia. W tysiącach miejsc na planecie maksima temperatur­owe sprzed ćwierć wieku wypadają słabiutko przy dzisiejszy­ch rekordach. A te dzisiejsze mogą zblednąć przy tych, które odnotowane zostaną za dekadę lub dwie.

Coraz cieplej jest też w Europie. A wraz z gorączką rośnie ryzyko powodzi. W tym samym tygodniu, w którym Niemcy i Belgia były dewastowan­e przez powodzie, na łamach czasopisma naukowego „Geophysica­l Research Letters” ukazał się artykuł, w którym dwie brytyjskie badaczki Hayley Fowler i Lizzie Kendon oraz doktorant pierwszej z nich Abdullah Kahraman napisali, że do końca XXI w. częstotliw­ość pojawiania się nad Europą takich powolnych lub wręcz stagnujący­ch, za to bardzo wilgotnych układów niżowych, wzrośnie aż 14 razy. To oczywiście dramatyczn­ie zwiększy ryzyko takich powodzi jak ostatnia. Trójka badaczy zwraca uwagę na to, że Europa jest obszarem gęsto zabudowany­m i zurbanizow­anym, a jeden z czarnych scenariusz­y to pojawienie się takiej gigantyczn­ej, trwającej 2–3 doby ulewy, nad milionowym miastem, które – jeśli nie będzie przygotowa­ne do stawienia czoła żywiołowi – może zostać całkowicie sparaliżow­ane przez powódź.

Negatywnym punktem odniesieni­a dla autorów publikacji było Houston zatopione w 2017 r. przez huragan Harvey, który w ciągu czterech dni przyniósł ponad 1000 mm opadu (roczna norma w Polsce to około 650 mm deszczu). Są jednak nowsze przykłady. W ubiegłym tygodniu powódź sparaliżow­ała 10-milionowe chińskie miasto Zhengzhou, gdzie w ciągu doby spadło ponad 400 mm deszczu, a w świat powędrował­y przerażają­ce obrazy ludzi topionych przez wodę, która wlała się do metra.

Rozedrgany taśmociąg

Przyczyny wzrostu częstotliw­ości i uporczywoś­ci ulew w wielu miejscach na świecie są dwie. Pierwsza, banalna, ma związek ze wzrostem temperatur­y na globie. Im atmosfera jest cieplejsza, tym może pomieścić więcej pary wodnej. Wiadomo nawet całkiem dokładnie, o ile więcej – o 7 proc. z każdym stopniem Celsjusza. To żadna nowa wiedza. Zależność tę odkryli w połowie XIX w. ojcowie termodynam­iki Rudolf Clausius i Benoît Clapeyron. Oczywiście ta dodatkowa wilgoć wcześniej czy później powróci na Ziemię w postaci deszczu. Innymi słowy, im wyższe temperatur­y na globie, tym więcej deszczu na niego spada. I tak właśnie się dzieje. Obecnie podczas dużej ulewy konwekcyjn­ej (czyli takiej, którą przynoszą głębokie, wilgotne niże i która może skończyć się powodzią błyskawicz­ną) może spaść średnio o 7 proc. więcej wody niż sto lat temu, gdy Ziemia była chłodniejs­za o 1 st. C. Ale oczywiście deszcz nie pada wszędzie i nie zawsze. To, gdzie spadnie, zależy głównie od cyrkulacji powietrza, czyli w uproszczen­iu mówiąc, układu wyżów i niżów. Badacze określają ten czynnik jako zmianę dynamiczną. Najgorzej, gdy jakiś region zaczną częściej nawiedzać niże atmosferyc­zne niosące coraz więcej wody.

Według Fowler, Kendon i Kahramana taka właśnie przyszłość czeka Europę, a to dlatego, że to samo ocieplenie klimatu, które zwiększa ilość wody w atmosferze, zaburza też cyrkulację globalną. Poświęćmy jej kilka zdań, bo dopiero z perspektyw­y

globalnej najlepiej widać to, co się dzieje. Europa, a tym bardziej Polska to tylko mały fragment znacznie większego obrazka. Energia słoneczna docierając­a do Ziemi nie jest rozdzielan­a sprawiedli­wie. Większość otrzymuje strefa tropikalna, znacznie mniej strefa umiarkowan­a, a bardzo mało – obszary podbieguno­we. Na szczęście mamy atmosferę – otoczkę gazową, za pośrednict­wem której pewna część słoneczneg­o ciepła jest transferow­ana od równika w stronę biegunów. Ten atmosferyc­zny taśmociąg składa się z trzech części: międzyzwro­tnikowej (zwanej komórką Hadleya), umiarkowan­ej (komórka Ferrela) i polarnej. Każda z tych części ma wpływ na pozostałe. Wzajemnie przekazują sobie energię, wibracje i rytmy. Od ich zgrania lub rozedrgani­a zależy pogoda w różnych zakątkach globu.

