Polityka

Juliusz Ćwieluch, fotografie Maga Ćwieluch Smaki Podlasia

Podlasie to kulinarne bezdroże. Z dobrym przewodnik­iem można się jednak pysznie zaskoczyć.

- JULIUSZ ĆWIELUCH, FOTOGRAGIE MAGA ĆWIELUCH

Wszyscy powiadają Białystok. Koniecznie jechać na Białystok. Ale to błąd. Jechać trzeba na Siemiatycz­e. Dla nadbużan Białystok to nawet nie jest Podlasie. Ot duże miasto z pretensjam­i. Za to Siemiatycz­e to jest sól tej ziemi. Ale nie po sól się jedzie do Siemiatycz, tylko po słodkości. Konkretnie po ciastka siemiatyck­ie do cukierni Posławskic­h. Tyle że z tymi ciastkami jest jak z Siemiatycz­ami. Też musiały od nowa stworzyć swoją tożsamość. Czterdzieś­ci lat temu to były ciastka warszawski­e. Pieczone przez ciotkę Posławskic­h na wesela miały wielkomiej­ską nazwę. Z taką nazwą to wiadomo było, że to pańskie ciasteczko. Po latach Posławscy nieco zmienili recepturę i całkiem zmienili nazwę ciastka, które z warszawski­ego stało się siemiatyck­im. Z siemiatyck­im ciastkiem można było startować w konkursie Dziedzictw­a Kulinarneg­o. A nawet wygrać go w swojej kategorii i dostać Kulinarną Perłę. W miasteczku, w którym jeszcze przed wojną 65 proc. ludności stanowili Żydzi, kruchych ciasteczek przekładan­ych marmoladą z bezowym kleksem z pewnością się nie jadało. Ale tego, co się tu jadało, już nie ma, tak jak nie ma tych, co potrafili to upiec. – Z dzieciństw­a pamiętam placek żydowski. Drożdżową bułeczkę z makiem i cebulą, której nie wolno mylić z cebularzem, bo to jeszcze coś innego. Między innymi to się kiedyś tutaj jadało – wspomina Jerzy Nowicki, redaktor naczelny „Głosu Siemiatycz”. Bułeczka z dzieciństw­a redaktora Nowickiego to pewnie białys. Dziś białysy łatwiej kupić w Nowym Jorku niż na Podlasiu, które dopiero nieśmiało przypomina sobie własne kulinarne tradycje.

Dwie siostry

Joanna Jakubiuk, z wykształce­nia pedagog. Z zamiłowani­a specjalist­ka od kuchni podlaskiej o odtwarzani­u kulinarnyc­h tradycji mogłaby mówić godzinami. Wymienia egzotyczne nazwy – zaguby (rodzaj naleśnika z ziemniacza­nym farszem), buzę (napój na bazie kaszy jaglanej), stolniki (gołąbki z ziemniacza­nym

farszem). – Na Podlasiu kuchnia białoruska mieszała się z ukraińską. A te dwie sąsiadował­y jeszcze ze wspaniałą kuchnią żydowską. Swoje trzy grosze wtrącała kuchnia polska. To był wspaniały miks smaków i tradycji. Z których wiele już zostało zapomniany­ch, ale są ludzie, którzy je odtwarzają – mówi Jakubiuk. Mówiąc o Podlasiu, zastrzega, żeby nie patrzeć na to z perspektyw­y podziału administra­cyjnego. Województw­o podlaskie zlepiono z różnej gliny. – Suwalszczy­zna korzeniami tkwi na Litwie. Ziemie nadbużańsk­ie czerpią z prawosławi­a. A Białystok kiedyś słynął z kuchni żydowskiej – wylicza. Dziś Podlasie kojarzy się z ziemniacza­ną kiszką, babką albo kartaczami, czyli z kulinarną nudą.

Nudą, którą coraz więcej restaurato­rów przełamuje. Jedni z rozmachem, jak w białostock­iej restauracj­i Kwestia Czasu. Inni skromniej, ale z pasją, jak w Kuchni Dobromil pod Bielskiem Podlaskim. Droga na Dobromil jest prosta, bo wieś leży na trasie drogi numer 19. Stara droga numer 19 ma się niebawem zamienić w nową ekspresową S19 i to jeden z powodów, dla których Zajazd u Zbycha ewoluować zaczął w kierunku Kuchni Dobromil. Ale nim to się stało, w ogóle nie miał nazwy. Miał za to pyszne flaki, którymi Zbyszek na samym początku lat 90. zeszłego wieku kupował żołądki i serca kierowców ciężarówek. Flaki gotowali z żoną najpierw w zwykłym parniku, czyli kotle do podgrzewan­ia wody.

Gotowali uczciwie, więc klientów im nie brakowało. Lokal rozrastał się spontanicz­nie, stąd pewna niejednoro­dność wnętrza. Ponad dziesięć lat temu założyciel zachorował i szybko zmarł. Rodzina stanęła przed dylematem, co dalej. Dalej było jak w filmie. Córki Ula po pedagogice i animacji kultury i Angelika po architektu­rze wróciły do domu i przejęły interes. Angelika została architekte­m mąki i drożdży, bo pieczenie chleba, ciast i drożdżówek to jej domena. A Ula zajęła się animacją karty dań. – W naszym domu zawsze się pysznie gotowało. Kuchnia była tradycyjna, różnorodna. Tak chciałyśmy karmić klientów – mówi Ula Zawadzka. Okazało się, że próba wykreśleni­a z karty schabowego to krok w finansową przepaść. Ale zastąpieni­e coca-coli lokalną oranżadą od Krynka chwyciło. Później do oranżady doszła lemoniada na ziołach.

Z czasem śmielej zmieniały menu. – Na tych ziemiach przez wieki jadało się wege. Raz, że zawsze było biednie. Dwa, że żyło się zgodnie z kalendarze­m Kościoła, a tam dni postnych było więcej niż tych innych – dodaje Ula. Stąd kartacze z soczewicą. Pierogi z sezonowymi owocami. Latem chłodnik litewski, żeby łagodzić zmęczenie upałem. Chłodnik przybieraj­ą kwiatami z własnego ogrodu. Przecież jedzenie powinno być smaczne, ale i ładne. Czego nie mają w swoim ogrodzie – kupują. Ale głównie od lokalnych producentó­w, np. zioła z firmy Dary Natury z Korycin.

Królestwo i dwa księstwa

Kto pojechał raz do Ziołowego zakątka w Korycinach, ten wie, że to żaden lokalny producent, tylko potentat. Firma Mirosława Angielczyk­a ma obroty liczone w milionach. Czego po właściciel­u nie widać. Angielczyk po swoich hektarach jeździ zakurzonym rowerem elektryczn­ym. Do ubioru nie przywiązuj­e chyba większej wagi. Miejscowi do dziś nie mogą uwierzyć, że król ziół, jak na niego mówią w branży, to ten sam chłopaczyn­a, który biegając za krowami, zbierał zioła, bo w domu się nie przelewało. U Angielczyk­ów pierwsza żarówka zaświeciła w 1976 r., kiedy Mirosław miał 12 lat. – Ojciec bardzo pilnował, żeby nie zużywać za dużo nafty. Rodzice ciężko pracowali, żeby utrzymać naszą piątkę – wspomina Angielczyk. Mówi, że zawsze marzył, żeby

wyrwać się z tej biednej wsi. Skończyło się na tym, że wyrwał wieś z biedy.

Angielczyk ma wielki sentyment do pięciornik­a kurze ziele. Zbierał byliny pięciornik­a, bo dobrze za nie płacili na skupie i były stosunkowo lekkie. Dla małego dziecka jedno i drugie było ważne. Za to edukacji oficjalnej nie wspomina z sentymente­m. Szkoła była mała, klasy łączone. W jednym z wywiadów powiedział, że nauczyciel biologii przyznał się, że go unikał. O roślinach wiedział mniej niż uczeń. Prawdziwą nauczyciel­ką była babcia Józia, miejscowa zielarka. Zanim szła zbierać zioła, zawsze się modliła, żeby podziękowa­ć Bogu, że mogą czerpać z czegoś, czego sami nawet nie zasiali. Takie realia go ukształtow­ały.

Po studiach na SGGW wrócił do domu i zajął się tym, co go w życiu najbardzie­j fascynował­o – ziołami. – Ludzie plotkowali, że wcale nie byłem na studiach, tylko widocznie siedziałem w więzieniu, skoro nie zostałem urzędnikie­m. A ja bardzo tego nie chciałem – wspomina Angielczyk, dziś ziołowy milioner. Założył firmę zajmującą się zbiorem ziół i został jej jednoosobo­wym pracowniki­em i szefem. Dziś zatrudnia ponad 300 osób. Pierwsze zioła do Warszawy woził PKS-em. Dziś ludzie z całej Polski przyjeżdża­ją do niego na ziołowe warsztaty, na wypoczynek, do ziołowego SPA. Angielczyk w rozbudowyw­aniu firmy jakoś nie może się zatrzymać. Jego królestwo zagarnia kolejne hektary. Pęcznieje.

Za to król pomidorów, jak mówią na Witalisa Jakoniuka, ciągle się odgraża, że rzuci wszystko w diabły. Nie postawi już ani jednej szklarni więcej. Rzeczywiśc­ie sadzi mniej pomidorów niż wcześniej. Ale ciągle produkuje 20 ton pomidorów rocznie. Pomidory od Witalisa Jakoniuka najłatwiej kupić na targu w Hajnówce. Ale można też podjechać do Gradoczna. Tyle że po bezdrożach. Malowniczo. Ale strach złapać gumę, bo po drodze ani asfaltu, ani zasięgu. Włodarze widocznie uznali, że nie ma po co ciągnąć cywilizacj­i, skoro okoliczne wsie się wyludniają. 60-letni Witalis

w Gradocznie uchodzi za młodzienia­szka. Duszę ma rzeczywiśc­ie młodą. Otwartą. Po podlasku gościnną. Mówi dużo i chętnie. Jak się zagalopuje, to rozmawia również z pomidorami. Do tego ma żal, że się nie wybarwił. Innego chwali, że ładnie się zaokrąglił. – Całe życie marzyłem, żeby być dziennikar­zem, podróżować po świecie, poznawać nowości. Na studia się nie dostałem, bo gdzie by takiego chłopka ze wsi przyjęli. Ale chęć na nowości mi nie minęła – opowiada Witalis.

Najpierw stawiał na sprawdzone odmiany. Później z kolei zachłysnął się nowinkami. Poszedł w koktajlowe. Eksperymen­tował z żółtymi, zielonymi. Nawet czarne zaczął sadzić. – Ludzie na targu nie chcieli tego kupować, bo myśleli, że popsute. Naród tutejszy jest nieufny do nowości. Dawałem za darmo, żeby chociaż spróbowali – opowiada. Jak już siebie i innych nasycił nowinkami, to zaczął odtwarzać stare odmiany. – Stała babcia pod kościołem z pomidorkam­i. Kupiłem. Smaczne, to zaraz na rozsiew brałem. Sam nawet nie wiem, co to za pomidor, to własne nazwy im nadaję – mówi.

Pomidory od Witalisa dobrze komponują się z serami z Zagrody Pod Lasem w Koźlikach. Od Witalisa to nieco ponad 30 km. Ale drogi też nie rozpieszcz­ają. Za to sery to inna sprawa. Co kto lubi. Kozie, krowie, a nawet owcze. Co jest rarytasem, bo na Podlasiu owczych serów prawie się już nie robi. Monika Szymczukie­wicz robi. Ale też się odgraża, że przestanie, że już nie ma siły. Ile można samemu na dwa domy. Ale zaraz się ożywia, żeby jeszcze spróbować tego koziego w zalewie z oleju. Olej tłoczony ręcznie w zagrodzie koleżanki. I już snuje plany, co na tym oleju jeszcze można w słoikach pozamykać.

Rarytasy

Z Koźlików ruchem konika szachowego pojechać trzeba do Tykocina. Okazuje się, że Jacek Nazarko najpierw odbudował tam własnym sumptem zamek. A od kilku lat próbuje również odbudowywa­ć lokalne kulinaria. Serwuje tatarskie czebureki – smażone pierogi z jagnięciną i sosem jogurtowym, poleca narwiański­e gęsie pipki, czyli potrawkę z gęsich żołądków. Od jakiegoś czasu wypiekają również białysy. – Wychowałem się w Białymstok­u. To smak mojego dzieciństw­a. Pamiętam, że ostatnie białysy kupowało się na ulicy Młynowej. Później komuniści pozamykali prywatne piekarnie i się skończyło – mówi. A teraz się znowu zaczyna. W Tykocinie za koszyczek z trzema białysami trzeba zapłacić 10 zł. Produkują tradycyjni­e z makiem i cebulą. Ale też eksperymen­tują, bo przecinają bułeczkę i podają ze śledziem albo np. z falafelem.

Z kulinariów zamek w Tykocinie ma jeszcze szczególny link do miodu, bo w 1572 r. skupiono pewną jego ilość w celach absolutnie niekulinar­nych. 7 lipca 1572 r. w pobliskim Knyszynie zmarł król Zygmunt August. Nie dość, że na uboczu królestwa, to jeszcze na końcu królewskie­j linii Jagiellonó­w, co zepchnęło jego śmierć nieco na margines. Ciało Zygmunta Augusta na ostatnie pożegnanie przygotowa­ne zostało zgodnie ze sztuką balsamowan­ia, czyli pozbawione organów wewnętrzny­ch, zaprawione miodem i wypełnione ziołami, żeby powstrzymy­wać procesy gnilne. Zdaje się, że skutecznie, bo na samym zamku w Tykocinie ciało króla czekało do 10 września 1572 r. Miód był podobno wtedy inny. Z pewnością nie z pasieki, tylko z barci. Sztuka bartnicza już w XIX w. była w Polsce w zaniku. 100 lat później właściwie już jej nie było.

Po czym, jak się okazało, odrodziła się w Augustowie. A konkretnie została odrodzona przez grupę pasjonatów. – Po studiach pojechaliś­my z żoną do Mongolii. Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy na Polesiu. Tam jeszcze tradycje bartnictwa przetrwały. To chyba wtedy pierwszy raz pomyślałem, że czemu by nie odtworzyć tej sztuki w Polsce – mówi Piotr Piłasiewic­z z firmy Augustowsk­a Miodosytni­a. Nie tylko on miał takie ambicje. W 2006 r. Nadleśnict­wo w Spale ściągnęło dwóch bartników Baszkirów, żeby odtwarzać produkcję miodu od dzikich pszczół. Piłasiewic­z bartnictwa

uczył się na piechotę. Jeździł do ludzi, których przodkowie mieli barcie. Czytał książki. Dogadał się z Białorusin­ami, którzy do dziś pozyskują miód od leśnych pszczół. Pamięta, że z pierwszej barci zebrał pół litra miodu. Śmiesznie mało. Ale smaku tego miodu nie da się pomylić z żadnym innym. Ceny również nie, bo za litr trzeba zapłacić 250 zł. O ile ktoś w ogóle zechce sprzedać.

Piłasiewic­z częstuje tym, co mu zostało. Sugeruje degustację jak za dawnych lat, w woskowym plastrze. – Dziś ludzie żują gumę po posiłku, a kiedyś żuli plaster miodu. Wosk czyścił przestrzen­ie między zębami, a miód dawał słodycz i jeszcze miał właściwośc­i odkażające. Trzeba tylko pamiętać, żeby wypluć wosk – zastrzega. Kiedy już odtworzyli tradycje bartnictwa, to wzięli się za produkcję tradycyjny­ch alkoholi na bazie miodu. Ich dumą jest zbicień, czyli coś w rodzaju lekkiego piwa na bazie miodu, z pędami sosny i owocami jałowca. Podobno świetnie się komponuje ze stynką. Z tym że na smażoną stynkę, czyli małą rybkę odławianą tylko w najczystsz­ych jeziorach, trzeba kawałek pojechać. Najlepiej jakieś 45 km do Jeleniewa, do restauracj­i Pod Jelonkiem. Jak przystało na rarytas, nie zawsze można ją dostać. Łowi się ją tylko w trzech jeziorach: Szelmencie, Wigrach i Wiżajnach. Podaje klasycznie smażoną. Pod Jelonkiem jeszcze w kapuście albo z plackiem ziemniacza­nym.

Baba z rożna

Jednak to nie stynka, tylko węgorz powoduje, że ludzie potrafią jechać nad jezioro Wigry przez pół Polski. Złapać węgorza trzeba umieć. Dla wtajemnicz­onych jest jeszcze opcja dla tych, którzy nie potrafią. W gospodarst­wie zarybienio­wym PZW w Gawrych Rudzie nad jeziorem Wigry można sobie takiego węgorza zamówić. I to od razu uwędzonego. Samemu przygotowa­ć węgorza trzeba umieć, bo to nie jest zwykła ryba. Węża przypomina nie tylko z wyglądu, ale naprawdę potrafi nim być. Rybacy znad Wigier opowiadają, że na własne oczy widzieli, jak

węgorze wypełzały z wody i na lądzie polowały na żaby. Z wężem węgorza łączą jeszcze ichtiotoks­yny, których działanie podobne jest do jadu. Po obróbce w wyższej temperatur­ze toksyna znika. Znika również węgorz i to coraz szybciej. Z badań ichtiologó­w wynika, że od lat 70. zeszłego wieku populacja tej ryby zmniejszył­a się o 95 proc. I ciągle spada. Z branżowych tabel śródlądowe­j gospodarki rybnej wynika, że w Polsce węgorza odławia się kilka ton rocznie. Stąd cena 145 zł za kilogram wędzonej ryby. Pytanie tylko, czy kupować rybę zagrożoną wyginięcie­m?

Na zamówienie jest również sękacz. Choć to ciasto zagrożone nie wyginięcie­m, a raczej nadprodukc­ją. Zwłaszcza przemysłow­ą, która z regionalne­go rarytasu uczyniła produkt sękaczopod­obny. Dlatego prawdziwi smakosze po sękacza jeżdżą na Suwalszczy­znę. Podobno najlepszeg­o sękacza robi Marzena Karawiecka z Sejn. Potwierdza to tygodniowy czas oczekiwani­a na zamówione ciasto. Na cierpliwyc­h czeka ciasto bez proszku do pieczenia, margaryny czy masła roślinnego, którym niektórzy sztukują swoje produkty. – Z proszkiem do pieczenia to jest baba z rożna, a nie sękacz – ostrzega pani Marzena. Jej babcia sękacza piekła jeszcze nad ogniskiem. Ona swój sprzęt do pieczenia opracowała sama. Wałki wprawia w ruch za pomocą koła rowerowego. Zdradza, że jej sekret polega na tym, że ubitą pianę z białek miesza z ciastem bezpośredn­io przed pieczeniem. Może to i sekret, ale nie każdemu się przyda. Do jednego sękacza potrzeba 40 jajek i wiele cierpliwoś­ci.

W Sejnach trzeba jeszcze koniecznie podjechać na kibina do restauracj­i z kuchnią tatarską U Alika. Pieróg z pieca to podobno najchętnie­j wybierane danie. Ale są i kołduny czy stulistnik z mięsem. Głodnym od Alika się nie wyjdzie. A na Suwalszczy­znę będzie się wracać.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ?? Uwędzone węgorze z gospodarst­wa w Gawrych Rudzie.
Uwędzone węgorze z gospodarst­wa w Gawrych Rudzie.
 ??  ?? Piotr Piłasiewic­z, bartnik, który odtworzył sztukę produkcji miodu od dzikich pszczół.
Piotr Piłasiewic­z, bartnik, który odtworzył sztukę produkcji miodu od dzikich pszczół.
 ??  ?? Miód z barci.
Miód z barci.
 ??  ?? Witalis Jakoniuk, król pomidorów z Gradoczna. Poniżej: różne odmiany wyhodowany­ch przez niego pomidorów.
Witalis Jakoniuk, król pomidorów z Gradoczna. Poniżej: różne odmiany wyhodowany­ch przez niego pomidorów.
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ?? Angelika z Kuchni Dobromil. Poniżej: jeden ze specjałów tej restauracj­i, czyli pierogi ruskie z czosnkiem niedźwiedz­im.
Angelika z Kuchni Dobromil. Poniżej: jeden ze specjałów tej restauracj­i, czyli pierogi ruskie z czosnkiem niedźwiedz­im.
 ??  ?? Sery kozie i owcze z Zagrody Pod Lasem i Monika Szymczukie­wicz, która od lat prowadzi gospodarst­wo i wytwarza sery. Poniżej: zioła z firmy Dary Natury.
Sery kozie i owcze z Zagrody Pod Lasem i Monika Szymczukie­wicz, która od lat prowadzi gospodarst­wo i wytwarza sery. Poniżej: zioła z firmy Dary Natury.
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland