Dom wymordowany
W Borowcach śni się Jacek Jaworek, twarz smutna, w opuszczonej ręce trzyma pistolet i milczy.
Wlipcową noc Borowce raptem rozmigotały się na niebiesko. Wieś leży w głębi lasów, sielska jak folder dla turystów, nie ma kościoła, sklepu ani sąsiadów z żadnej strony. Nie pasuje tu policja ze swoim migotaniem, źle wróży. Z wymuskanych domów wyszli ludzie, patrzyli na drogę. Psy oszalały, niosło się szczekanie. Od płotu do płotu szła wiadomość: ceglany dom pośrodku wsi, podwórze z wielkim wiązem i plastikowym basenem, dwa wilczury w kojcu, przed domem skalniak i równo ścięta trawa, w domu troje zastrzelonych ludzi.
STRZAŁY
Policji przybywało. Odgradzali przerażająco cichy dom, ci wewnątrz zaciągali zasłony w oknach, żeby nikt nie podglądał śmierci. Rano dojechały jeszcze konie, psy tropiące, drony, kamery termowizyjne. Policjanci włożyli kamizelki kuloodporne, ruszyli w lasy szukać Jaworka, ale ten przepadł bez śladu.
On był stąd, mówią Borowce, tutaj urodzony. Znał tereny, takiemu łatwo zniknąć. Jedni mówią, że Jaworek dawno za granicą. Inni, że trzeba zadzierać głowę, bo pewnie wisi na drzewie. Kolejny zwykły człowiek, mówią sąsiedzi, któremu odbiło, normalny Jacek, posadzkarz. Rodzina tak samo zwyczajna. Brat Janusz posadzkarz, bratowa Justyna po gastronomiku, była kelnerka, bratanek Kuba, uczeń technikum. Wszyscy i urodzeni, i zmarli w Borowcach.
Janusz i Justyna żyli dokładnie tyle samo, 44 lata co do dnia. W domach po przeciwnych stronach drogi pojawili się równocześnie – wieś zawsze ten fakt umagiczniała. W nocy 10 lipca w rodzinnym domu Jacek strzelił do nich i do Kuby aż 10 razy, potem poszedł na piętro po małego Gianniego.
Otwarte jest okno w zamordowanym domu, szła przez wieś wiadomość tej niebieskiej od policji nocy. Przez okno Gianni uciekł wujkowi mordercy, szeptano; minęła chwilka i został na świecie sam. Czuć było dosłownie, mówi pani Fuchs, sołtyska, jak bajkowe z wyglądu Borowce, wielokrotny laureat konkursów na najpiękniejszą wieś, tracą czar. Oprócz tego było parno, wszyscy spodziewali się deszczu.
NAWAŁNICA
Ostrzeżenia RCB przed nawałnicą i mordercą przyszły na telefony w jednym czasie. Jacek Jaworek, lat 52, uzbrojony i agresywny, nie próbować zatrzymywać na własną rękę, nie wchodzić do lasu, zabezpieczyć dobytek, zamknąć okna i drzwi, spodziewany silny wiatr. Tylko jak nie wchodzić do lasu we wsi otoczonej przez lasy?
Jaworek wróci, mówiły Borowce pełne policji. Życie ścieśniło się do drogi przez wieś, ludzie lgnęli do siebie, to raptem trzydzieści kilka zamieszkanych na stałe domów, kilka ojcowizn przerobionych na nowoczesne letniska, głównie emeryci. Tutejszą młodość właśnie zastrzelono w domu pośrodku.
Chodziło się tam grupkami popatrzeć na ciszę, na wiąz, którego Justyna nie lubiła, bo zasłaniał światło w domu, i długo walczyła, by zdjąć z niego tabliczkę pomnik przyrody i ściąć. Szło się palić znicz i nakarmić dwa zamknięte w kojcach, osierocone wilczury. Sąsiedzi z naprzeciwka ustawili na parapecie figurkę Matki Boskiej. Przez pierwsze dni Jaworek stał za każdym drzewem, mówią we wsi, rozpamiętywało się go,
co komu powiedział, dla kogo był miły, a kto mu podpadł, jaki był za dzieciaka. Nic dziwnego, że się śni. Sąsiadowi przywidział się nocą milczący, twarz smutna, w zwieszonej dłoni broń. Coś ty dobrego narobił, człowieku?, pyta sąsiad. Zwid wzrusza ramionami, idzie w stronę lasu. Sąsiad uważa, że Jaworek strzelił sobie w łeb.
Trzeciego dnia po morderstwie przyszły wiatr i deszcz. W sekundę pociemniało, wyły blaszane dachy, drzewa w lesie kładły się z trzaskiem. Niebo płakało, mówi sołtyska. Na podwórzu domu pośrodku wsi przewrócił się wielki stary wiąz. Wpuścił światło w okna, za którymi nie było już nikogo.
GIANNI
W noc morderstwa trzynastoletni Gianni dobijał się do drzwi wuja Andrzeja, krewnego matki. Nie rozumiał, dlaczego w swoim domu widział krew, dlaczego ktoś tam charczał, po prostu skoczył przez okno i biegł w ciemność; wilczury ujadały i obijały się o kojec. Gianni siedział na piętrze przy komputerze i sobie grał, opowiada Andrzej, wrócił Jacek z grilla i zaczął wrzaski, nic nowego, często się kłócili z bratem i bratową. Ale teraz strzały i natychmiastowy koniec kłótni, słychać pewne siebie kroki na schodach, Gianni zamknął się w szafie. Wujek Jacek przeszukiwał jego pokój, komputer był włączony, wszystko słyszała w głośniku dziewczynka, z którą Gianni grał w sieci.
Gianni, mówią Borowce, wrażliwy i cichy chłopak, nie miał we wsi znajomych w swoim wieku. Chodził do podstawówki w Olbrachcicach, wożony w obie strony przez szkolny bus lub przez rodziców. W tej rodzinie dbało się o dzieci, nie rosły na chacharów. Kuba, starszy, grał w piłkę nożną, Gianni jest bardziej komputerowy. Po morderstwie zjechali dziennikarze i pytali, co to w ogóle za imię – Gianni. Z tęsknoty za Italią, mówił pewien sąsiad, ale to nieprawda i teraz na wspomnienie jego wypowiedzi ludzie stukają się w czoła. Rodzina przez lata mieszkała we Włoszech, zmarły Janusz kładł tam posadzki, dom w Borowcach stał pusty, doglądany przez sąsiadów, bo Jacek kładł posadzki w Niemczech i Norwegii.
Wpierw bracia pracowali razem, pamiętają sąsiedzi, potem się pożarli i zerwali. Poszło o dom pośrodku wsi, mówią ludzie, dom po rodzicach legł jak barykada także pośrodku braterskiej sztamy.
Jackowi przez wyjazdy za robotą nie układało się w życiu, samotny polski gastarbeiter po rozwodzie. U Januszów kwitło, Janusz zarabiał euro, żeby wrócić do Borowców na ojcowiznę i utrzymać rodzinę na godnym poziomie. Janusz poszedł do włoskiego urzędu zarejestrować świeżo urodzonego syna, a tam kręcą głowami, że co to w ogóle za imię – Jan. Właśnie tak, a nie z miłości do Italii, Gianni został Giannim.
JACEK
Filozof tfu, mówią we wsi o uciekającym przed policją Jaworku, niby wszystko wiedział o życiu, panisko przez duże JA. Ale pewnie tylko podgrywał, przed Borowcami nic się nie ukryje, ludzie dobrze wiedzieli, że Jacek wyszedł z więzienia i zalewa robaka. Miał nieszczęście zjechać do kraju z posadzkowania przed pandemią koronawirusa, trochę się kręcił po Częstochowie, gdzie ma mieszkanie, żonę i trójkę dzieci, ale wzgardzony przez bliskich ruszył w Polskę. Przejściowo przytulił się do konkubiny w Łyskach, blisko Borowców, tam też się skończyło trzaskaniem drzwiami.
Brzydki miał charakter, mówią Borowce, spadł na wieś jak ciemna chmura, wypełniony żalem, chodził drogą i usiłował robić wrażenie światowego gościa. Cześć Jacuś, kiwali mu na powitanie ludzie znający go od zawsze. Czasem przystanął, poklął, że dawno by wrócił do posadzek za granicą, gdyby nie pierdolona pandemia. Europa zamknęła przed nim granice, mówił, teraz musi siedzieć w tej Polsce i gnić. Rozsiadł się u brata jak na swoim, plotkowała wieś, spokoju między nimi nie będzie.
Nie było spokoju w domu pośrodku, tylko skakanie sobie do oczu, elektryczny Jacek, temperamentna, waląca prawdę prosto w oczy Justyna i flegmatyczny z natury Janusz, złota rączka, który przy starszym bracie wpadał w nerwy.