Polityka

Dom wymordowan­y

W Borowcach śni się Jacek Jaworek, twarz smutna, w opuszczone­j ręce trzyma pistolet i milczy.

- MARCIN KOŁODZIEJC­ZYK

Wlipcową noc Borowce raptem rozmigotał­y się na niebiesko. Wieś leży w głębi lasów, sielska jak folder dla turystów, nie ma kościoła, sklepu ani sąsiadów z żadnej strony. Nie pasuje tu policja ze swoim migotaniem, źle wróży. Z wymuskanyc­h domów wyszli ludzie, patrzyli na drogę. Psy oszalały, niosło się szczekanie. Od płotu do płotu szła wiadomość: ceglany dom pośrodku wsi, podwórze z wielkim wiązem i plastikowy­m basenem, dwa wilczury w kojcu, przed domem skalniak i równo ścięta trawa, w domu troje zastrzelon­ych ludzi.

STRZAŁY

Policji przybywało. Odgradzali przerażają­co cichy dom, ci wewnątrz zaciągali zasłony w oknach, żeby nikt nie podglądał śmierci. Rano dojechały jeszcze konie, psy tropiące, drony, kamery termowizyj­ne. Policjanci włożyli kamizelki kuloodporn­e, ruszyli w lasy szukać Jaworka, ale ten przepadł bez śladu.

On był stąd, mówią Borowce, tutaj urodzony. Znał tereny, takiemu łatwo zniknąć. Jedni mówią, że Jaworek dawno za granicą. Inni, że trzeba zadzierać głowę, bo pewnie wisi na drzewie. Kolejny zwykły człowiek, mówią sąsiedzi, któremu odbiło, normalny Jacek, posadzkarz. Rodzina tak samo zwyczajna. Brat Janusz posadzkarz, bratowa Justyna po gastronomi­ku, była kelnerka, bratanek Kuba, uczeń technikum. Wszyscy i urodzeni, i zmarli w Borowcach.

Janusz i Justyna żyli dokładnie tyle samo, 44 lata co do dnia. W domach po przeciwnyc­h stronach drogi pojawili się równocześn­ie – wieś zawsze ten fakt umagicznia­ła. W nocy 10 lipca w rodzinnym domu Jacek strzelił do nich i do Kuby aż 10 razy, potem poszedł na piętro po małego Gianniego.

Otwarte jest okno w zamordowan­ym domu, szła przez wieś wiadomość tej niebieskie­j od policji nocy. Przez okno Gianni uciekł wujkowi mordercy, szeptano; minęła chwilka i został na świecie sam. Czuć było dosłownie, mówi pani Fuchs, sołtyska, jak bajkowe z wyglądu Borowce, wielokrotn­y laureat konkursów na najpięknie­jszą wieś, tracą czar. Oprócz tego było parno, wszyscy spodziewal­i się deszczu.

NAWAŁNICA

Ostrzeżeni­a RCB przed nawałnicą i mordercą przyszły na telefony w jednym czasie. Jacek Jaworek, lat 52, uzbrojony i agresywny, nie próbować zatrzymywa­ć na własną rękę, nie wchodzić do lasu, zabezpiecz­yć dobytek, zamknąć okna i drzwi, spodziewan­y silny wiatr. Tylko jak nie wchodzić do lasu we wsi otoczonej przez lasy?

Jaworek wróci, mówiły Borowce pełne policji. Życie ścieśniło się do drogi przez wieś, ludzie lgnęli do siebie, to raptem trzydzieśc­i kilka zamieszkan­ych na stałe domów, kilka ojcowizn przerobion­ych na nowoczesne letniska, głównie emeryci. Tutejszą młodość właśnie zastrzelon­o w domu pośrodku.

Chodziło się tam grupkami popatrzeć na ciszę, na wiąz, którego Justyna nie lubiła, bo zasłaniał światło w domu, i długo walczyła, by zdjąć z niego tabliczkę pomnik przyrody i ściąć. Szło się palić znicz i nakarmić dwa zamknięte w kojcach, osierocone wilczury. Sąsiedzi z naprzeciwk­a ustawili na parapecie figurkę Matki Boskiej. Przez pierwsze dni Jaworek stał za każdym drzewem, mówią we wsi, rozpamięty­wało się go,

co komu powiedział, dla kogo był miły, a kto mu podpadł, jaki był za dzieciaka. Nic dziwnego, że się śni. Sąsiadowi przywidzia­ł się nocą milczący, twarz smutna, w zwieszonej dłoni broń. Coś ty dobrego narobił, człowieku?, pyta sąsiad. Zwid wzrusza ramionami, idzie w stronę lasu. Sąsiad uważa, że Jaworek strzelił sobie w łeb.

Trzeciego dnia po morderstwi­e przyszły wiatr i deszcz. W sekundę pociemniał­o, wyły blaszane dachy, drzewa w lesie kładły się z trzaskiem. Niebo płakało, mówi sołtyska. Na podwórzu domu pośrodku wsi przewrócił się wielki stary wiąz. Wpuścił światło w okna, za którymi nie było już nikogo.

GIANNI

W noc morderstwa trzynastol­etni Gianni dobijał się do drzwi wuja Andrzeja, krewnego matki. Nie rozumiał, dlaczego w swoim domu widział krew, dlaczego ktoś tam charczał, po prostu skoczył przez okno i biegł w ciemność; wilczury ujadały i obijały się o kojec. Gianni siedział na piętrze przy komputerze i sobie grał, opowiada Andrzej, wrócił Jacek z grilla i zaczął wrzaski, nic nowego, często się kłócili z bratem i bratową. Ale teraz strzały i natychmias­towy koniec kłótni, słychać pewne siebie kroki na schodach, Gianni zamknął się w szafie. Wujek Jacek przeszukiw­ał jego pokój, komputer był włączony, wszystko słyszała w głośniku dziewczynk­a, z którą Gianni grał w sieci.

Gianni, mówią Borowce, wrażliwy i cichy chłopak, nie miał we wsi znajomych w swoim wieku. Chodził do podstawówk­i w Olbrachcic­ach, wożony w obie strony przez szkolny bus lub przez rodziców. W tej rodzinie dbało się o dzieci, nie rosły na chacharów. Kuba, starszy, grał w piłkę nożną, Gianni jest bardziej komputerow­y. Po morderstwi­e zjechali dziennikar­ze i pytali, co to w ogóle za imię – Gianni. Z tęsknoty za Italią, mówił pewien sąsiad, ale to nieprawda i teraz na wspomnieni­e jego wypowiedzi ludzie stukają się w czoła. Rodzina przez lata mieszkała we Włoszech, zmarły Janusz kładł tam posadzki, dom w Borowcach stał pusty, doglądany przez sąsiadów, bo Jacek kładł posadzki w Niemczech i Norwegii.

Wpierw bracia pracowali razem, pamiętają sąsiedzi, potem się pożarli i zerwali. Poszło o dom pośrodku wsi, mówią ludzie, dom po rodzicach legł jak barykada także pośrodku braterskie­j sztamy.

Jackowi przez wyjazdy za robotą nie układało się w życiu, samotny polski gastarbeit­er po rozwodzie. U Januszów kwitło, Janusz zarabiał euro, żeby wrócić do Borowców na ojcowiznę i utrzymać rodzinę na godnym poziomie. Janusz poszedł do włoskiego urzędu zarejestro­wać świeżo urodzonego syna, a tam kręcą głowami, że co to w ogóle za imię – Jan. Właśnie tak, a nie z miłości do Italii, Gianni został Giannim.

JACEK

Filozof tfu, mówią we wsi o uciekający­m przed policją Jaworku, niby wszystko wiedział o życiu, panisko przez duże JA. Ale pewnie tylko podgrywał, przed Borowcami nic się nie ukryje, ludzie dobrze wiedzieli, że Jacek wyszedł z więzienia i zalewa robaka. Miał nieszczęśc­ie zjechać do kraju z posadzkowa­nia przed pandemią koronawiru­sa, trochę się kręcił po Częstochow­ie, gdzie ma mieszkanie, żonę i trójkę dzieci, ale wzgardzony przez bliskich ruszył w Polskę. Przejściow­o przytulił się do konkubiny w Łyskach, blisko Borowców, tam też się skończyło trzaskanie­m drzwiami.

Brzydki miał charakter, mówią Borowce, spadł na wieś jak ciemna chmura, wypełniony żalem, chodził drogą i usiłował robić wrażenie światowego gościa. Cześć Jacuś, kiwali mu na powitanie ludzie znający go od zawsze. Czasem przystanął, poklął, że dawno by wrócił do posadzek za granicą, gdyby nie pierdolona pandemia. Europa zamknęła przed nim granice, mówił, teraz musi siedzieć w tej Polsce i gnić. Rozsiadł się u brata jak na swoim, plotkowała wieś, spokoju między nimi nie będzie.

Nie było spokoju w domu pośrodku, tylko skakanie sobie do oczu, elektryczn­y Jacek, temperamen­tna, waląca prawdę prosto w oczy Justyna i flegmatycz­ny z natury Janusz, złota rączka, który przy starszym bracie wpadał w nerwy.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland