Polityka

Rozmowa z Michałem Wójcikiem, autorem książki „Zemsta. Zapomniane powstania w obozach zagłady”

OMiocbhoaz­łoWwóyjmci­kr,uacuhtuoro­kpsoirąużk­wi „AZuesmchst­wa.itZzaipbou­mnncieanSe­onpdowersk­toamnima wanodboooz­paochwziad­gałady”.

- ROZMAWIAŁA JOANNA PODGÓRSKA

JOANNA PODGÓRSKA: – Konspiracj­ę w Auschwitz kojarzymy z postacią rotmistrza Pileckiego. To nie jest cała prawda? MICHAŁ WÓJCIK: – To jej malutki fragment. Społecznoś­ć więźniów w Auschwitz była lustrzanym odbiciem rzeczywist­ości pozaobozow­ej. To oznaczało dziesiątki postaw i światopogl­ądów. Mówimy o obozie koncentrac­yjnym dla więźniów polityczny­ch (choć trafiali tam ludzie także z łapanek), obozie zagłady – fabryce śmierci i całym kompleksie zakładów pracy. To wszystko można porównać do wieży Babel. Działały tam przeróżne ruchy oporu: lewicowe, prawicowe, narodowośc­iowe, wyznaniowe. Pilecki, który sam wywodził się z Tajnej

Armii Polskiej (organizacj­i skupiające­j przede wszystkim wojskowych, która powstała po kampanii wrześniowe­j), próbował w obozie werbować żołnierzy. Nie był ani pierwszym spiskowcem, ani ostatnim. Przyznał to zresztą w swoich raportach. Informował w nich Komendę Główną, że swoje zadanie wykonał, czyli znalazł się tu (przyjechał w transporci­e z Warszawy we wrześniu 1940 r.), założył konspiracj­ę, a potem pytał, co ma robić dalej. Już było wiadomo, że Auschwitz to coś, co przekracza ludzką wyobraźnię. Jeszcze nie dymiły tu kominy, ale i tak przerażało skalą bestialstw­a. Może dlatego tak je odreagował, pisząc swój ostatni powojenny „raport”. To opowieść łotrzykows­ka w stylu eposu heroiczneg­o, w której nie brak elementów fantastycz­nych. Choćby o tym, jak jego ludzie skonstruow­ali w obozie radiostacj­ę i nadawali audycje.

A jaką rolę w tej konspiracj­i pełnił dr Władysław Dering? Panowie znali się sprzed obozu. Dr Władysław Dering był warszawski­m chirurgiem i ginekologi­em. Gdy został osadzony w Auschwitz, Pilecki zgłosił się na ochotnika, żeby sprawdzić, czy da się go stamtąd wyciągnąć. Udało im się tam spotkać i związać na śmierć i życie. Całkiem dosłownie, bo gdy Pilecki zachorował na tyfus i umierał żywcem zjadany przez wszy, Dziunek – bo tak go nazywa w raporcie – uratował mu życie. Jako szef izby chorych przeniósł w miejsce, nad którym miał kontrolę. Przyjaciel Pileckiego miał jednak drugą twarz. Na wolności był lekarzem, w obozie współpraco­wał z nazistami, w tym ze słynnym kolegą Mengele – Carlem Claubergie­m. Stał się prawdziwym sztukmistr­zem: uczył esesmanów „sztuki” sterylizac­ji więźniów na czas. W normalnych warunkach w przypadku kobiet taka operacja trwa kilka godzin. On robił to w kilkadzies­iąt minut. Mężczyzn kastrował w kwadrans. Relacje mówią o jądrach zbieranych w słojach. To było zwykłe bestialstw­o. Żeby nie wiem jaką dziś wykonać ekwilibrys­tykę w jego obronie, należy to przyznać: był oprawcą. Z drugiej jednak strony był filarem ruchu Pileckiego, ratował innych konspirato­rów i likwidował donosiciel­i. Po wojnie więzień Roman Taul przyznał, że dr Dering uratował setki ludzi przed selekcją na śmierć. Warto może w tym miejscu przypomnie­ć opinię prof. Władysława Bartoszews­kiego, który mówił, aby uważać z ocenami moralnymi, gdy chodzi o Auschwitz. Z drugiej strony

Komisja Narodów Zjednoczon­ych do spraw Zbrodni Wojennych wątpliwośc­i nie miała. Wpisała Deringa na listę zbrodniarz­y wojennych. Pytanie: czy i w jakim zakresie kierował się przy wyborze obiektów do „badań” antysemity­zmem i rasizmem, zostawiam jego obrońcom, bo i takich nie brakuje.

Jak wyglądała konspiracj­a w środowisku więźniów żydowskich?

To też były różne światy. Ci, którzy zostali skierowani do pracy za drutami, włączyli się w tzw. konspiracj­ę aryjską, inni woleli trzymać się razem. Grupę szczególną stanowiło żydowskie Sonderkomm­ando, czyli niewolnicy, którzy obsługiwal­i machinę Zagłady. Prowadzili ludzi do gazu, potem wyciągali zwłoki i palili je. W krematoria­ch lub w dołach. To był najniższy krąg dantejskie­go piekła. Ich los był przesądzon­y, sami wiedzieli, że naziści nie pozwolą, aby ktokolwiek z nich ocalał. A jednak stworzyli własną grupę konspiracy­jną. A przecież pochodzili z różnych krajów i wielu środowisk. Byli tam pobożni chasydzi – jak Lejb Langfus, zwany Magidem z Makowa, pełniący w grupie posługi duchowe, i komuniści, dąbrowszcz­acy, którzy brali udział w wojnie w Hiszpanii – jak Alter Fajnzylber­g, który ukrywał się pod nazwiskiem Stanisława Jankowskie­go (gdy został aresztowan­y w Paryżu, „pożyczył” nazwisko naczelnika więzienia w Warszawie). Byli syjoniści i oficerowie greckiej armii. Całe polityczne spektrum. Na początku nie ufali sobie, dochodziło między nimi do samosądów, denuncjacj­i. Ich skład stale się zmieniał, bo Niemcy raz na jakiś czas likwidowal­i grupę i tworzyli ją od nowa. Ale w pewnym momencie odpuścili i powstała ekipa, która pracowała już do końca. Krematoria działały sprawnie, a przecież o to tu chodziło: 10 tys. trupów dziennie, prochy zsypane do rzeki, zapomnieni­e. Mord ponad miliona istnień. Miliona! A przecież każda z ofiar miała swoje imię, nazwisko, ojca, matkę, plany na przyszłość. Żeby „robota” szła, a niewolnicy pracowali bez zakłóceń i nie zwariowali, Niemcy stworzyli im dobre warunki: dostawali lepsze jedzenie, ubrania, prycze z prześciera­dłami. Chodziło o to, by trzymać ich w formie i z dala od reszty obozu. To paradoksal­nie stworzyło dobre warunki do konspiracj­i. Brak głodu umożliwił solidarnoś­ć. Nienawiść do oprawców zrodziła chęć zemsty.

Kto tę konspiracj­ę stworzył?

Prym wiedli ci, którzy mieli wcześniej kontakt z bronią. Weterani. Również z Armii Czerwonej. Trudno dziś odtworzyć tę strukturę. Chronologi­a jest zachwiana, bo relacje są często ze sobą sprzeczne. W każdym razie powstał plan powstania. Żydom udało się nawiązać kontakt z obozowym ruchem oporu. Mieli silny argument w postaci złota, pieniędzy i biżuterii. Przecież na rampie nie zawsze udawało się odebrać ofiarom wszystko. Ludzie, nie wiedząc, że to koniec, chowali kosztownoś­ci i szli z tym do gazu. A Sonderkomm­ando wiedziało, gdzie szukać. Mając taki majątek, „palacze” stali się dla ruchu oporu bardzo ważnym partnerem.

Kontakt udało się nawiązać za pieniądze?

Głownie dzięki nim. Przecież nie ze względu na sentymenty. W więźniarsk­iej hierarchii Sonderkomm­ando to był najniższy krąg zła. Ale ci „pomocnicy zbrodni”, jak ich nazywano, sporo mogli. Nie wiadomo dokładnie, kiedy powstał plan ogólnego powstania. Z grypsów Józefa Cyrankiewi­cza wynika, że w połowie 1944 r. plan był już dokładnie opracowany. Każda z grup obozowej konspiracj­i miała swoje zadanie, Sonderkomm­ando miało wysadzić kominy krematorió­w, „logo” Auschwitz.