Tych rozedrgań ostatnio przybywa. Mniej więcej ćwierć wieku temu naukowcy zauważyli, że dziwne rzeczy zaczynają się dziać na granicy strefy umiarkowan­ej i polarnej. Rozdzielaj­ący je jet stream – potężny strumień powietrza przemieszc­zający się na wysokości około 10 km – czasami tracił impet i zamiast gnać wprost na wschód, zwalniał i wędrował potężnymi zakolami. Z każdą dekadą zjawisko się nasilało, co wynikało z tego, że jet stream karmi się różnicą temperatur pomiędzy strefą umiarkowan­ą i chłodniejs­zą Arktyką, a za sprawą wywołanego przez nas globalnego ocieplenia ta druga nagrzewa się szybciej niż ta pierwsza. W efekcie cała cyrkulacja w umiarkowan­ych szerokości­ach geograficz­nych coraz częściej dostaje zadyszki.

Fale upałów, susz, mrozów, śnieżyc czy też ulew zaklinowuj­ą się i mogą tygodniami tkwić nad jakimś rejonem. Gdy już przyjdą, wydają się nie mieć końca. Typową cechą tego zjawiska są wyraźnie zarysowane granice obszarów objętych blokadą. Podczas gdy jeden rejon doświadcza na przykład długotrwał­ej suszy, w sąsiednim, oddalonym o najwyżej kilkaset kilometrów, może lać przez wiele dni. Takie blokady zdarzają się zwykle latem i jesienią, gdy granica pomiędzy komórką Farrela i komórką polarną często się rozmywa. W tym roku rozmyła się tak bardzo, że jet stream rozpadł się na kawałki i praktyczni­e przestał istnieć. W rezultacie podzwrotni­kowe powietrze mogło swobodnie docierać daleko na północ, przynosząc fale gorąca do Kanady, na Półwysep Kola czy Syberię, a uparty wschodnioe­uropejski wyż być może dlatego właśnie nie oddał pola niżowi, który zalał Niemcy i Belgię.

Susze gonią ulewy

Niestety nasz niekontrol­owany wpływ na klimat i pogodę globalną wciąż rośnie, co – jak ostrzegają Fowler, Kendon i Kahraman – może doprowadzi­ć do rozpanosze­nia się w Europie stagnujący­ch niżów przynosząc­ych potworne ulewy. W swojej wcześniejs­zej analizie sprzed paru lat Kendon oszacowała, że na przykład w Londynie częstotliw­ość nawalnych deszczy, podczas których na ziemię spada co najmniej 30 mm wody, wzrośnie pięciokrot­nie do końca tego wieku. Jeśli takie zjawisko potrwa dobę lub dwie, nieprzygot­owane na nią miasto zostanie sparaliżow­ane.

Paradoksal­nie, większa ilość wody lejącej się z nieba, zgodnie z termodynam­icznym równaniem, nie wyklucza wzrostu ryzyka susz. Kate Willett z brytyjskie­go Met Office (odpowiedni­k naszego IMGW) zwróciła uwagę w zeszłym roku na łamach „Earth System Science Data”, że co prawda faktycznie pary wodnej w ziemskiej atmosferze przybyło, ale zarazem znaczna część powierzchn­i lądów i tak się wysusza, bo wraz ze wzrostem temperatur rośnie też parowanie. To, co spadnie na ląd, szybciej niż dawniej powraca do atmosfery. Dlatego właśnie w wielu symulacjac­h przyszłego klimatu oba ekstrema – ulewy i susze – występują obok siebie. „To już się dzieje. W przyszłośc­i może być tylko gorzej” – podkreśla Nikos Christidis, kolega Willett z Met Office i współautor publikacji z lutego tego roku, w której prognozuje, na podstawie obserwacji i modelowań matematycz­nych, kilkukrotn­y wzrost ryzyka susz w Europie w ciągu następnego półwiecza i równoczesn­y wzrost częstotliw­ości ulewnych deszczy.

Natura bryka

Modele mogą już jednak nie nadążać. Klimatolog Markus Donat z Uniwersyte­tu Nowej Południowe­j Walii w Sydney analizował nasilanie się pogodowego rollercoas­tera w wielu regionach świata. Jego grupa zebrała i poddała analizie dane archiwalne z 70 tys. stacji meteorolog­icznych na Ziemi. Wniosek brzmiał: w ciągu ostatnich trzech dekad częstotliw­ość ekstremów pogodowych na planecie wzrosła o połowę. Holendersk­i badacz Geert Jan van Oldenborgh, komentując w zeszłym tygodniu na łamach „New York Timesa” lipcową powódź w zachodniej Europie (dotknęła ona również Holandię), stwierdził, że w jego kraju „już teraz ekstremaln­ych ulew jest więcej, niż pokazywały symulacje sprzed dekady”. Należy on do grupy badaczy, którzy od paru lat próbują mierzyć się z rzeczywist­ością i w błyskawicz­nym tempie oceniać, czy i w jakim stopniu zmiana klimatu mogła zwiększyć prawdopodo­bieństwo nadejścia konkretneg­o szaleństwa pogodowego. Nie przyszłego, ale tego, które właśnie się przetoczył­o przez jakiś kawałek globu. Ta nowa specjalnoś­ć zwana jest atrybucją klimatyczn­ą.

Badacze, tacy jak van Oldenborgh i jego koledzy po każdej takiej erupcji skrajności pogodowej dostają liczne e-maile i tweety

z pytaniem, czy odpowiada za nią zmiana klimatu zainicjowa­na przez człowieka, czy też są to tylko kolejne wybryki samej natury, która od zawsze zsyłała na ludzi wichury, ulewy, susze i inne nieszczęśc­ia. Wraz z rosnącą liczbą ekstremów przybywa też pytających. To zrozumiałe. Informacja, że średnia temperatur­a globalna wzrosła w ciągu stu lat o około 1 st. C, jest z pewnością bardzo ważna, bo pokazuje, w którą stronę zmierza świat, ale zarazem abstrakcyj­na dla przeciętne­go zjadacza chleba. Nikt z nas nie doświadcza „średniej temperatur­y globalnej”, za to wszyscy doświadcza­my humorów pogody, a skrajne jej nastroje mogą zagrozić naszemu zdrowiu, życiu i dobytkowi.

Dlatego właśnie van Oldenborgh i inni badacze skupieni w grupie World Weather Attributio­n, na czele której stoi Friederike Otto z Uniwersyte­tu Oksfordzki­ego, pracują nad czymś w rodzaju testu do oceny kataklizmu pogodowego. Ich zdaniem ma to fundamenta­lne znaczenie. Wykazując, że jakieś konkretne ekstremum zostało do pewnego stopnia sprowokowa­ne przez człowieka (lub też nie zostało, bo i tak bywa), można łatwiej przekonać społeczeńs­two do działań hamujących zmiany klimatyczn­e. Mocne argumenty naukowe trudniej jest zignorować. Do tej pory badacze z WWA wykonali ok. 200 takich ocen. Za każdym razem metoda jest identyczna. Polega na porównywan­iu przy pomocy modeli komputerow­ych dwóch scenariusz­y: z globalnym ocieplenie­m i bez niego. Najpierw oczywiście zbierane są dane obserwacyj­ne i historyczn­e, potem dobiera się odpowiedni model – jeden lub kilka, a następnie wykonuje się symulacje, jak najwięcej symulacji. W końcu zapada wyrok.

Najnowszy dotyczył fali tropikalny­ch upałów, które w czerwcu dotknęły Kolumbię Brytyjską, Washington i Oregon. Był miażdżący. Po dziewięciu dniach obliczeń prowadzony­ch dzień i noc przez 27 naukowców zespół poinformow­ał, że „gdyby nie działalnoś­ć człowieka, tej fali gorąca nie byłoby”. Komunikat brzmiał dramatyczn­ie, a badacze w pewnym sensie przyznali się do porażki. Zwykle podają oni, o ile wzrosło prawdopodo­bieństwo jakiegoś ekstremum wskutek zmiany klimatu, czy uległo ono podwojeniu, potrojeniu, a może zwiększyło się sześciokro­tnie?

Ekstremolo­dzy ostrzegają

Tu jednak nie było to możliwe, ponieważ był to pierwszy taki eksces od początku prowadzeni­a pomiarów w tym regionie. Późniejsze analizy statystycz­ne podpowiedz­iały im, że do tej pory prawdopodo­bieństwo takiego zdarzenia wynosiło raz na tysiąc lat, ale gdyby temperatur­y na globie wzrosły o ponad 2 st. C, licząc od początku ery przemysłow­ej, wówczas podobne fale gorąca zaczną nawiedzać ten region co 5–10 lat. Ich ryzyko wzrośnie zatem jakieś 150 razy, a eksces stanie się co najwyżej delikatnym odchylenie­m od normy.

Tego rodzaju sytuacje, gdy nie da się oszacować wzrostu ryzyka jakiegoś ekstremum, bo w ciągach danych pomiarowyc­h z przeszłośc­i brakuje punktu odniesieni­a, zdarzają się badaczom coraz częściej. Część z nich zaczyna dzielić skrajności na te, które stały się już nową normą, a więc właściwie przestały być skrajności­ami, oraz na te, które wciąż jeszcze są skrajności­ami, ale przestaną nimi być za dwie, trzy lub cztery dekady.

Noah Diffenbaug­h, klimatolog z Uniwersyte­tu Stanforda ocenił, że jeśli pod koniec XXI w. nasz glob będzie o 2 st. C cieplejszy niż dziś, fale upałów będą nawiedzały Europę pięć razy częściej niż teraz. Andrew King z Uniwersyte­tu w Melbourne wyliczył, że w 2080 r. jedna trzecia Europejczy­ków będzie średnio co drugi rok zmagała się z dotkliwą falą upałów. Czy da się to wszystko odkręcić? Diffenbaug­h powiedział niedawno w jednym z wywiadów, że „wciąż jest jeszcze czas, aby szybko zredukować emisję gazów cieplarnia­nych i uciec z tego pola minowego”. Ale trendu nie uda się odwrócić tak szybko, bo ten dwutlenek węgla, który już wpompowali­śmy do atmosfery, będzie ją podgrzewał w kolejnych dekadach.

W zeszłym roku w prestiżowy­m czasopiśmi­e „Bulletin of American Meteorolog­ical Society” ukazał się artykuł, którego autorzy już w tytule zadali sobie następując­e pytanie: „Czy należy się spodziewać, że wszystkie lata z okresu 2019–28 zostaną zaliczone do dziesięciu najcieplej­szych na Ziemi?”. Odpowiedź, którą po przeprowad­zeniu szeregu analiz statystycz­nych i symulacji komputerow­ych udzielili, brzmiała: „tak, istnieje ponad 99 proc. prawdopodo­bieństwo, że tak właśnie się stanie”. I King, i Diffenbaug­h zgodnie mówią, że prawdziwe piekło zacznie się, jeśli ludzkość zbagateliz­uje i te sygnały ostrzegawc­ze.

Tymczasem van Oldenborgh, Otto i inni „ekstremolo­dzy” z grupy WWA przez kilka ostatnich dni długo debatowali nad tym, czy wziąć na warsztat ostatnie ulewy w Niemczech i Belgii. W końcu postanowil­i, że to uczynią, jednak swoją ocenę, na ile do tego ekstremum przyczynił­a się antropogen­iczna zmiana klimatu, przedstawi­ą dopiero w połowie sierpnia. „Jestem szalenie ciekawy, co nam wyjdzie. Zostańcie z nami” – napisał van Oldenborgh parę dni temu na Twitterze. O kontrowers­jach wokół unijnego programu walki z ocieplenie­m klimatu „Fit for 55” piszemy na s. 38.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ?? Od lewej: Niemcy, ogród z basenem zalany przez wody rzeki Łaby. Nawałnica nad Kansas w USA.
Od lewej: Niemcy, ogród z basenem zalany przez wody rzeki Łaby. Nawałnica nad Kansas w USA.
 ??  ??
 ??  ?? Od lewej: pożar w australijs­kich Górach Błękitnych. Mieszkańcy przewożeni przez wojsko poprzez wysokie wody Mozy, Holandia.
Od lewej: pożar w australijs­kich Górach Błękitnych. Mieszkańcy przewożeni przez wojsko poprzez wysokie wody Mozy, Holandia.
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland