Jakub Demiańczuk Niezwykły komiks Alison Bechdel o ciele i umyśle
Na pierwszych stronach nowej książki Alison Bechdel zwraca się bezpośrednio do czytelnika. „O! Hej! Nie zauważyłam cię!”, mówi między głębokim skłonem a wymachiwaniem ciężarkami. I oznajmia: oto komiks, który opowie nie tylko o jej fascynacji fitnessem, lecz także o tym, jak dążenie do sprawności stało się motorem napędowym jej codzienności, metodą radzenia sobie z życiowymi porażkami, drogą do zrozumienia siebie. W rękach innego autora, mniej świadomego narracyjnych pułapek i literackich klisz, taka opowieść mogłaby zmienić się w niestrawną mieszankę coachingu i kroniki własnych osiągnięć sportowych. Ale to Alison Bechdel, która pisząc o sobie, pisze zarazem o współczesnym świecie, na dodatek podstawiając czytelnikowi lustro, w którym każdy może się przejrzeć wraz ze swoimi lękami, obsesjami i poczuciem zagubienia w rzeczywistości.
W jednej ze scen „Sekretu…” kilkunastoletnia Alison przegląda „The Last Whole Earth Catalog” (Ostatni katalog całej Ziemi), finałowy – tak przynajmniej wydawało się w 1971 r., bo później doczekał się jeszcze paru okazjonalnych edycji – numer magazynu, który był jedną z formatywnych lektur dorastającego wówczas pokolenia. „Whole Earth Catalog”, po latach nazwany przez Steve’a Jobsa odpowiednikiem Google z czasów przedinternetowych, był wyjątkowym połączeniem czasopisma kontrkulturowego i katalogu wszystkiego, co umożliwiało lub ułatwiało niezależne funkcjonowanie we współczesnym świecie. Promował myślenie proekologiczne i prospołeczne oraz postawy DIY (Do It Yourself, czyli „zrób to sam”). Bechdel nieprzypadkowo przywołuje ten tytuł: jej autobiograficzna twórczość może sprawiać wrażenie, jakby była komiksowym odpowiednikiem „Whole Earth Catalog”. Intymne, bezkompromisowe opowieści o życiu autorki zostają obudowane wielopiętrowymi aluzjami literackimi, odwołaniami do klasyki, cytatami z popkultury, wypisami z filozofii buddyjskiej i psychoanalizy. Wszystko perfekcyjnie podporządkowane narracji.
Także nowy album jest skonstruowany według tego wzorca. Opowieść o sporcie i dążeniu do fizycznej doskonałości jest przecież tylko punktem wyjścia do dalszych rozważań na temat ciała, psychologii, literatury romantycznej, psychoterapii, nieudanych związków, a nawet polityki i pogarszającej się kondycji świata. Bechdel tłumaczyła w wywiadach, że chciała napisać książkę o fitnessie, bo nie miała żadnego innego pomysłu. Sukces, jaki odniosła kilkanaście lat temu albumem „Fun Home”, dał jej miejsce wśród najwybitniejszych twórców współczesnego komiksu, lecz jednocześnie podniósł poprzeczkę na niedosiężny poziom.
Czym wypełnić pustkę
„Sekret…” zaczyna się rzeczywiście niczym kolejna historia o przełamywaniu własnych ograniczeń. Bechdel przygląda się z ironią sobie („Mój wygląd mola książkowego pewnie temu przeczy, ale jestem uzależniona od ćwiczeń”) oraz modzie na fitness, która opanowała świat. Mimochodem zauważa, że obsesja na punkcie kultury fizycznej miewa wyjątkowo złe konotacje. „Zawsze gdzieś przecież byli energiczni ludzie. Na dobre
i na złe”, mówi z przekąsem, trzymając magazyn „Time” z Leni Riefenstahl w narciarskim stroju na okładce. Lecz choć u podstaw fascynacji Bechdel sportem leży ów niejednoznaczny zachwyt tężyzną fizyczną (jako dziewczynka marzyła, by mieć muskulaturę jak sportowcy z reklam, które oglądała na łamach komiksów), jej wspomnienia są nie tyle zapisem kolejnych udręk na szlaku, bieżni czy siłowni, ile świadectwem drogi do samoświadomości. „Sekret…” to nie komiks o sporcie – sama Bechdel nie jest zresztą pewna, czym jest ta „nadludzka siła”, której tak pragnie – lecz o poszukiwaniu odpowiedzi na pytania: „Czym jest umysł? Czym jest ciało? Czym to »ja«, które one w jakiś sposób konstytuują?”. Jak wypełnić egzystencjalną pustkę i poradzić sobie z nieuchronnością śmierci? Tę filozoficzną podróż Bechdel odbywa w znakomitym towarzystwie, odwołując się do buddyjskiej filozofii, do prozy bitników – a zwłaszcza „Włóczęgów Dharmy” Jacka Kerouaca – do wierszy Wordswortha i Emersona, do prac Margaret Fuller, ikony XIX-wiecznego transcendentalizmu, filozofii głoszącej ideę niezależności i życia w zgodzie z naturą. Lecz przede wszystkim „Sekret nadludzkiej siły”, zabawny, wzruszający i inspirujący, perfekcyjnie uzupełnia wcześniejsze książki Bechdel.
Rodzinne potyczki
Jako autorka komiksów debiutowała w pierwszej połowie lat 80. serią „Dykes to Watch Out For” („Lesbijki, na które trzeba uważać” – Bechdel zawsze lubiła dwuznaczność tego tytułu, który mógł być równie dobrze zachętą, co ostrzeżeniem). Publikowana na łamach niezależnych pism gejowskich i feministycznych początkowo składała się z pojedynczych obrazków satyrycznych, by z czasem rozrosnąć się do regularnego cyklu, z humorem, a zarazem niezwykłą wnikliwością przyglądającego się sytuacji mniejszości seksualnych w Ameryce końca wieku. „Dykes…” były jedną z pierwszych cyklicznych historii o życiu lesbijek w Stanach Zjednoczonych, a kolejne epizody ukazywały się do 2008 r. (dziś pojawiają się sporadycznie), gdy autorka poświęciła się pracy nad albumami pełnometrażowymi.
Bechdel mówiła, że to po części wiktoriańska powieść w odcinkach, a po części publicystyka. I faktycznie polityczna i społeczna rzeczywistość odgrywa w życiu bohaterek niebagatelną rolę. „Dykes…” bywały komentarzem do prezydentury Busha i Clintona, do wojny w Iraku, walki o prawa osób nieheteronormatywnych, a przy tym pozostawały pełną wdzięku i zgryźliwej ironii kroniką życia bohaterek, znaczonego kolejnymi romansami, rozstaniami i małżeństwami. Na dodatek do dziś świeżą i niesztampową – niedawno zainteresowała się nią telewizja, w planach jest serial animowany. To na łamach „Dykes…” narodził się także słynny test Bechdel – nieformalne kryterium oceny filmów pod kątem ekranowej obecności kobiet: jeśli w scenariuszu pojawiają się przynajmniej dwie kobiety rozmawiające ze sobą na tematy niedotyczące mężczyzn, można uznać, że film przeszedł test pomyślnie.
Popularność „Dykes to Watch Out For” dała Bechdel miejsce wśród najważniejszych autorek literatury queer, ale dopiero premiera „Fun Home: Tragikomiksu rodzinnego” (2006, wyd. polskie 2009 r.) zwróciła na artystkę oczy całego świata. To więcej niż autobiograficzny zapis czasu dorastania w cieniu apodyktycznego ojca. „Fun Home” to arcydzieło literatury faktu, pisane z bezwzględną szczerością, a zarazem dystansem, podkreślanym przez utrzymane w szarozielonych barwach ilustracje. Jako 19-latka Bechdel dokonała przed rodzicami coming outu, by dowiedzieć się, że jej ojciec również jest gejem, od lat utrzymującym relacje ze znacznie od siebie młodszymi mężczyznami. Kilka tygodni później zginął pod kołami ciężarówki, choć nie wiadomo, czy był to wypadek, czy samobójstwo. „Śmierć mojego ojca była queer w każdym sensie tego niezwykle niejednoznacznego słowa. Z całą pewnością była odstępstwem od normy. Była dziwna, podejrzana. Kto wie, może nawet sfałszowana. Stawiała naszą rodzinę w kłopotliwej sytuacji. Obracała wniwecz nasze plany”, pisała Bechdel. Przełożenie traumatycznych wspomnień na język powieści graficznej zajęło jej ponad 20 lat, a obsypany nagrodami „Fun Home” stał się kamieniem milowym w rozwoju graficznych autobiografii. Doczekał się nawet scenicznej adaptacji w musicalowej postaci, a prawa do ekranizacji kupił niedawno Jake Gyllenhaal.
Dla Bechdel praca nad „Fun Home” była jak katharsis. „Myślę o tym, co mówiła Virginia Woolf, pisząc »Do latarni morskiej« – o tym, że wyrzuciła matkę z własnej głowy. Miałam wrażenie, że tak samo stało się z moim ojcem. Gdy skończyłam »Fun Home«, poczułam się, jakbym skasowała jakiś wielki plik z twardego dysku”, zdradzała.
Po kilku latach dopisała ciąg dalszy swojej autobiografii: „Jesteś moją matką?” (2012, wyd. polskie 2014 r.), mocno opartą na freudowskiej i jungowskiej psychoanalizie historię swoich skomplikowanych relacji z matką, niespełnioną aktorką, traktującą swoją rodzinę z emocjonalnym chłodem. Praca nad tym albumem była jeszcze trudniejsza i bardziej wymagająca.
Scenariusz pisała, gdy jej matka miała już zdiagnozowaną chorobę nowotworową, lecz obie zdecydowały się zmierzyć z trudnym tematem. „Irytowało mnie to, że raniłam matkę, choć już bardzo wtedy cierpiała z powodu raka. Czułam się jak potwór. Ale nie chciałam czekać z pisaniem, aż umrze. Całe to doświadczenie – współpraca z matką, pokazywanie jej tego, co zrobiłam, rozmawianie z nią na ten temat – zbliżyło nas bardziej niż kiedykolwiek. Potrzebowałyśmy tej artystycznej przestrzeni, żeby nawiązać ze sobą kontakt, bo nie miałyśmy go w prawdziwym życiu”, opowiadała w jednym z wywiadów.
Życie i śmierć są tym samym
„Sekret nadludzkiej siły” – w Polsce ukazujący się zaledwie kilka miesięcy po amerykańskiej premierze – jest lżejszy niż poprzednie dzieła Bechdel, co podkreśla nawet jego forma wydawnicza: większy format i barwne plansze (kolory to dzieło żony artystki, malarki Holly Rae Taylor). I wydaje się idealnym domknięciem rodzinnej trylogii. „Miałam wręcz organiczne poczucie końca, także dlatego, że podczas ostatniego roku zrobiłam wiele zmian w moim życiu. Zrezygnowałam z terapii. Bardzo ograniczyłam picie. Znalazłam się w bardzo pozytywnym stanie – boję się używać słowa szczęście, ale w tym czasie czułam się naprawdę szczęśliwa. Poczułam łatwość tworzenia, jaką miałam jako dziecko i której od tamtej pory poszukiwałam. Wiem, że to przeminie. Nie będę wiecznie w tym stanie błogości. Ale przez chwilę byłam”, mówiła dziennikarzowi magazynu „New York”.
Finałowe plansze „Sekretu…” są odzwierciedleniem tego stanu. Choć przypominają, jak burzliwe było ostatnich kilkanaście miesięcy – schyłek prezydentury Trumpa, pandemia, antyrasistowskie protesty ruchu Black Lives Matter – Bechdel pozwala sobie na ostrożny optymizm. Szuka inspiracji w „Umyśle zen” Shunryū Suzukiego: „Woda, czy podzielona na krople, czy też nie, pozostaje wodą. Nasze życie i śmierć są tym samym”, a uświadomienie sobie, że jesteśmy częścią wszystkiego, pozwala na uporządkowanie życiowych priorytetów. „Jaką mamy szansę na zmianę świata, jeśli nie możemy zmienić beznadziejnych siebie?”, pisze Bechdel. Po wybitnych komiksach poświęconych swoim relacjom z rodzicami stworzyła pasjonującą opowieść o relacji z samą sobą, wreszcie odnajdując – choćby na chwilę – spokój.