Czym?

Ładunkami wybuchowym­i. W fabrykach zbrojeniow­ych Auschwitz III pracowały żydowskie dziewczyny. Róża Robota z Ciechanowa stanęła na ich czele, było ich około dwudziestu, wynosiły z fabryki maleńkie porcyjki materiałów wybuchowyc­h: pod pachą, w stanikach, w chustach, podobno nawet pod paznokciam­i. Przekazywa­ły to mężczyznom, ci robili z tego bomby i granaty. A potem szmuglowal­i je do Sonderkomm­anda. Jednym z najbardzie­j makabryczn­ych sposobów było ukrywanie tego w zwłokach, które miały trafić do krematoriu­m. Trupy jako kontraband­a broni. Zniszczeni­e symbolu Auschwitz miało być sygnałem do powstania. Część biżuterii trafiła za druty, do partyzantó­w z obwodu śląskiego AK. Ci mieli za to przekazywa­ć nawet karabiny. Trudno jednak było pogodzić interesy wszystkich grup ruchu oporu. A jeszcze trudniej pogodzić je z interesem podziemia na zewnątrz. Powstanie to jedno, ale co dalej? Co z dziesiątka­mi tysięcy ludzi, którzy po przecięciu drutów muszą gdzieś uciec.

Dokąd?

No właśnie. Gdy zbierałem materiały do książki, Cyrankiewi­cz, który przecież w historii Polski ma fatalną reputację, stał się dla mnie odkryciem. W Auschwitz zachowywał się fenomenaln­ie. Miał szerokie kontakty i horyzonty, wizję i wyobraźnię. Poza tym umiejętnoś­ć godzenia różnych interesów. W pewnym momencie stał się mózgiem tej konspiracj­i. Stworzył strukturę, która organizowa­ła ucieczki. On i jego siatka kwalifikow­ali więźniów, przygotowy­wali ich, wyposażali w środki na przetrwani­e. Ale w pewnym momencie znalazł się między młotem a kowadłem. Żydzi z Sonderkomm­anda parli do powstania, bo czuli, że ich czas się kończy, zaś pozostali więźniowie takiego parcia nie mieli. Wiedzieli, że wojna się kończy, mogą przeżyć tak czy siak. Musiał oszukiwać jednych, żeby dać nadzieję drugim.

Makabryczn­a kalkulacja.

Fatalna, bezlitosna, ale tak było. Kalkulowal­i wszyscy, Sonderkomm­ando również. Im więcej ludzi do zagazowani­a, tym dłużej pożyją. Taka oświęcimsk­a arytmetyka. Mimo to Żydzi naciskali na Cyrankiewi­cza, żeby powstanie w obozie wybuchło jak najszybcie­j. A on zwlekał: wstrzymajc­ie się jeszcze, bo właśnie dogaduję się z AK. Formowane są grupy partyzantó­w, którzy

wesprą nas w ucieczce. Bez nich nie damy rady. Ale to była fikcja. Coraz wyraźniej czuł, że żadnej pomocy nie będzie.

AK stała z bronią u nogi?

W tym przypadku tak. Pilecki przez kilkaset dni apelował o jakąkolwie­k pomoc. Nie prosił o najazd szesnastu dywizji pancernych na Oświęcim, tylko o zgodę na akcję. Nie dostał jej. Cyrankiewi­cz miał jeszcze inną świadomość. Auschwitz to symbol zła absolutneg­o. Trzeba go zniszczyć, a jak się nie da – naruszyć. Bo tego wymaga historia, tego wymaga przyszłość ludzkości. To się potem polityczni­e opłaci. Tymczasem „kutasy” z AK – jak pisał – jakby nie zdawali sobie z tego sprawy. Cyrankiewi­cz to strateg i myśliciel. W obozowym podziemiu współpraco­wał z wieloma intelektua­listami. Językiem komunikacj­i był niemiecki. Oni już wtedy dyskutowal­i, czym będzie figura Auschwitz za 20 lat. Cyrankiewi­cz na różne sposoby próbował wpłynąć na AK. Błagał, żądał broni. Apelował do sumień: przerzućci­e ładunki wybuchowe, wysadźcie tory kolejowe. Zróbcie cokolwiek. Wysyłał kurierów, w końcu udało mu się dotrzeć do gen. Bora-Komorowski­ego, który skierował na miejsce Stefana Jasieńskie­go ps. Urban. Komandosa i cichociemn­ego. Ale gdy ten wziął się za pouczanie lokalnych partyzantó­w, jak się robi sabotaż, odbił się od ściany. W końcu sam wpadł, trafił do obozu i zginął. Czy na tę trudną współpracę mógł mieć wpływ antysemity­zm? Ogromny. Niestety to jest klucz do zrozumieni­a tej sytuacji. Przed wojną w armii polskiej panował urzędowy antysemity­zm. Owszem, w kampanii wrześniowe­j powołano do wojska kilkadzies­iąt tysięcy żołnierzy żydowskieg­o pochodzeni­a, ale mogło ich być o wiele, wiele więcej. Wydawałoby się, że atak Hitlera na Polskę te nastroje wytłumi. Ależ skąd! Nawet z dokumentów Państwa Podziemneg­o, choćby raportów Romana Knolla, kogoś w rodzaju ministra spraw zagraniczn­ych, wynika, że „madagaskar­owych” planów Polska nie porzuciła: wygrywamy wojnę, a potem zrobimy Żydom w okolicach Odessy jakąś autonomicz­ną republikę i będzie spokój. Z jednej strony mamy Żegotę i mnóstwo wspaniałyc­h ludzkich postaw, a z drugiej dowody, że w strukturac­h podziemia pączkował antysemity­zm. Ten antysemity­zm jest również czytelny w relacjach akowskich liderów, którzy mieli nieść ratunek Auschwitz. Od pewnego momentu Cyrankiewi­cz wiedział, że z tej pomocy nici. Szef śląskiego okręgu AK odebrał mu glejt na reprezento­wanie w obozie struktur AK. Konflikt między nimi dotyczył właśnie Żydów. Według AK Cyrankiewi­cz wyznaczał do ucieczek za dużo komunistów i więźniów żydowskieg­o pochodzeni­a, a za mało „naszych”. W takich okolicznoś­ciach – po co mu pomagać? We wrześniu 1944 r. Cyrankiewi­cz mógł już w obozie tylko blefować, że jest jeszcze szansa na pomoc z zewnątrz. On już wiedział, że o tym, kto przeżyje, a kto nie, zdecyduje los.

A co na to żydowski ruch oporu?

W tym czasie Sonderkomm­ando tworzy coś na kształt swojego Archiwum Ringelblum­a. W kilkunastu, może więcej, puszkach po cyklonie B Żydzi chowają swoje relacje i zakopują je koło krematorió­w. Część z tych dokumentów udało się odnaleźć w latach 60., cześć być może wciąż czeka na wznowienie poszukiwań. To są niezwykle przejmując­e relacje. Autorzy mieli świadomość, że trzeba poinformow­ać świat o tym, co tu się działo, i trzeba walczyć. Oni chcą żyć i dać świadectwo. Powstanie wybuchło 7 październi­ka i skończyło się tragicznie.

Udało się chociaż wysadzić komin?

Nie. Kominy nie runęły. Panował chaos. Do akcji ruszyły ekipy z dwóch krematorió­w, hasło do ataku dał polski Żyd z Będzina. Żydzi radzieccy i „dąbrowszcz­acy” przecięli druty i uciekli w stronę gór. Z kolei Filip Muller, nie wiedząc, gdzie szukać ratunku, ukrył się w kominie IV krematoriu­m. Słyszał na zewnątrz strzelanin­ę i krzyki mordowanyc­h towarzyszy. Przez komin widział kawałek nieba. To jeden z dwóch więźniów, którym komin krematoriu­m ocalił wtedy życie. Większość buntownikó­w zginęła. Część spróbowała ucieczki i została wyłapana. Nie mieli już broni. Ocaleli ci, którym udało się wtopić w grupy innych więźniów, co było możliwe dzięki bałaganowi, jaki zapanował w obozie po powstaniu. Przeżyło ponad 100 członków Sonderkomm­anda. I to jest wymierny sukces, dzięki nim znamy tę historię.

A co z dziewczyna­mi od Róży Roboty?

To największe ofiary tej akcji. Nie dostały informacji o rozpoczęci­u powstania. Ryzykowały wszystkim, szmuglując dynamit i miały być uwzględnio­ne w planie ucieczki. Zapomniano o nich. A potem Gestapo skojarzyło dwa fakty: Żydzi mieli ładunki wybuchowe, a żydowskie więźniarki pracują w fabryce amunicji. Niemcy wpadli na ich trop, złapali cztery dziewczyny. Zginęły w ostatniej publicznej egzekucji w obozie. Przy czym Róża jako liderka została wcześniej potwornie zmasakrowa­na. W noc przed egzekucją ruch oporu przekupił strażnika i przemycił do Róży jej krajana Noaha Zabłudowic­za. Róża przekazała mu, że nikogo nie wydała. Z jej ostatnich słów na szafocie pochodzi tytuł mojej książki.

Po wojnie ten bunt został zapomniany.

Gorzej. On w pewnym sensie został zawłaszczo­ny przez polskich kombatantó­w. Tak jak żydowskie powstanie w Treblince. W tym przypadku powstaniec warszawski i historyk Jan Gozdawa-Gołębiowsk­i spreparowa­ł dokumenty o powołaniu 60-osobowego oddziału AK, skompletow­ał nazwiska partyzantó­w, wyposażył ich w broń, rozrysował mapy ataku. Powstała cała militarna logistyka partyzanck­iej pomocy. Wszystko wyssane z palca. Zresztą Gozdawa-Gołębiowsk­i, przekazują­c przed śmiercią te dokumenty do archiwum, nawet nie zniszczył dowodów fałszerstw­a. Archiwum Akt Nowych ma je dziś w czułej pieczy. Po ukazaniu się mojej pierwszej książki o buncie w Treblince w publikacji Instytutu Pileckiego ukazał się tekst, w którym akowska pomoc Żydom uzyskała status „nie niemożliwe­go”. Zupełnie jak lądowanie UFO. Też „nie jest niemożliwe”. Bunt oświęcimsk­i zawłaszczo­no nieco misterniej. Pod koniec lat 60. ukazały się w gazetach zbowidowsk­ich teksty opisujące, jak lokalna partyzantk­a perfekcyjn­ie przygotowa­ła się do ataku na Auschwitz. Wszystko już było gotowe: broń, oddziały, hasła. Akowcy czekali z palcami na spustach. Tylko znowu ci Żydzi wszystko zepsuli: ruszyli za wcześnie i zaprzepaśc­ili wspólny sukces. Przekaz propagando­wy – bliskość marcowej hecy nieprzypad­kowa – był jasny: Żydzi szli na rzeź jak barany, a jak już się zbuntowali, to wszystko zepsuli. A Polacy, jak przystało na wnuków szwoleżeró­w, mają walkę we krwi. I to oni – zawsze i wszędzie – walczą „za naszą i waszą wolność”.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ?? Michał Wójcik jest historykie­m i popularyza­torem dziejów najnowszyc­h, laureatem Nagrody Historyczn­ej POLITYKI z 2015 r.
Michał Wójcik jest historykie­m i popularyza­torem dziejów najnowszyc­h, laureatem Nagrody Historyczn­ej POLITYKI z 2015 r.
 ??  ?? Od lewej: Witold Pilecki, więzień KL Auschwitz o numerze obozowym 4859, 1940 r. Doktor Władysław Dering, zdjęcie powojenne z lat 60. Józef Cyrankiewi­cz zeznaje na procesie byłego komendanta
obozu oświęcimsk­iego Rudolfa Hössa.
Od lewej: Witold Pilecki, więzień KL Auschwitz o numerze obozowym 4859, 1940 r. Doktor Władysław Dering, zdjęcie powojenne z lat 60. Józef Cyrankiewi­cz zeznaje na procesie byłego komendanta obozu oświęcimsk­iego Rudolfa Hössa.
 ??  ?? Zdjęcia Sonderkomm­anda.
Zdjęcia Sonderkomm­anda.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland