Rafał Kalukin Andrzej Lepper wskazał drogę populistom
Po samobójczej śmierci szybko wyparował ze społecznej świadomości. Ale już jego populistyczne dziedzictwo zostało zagospodarowane przez PiS. Duch Andrzeja Leppera nadal krąży nad polską polityką i przypomina o nierozwiązanych do dziś problemach.
Zapowiadał, że kiedy już sięgnie po prezydenturę, weźmie ze sobą do pałacu bokserski worek treningowy. Za młodu stoczył w ringu kilka walk, ale pasja została mu do końca. Po najwyższy urząd nie zdołał sięgnąć, a swoje życie Andrzej Lepper zakończył dokładnie dziesięć lat temu na haku i sznurze od worka. Wtedy była to po prostu sensacja w środku sezonu ogórkowego. Media opisały smutny finał tej zadziwiającej kariery: paroletnią wegetację na politycznym marginesie, długi, samotność. Wyszła z tego uniwersalna przypowieść o władzy, która zniewala pożądających jej śmiałków i bezlitośnie na koniec wypluwa.
Na prawicy pojawiały się już zwiastuny teorii spiskowej o skrytobójstwie polityka, który posiadł tajemną wiedzę o rządzącej Platformie. Ale takie to były wtedy czasy; kraj spowijała smoleńska mgła i chętnie dawano wiarę opowieściom o „seryjnych samobójcach”. Sam Lepper wkrótce jednak zniknął z medialnych radarów.
Symbolicznej puenty dostarczył pogrzeb w rodzinnych stronach na środkowym Pomorzu. Z wyraźnym podziałem na wyeleganconą dawną elitę Samoobrony oraz tubylców z lichych okolicznych gospodarstw. Pierwsi dostali prestiżowe miejscówki w kościele, a drudzy mokli na deszczu i złorzeczyli na tamtych i podły ludzki los. Chłopska rewolta ostatecznie dobiegła końca.
1Był enfant terrible polskiej polityki przełomu stuleci. Mówił o swoim ruchu, że to „bicz Boży” na złodziejskie elity. Media lubowały się w analogiach do Jakuba Szeli. Z kolei wielkomiejskiemu inteligentowi Lepper po prostu nie mieścił się w głowie. Swojski i przaśny, stał się obiektem wyższościowej drwiny. A zarazem budził realny strach. Uosabiał mroczne instynkty polskiego ludu, który być może już nigdy nie dojrzeje do demokracji. Był przybyszem z tajemniczej krainy, która zaczynała się tuż za rogatkami wielkich miast.
Wszystkie te wyobrażenia spotkały się w telewizyjnej farsie Juliusza Machulskiego „19 południk” z 2003 r. O tym, jak może wyglądać alternatywna historia Polski, jeżeli zejdziemy z drogi reform i europejskiej integracji, oddając władzę komuś takiemu jak Lepper. Główny bohater w kreacji Andrzeja Grabowskiego to w pewnym sensie Ferdynand Kiepski, który zostaje prezydentem. Chociaż również z elementami Wałęsy (tego z czasów belwederskich), Hitlera i ponadczasowego króla Ubu.
Spektakl zawierał rozliczne proroctwa. Przewidziana choćby tutaj została seksafera w Samoobronie. Pojawiły się również zapowiedzi późniejszych populizmów spod znaku Trumpa, Orbána i Erdoğana. Bohater „19 południka” planował postawić mur wzdłuż wschodniej granicy Polski, aby chronić Polskę przed nielegalnymi imigrantami. A zapłacić miała Unii Europejskiej,
bo w razie czego Polska może przecież otworzyć na oścież swoją zachodnią granicę. Nieodpowiedzialne harce zawsze jednak kończą się u nas tak samo, czyli rozbiorem. U Machulskiego Rosja i Niemcy trochę się przed tym wzbraniają, ale ostatecznie ulegają presji wkurzonej na polskiego chama Ameryki.
Twórcy spektaklu zapewne świetnie się bawili konwencją i raczej do głowy im nie przyszło, że ich brawurowe pomysły kiedyś zaczną się materializować w realnej polityce. Chociaż nie da się ukryć, że w sumie niewiele zrozumieli z fenomenu dziejącej się na ich oczach „lepperiady”. Nie zamierzali wnikać w źródła, nie zainteresowało ich społeczne tło. Zamiast tego uciekli w klasowe stereotypy, historyczne klisze oraz przerysowany fatalizm. I co gorsza, wcale nie byli w swojej ignorancji odosobnieni. Podobne deformacje przytrafiły się bowiem niemal całej ówczesnej polskiej elicie. Za co do dziś płacimy.
2
Oczywiście nie warto Leppera na siłę po latach idealizować. Chociaż takie pokusy czasem się ostatnio pojawiają na skrajnie lewicowych bądź prawicowych marginesach. Na szczęście nie znajdują poklasku. Bo zasadniczo to prawda, co za życia mówiono i pisano o przywódcy Samoobrony.
W polityce był gangsterem, który rozumiał tylko argument siły. Zawsze bił tak, aby bolało. Na początku drogi stosował również przemoc fizyczną, z najsłynniejszym przypadkiem publicznego wybatożenia zarządcy komisarycznego w jakimś gospodarstwie. Później najczęściej seryjnie miotał obelgami i oskarżeniami. Nie uznawał żadnych autorytetów. Próby dogadywania się z Lepperem nie miały sensu, gdyż potrafił złamać każde ustalenie. Cofał się jedynie przed silniejszym, bijącym jeszcze mocniej. I w końcu trafiła kosa na kamień, czyli Jarosława Kaczyńskiego.
Zarazem był cwanym karierowiczem, skrajnie zresztą zepsutym. Interesowała go władza i osobista popularność. Mówił o sobie w trzeciej osobie i kochał własne odbicie w lustrze, chociaż już niekoniecznie wyborców, których cynicznie mamił prostymi receptami. Nawet nie ukrywając, że uwielbia manipulować masami. Otwarcie przyznawał się do inspiracji dziennikami Goebbelsa.
Także swoich ludzi cynicznie używał. Stopniowo odsuwając starych towarzyszy z blokad, w zamian wciągał na pokład tych, którzy się opłacali gotówką. Klub poselski Samoobrony okazał się zgrają hochsztaplerów z wyrokami na karku, którzy kupowali sobie w ten sposób immunitety. Był to zaciąg person moralnie odrażających, które nawet nie miały się jak w polityce skompromitować, bo już ich sejmowe mandaty stanowiły kompromitację. I nie ma tu mowy o żadnym uchybieniu, gdyż Lepper świadomie lepił swoją organizację na kształt struktury mafijnej. Wybierał tych najbardziej umoczonych, aby mu później nie podskakiwali, dodatkowo szantażując ich podpisywanymi in blanco wekslami.
Wszystko to przebiła jednak wspomniana już seksafera. Okazało się, że grupa jurnych działaczy z Lepperem na czele kazała sobie dowozić dziewczyny, którym w zamian za seks oferowano pracę w biurach Samoobrony. Nisko płatną, ale był to jeszcze czas masowego bezrobocia. Wyszukiwano kobiety w trudnej sytuacji życiowej, aby były bardziej uległe. Poniżano je zresztą do samego końca, kiedy już sutenerski proceder został zdemaskowany, a sprawcy bez cienia skruchy bronili się za pomocą obleśnych sugestii. Takiej kloaki polska polityka dotąd nie widziała.
3
Być może Lepper miał jakieś zalety, chociaż jego sylwetka w najważniejszych wymiarach prezentowała się okropnie. To nieszczęście, że ktoś taki stał się ucieleśnieniem zbuntowanej prowincji. Rozmaite inteligenckie uprzedzenia na temat polskiego ludu znalazły tutaj swoje karykaturalne potwierdzenie.
Tropienie klasizmu od jakiegoś czasu jest modne, chociaż towarzyszy temu nadmierny rygoryzm. W polityce lat 90. klasowa pogarda była na porządku dziennym, przeważnie zresztą nieuświadomiona. Pragnąc dogryźć niesfornemu koalicjantowi, Aleksander Kwaśniewski publicznie kiedyś obdarował Waldemara Pawlaka krawatem w krówki. Nawet Bronisławowi Geremkowi zdarzało się szydzić, że ludowcom zależy na krowach i koniach, podczas gdy Solidarności – na ludziach. Nie było to nienawistne, demokratycznej legitymacji PSL nikt zresztą nie podważał. Przypominało raczej relację szlachcica z wyzwolonym już chłopem, który może i poszedł na swoje, ale nie wydobył się z podrzędności.
Za to kiedy na scenę wkroczył Lepper – pozostawiając po sobie gnojowicę i rozrzucone zwierzęce kości, plotąc przy tym niestworzone androny – nikomu już nie było do śmiechu. Nasz inteligent nagle ujrzał bezmiar prymitywizmu, brutalności i głupoty. Ostentacyjną odmowę przestrzegania demokratycznych reguł. Wszak, jak stwierdził herszt Samoobrony, Wersal właśnie się skończył.
Państwo było bezradne. Sądy truchlały na widok ludowego trybuna z bodaj setką spraw na karku i piętrowo zawieszanymi wyrokami. On sam niekiedy wręcz się prosił, aby go przykładnie ukarać. Był nieokrzesany, ale inteligentny i wiedział, jak działa medialna demokracja. Obraz Leppera w celi tylko wzmocniłby legendę prześladowanego obrońcy ludu. Niemoc państwa była jednak porażająca. Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu skojarzyło się to z impotencją Republiki Weimarskiej, która nie umiała powstrzymać rodzącego się hitleryzmu.
Najpaskudniejsze dla inteligenta było zaś to, że lepperowska ohyda przypadła do gustu tak wielu Polakom. W 2001 r. Samoobrona weszła do Sejmu, ale nie dała się podporządkować parlamentarnym konwenansom. I poparcie dla niej wciąż rosło, rok później była już drugą siłą na scenie. Z perspektywą rychłego wyprzedzenia rządzącego SLD. Tymczasem dobiegały końca negocjacje akcesyjne z Unią Europejską i tylko miesiące dzieliły nas od referendum. Ofensywa populistycznej i antyeuropejskiej Samoobrony (a także równolegle rosnącej w siłę Ligi Polskich Rodzin) rodziła uzasadnione obawy, że cały dorobek transformacji za chwilę zostanie roztrwoniony.
To wtedy po raz pierwszy tak wyraźnie ujawnił się zarys nowego politycznego podziału. Bo do tej pory polska polityka przede wszystkim była areną starcia obozu solidarnościowego z postkomunistycznym. To się wyczerpało po klęsce AWS i otworzyła się przestrzeń dla czegoś nowego. Przed unijnym referendum jakby odżyły w nowej odsłonie stare diagnozy Adama Michnika, który u progu III RP apelował o sojusz wszystkich sił proreformatorskich, aby przeciwstawić się ukrytym w społecznej tkance tendencjom autorytarnym, nacjonalistycznym i roszczeniowym. Ich twarzą stał się już nie ogólnie pomnikowy Wałęsa, tylko właśnie Lepper. To nie zachęcało do głębszego namysłu nad procesami, które wyniosły politycznego opryszka niemal na szczyt.
4
U progu III RP nowe elity zgodnie uznały, że konflikty ekonomiczne należy trzymać jak najdalej od polityki. Trudne przemiany wymagały bowiem społecznej dyscypliny i zbiorowych wyrzeczeń. W takim momencie nieodpowiedzialna socjalna licytacja mogła rozchwiać chybotliwą polską łódkę i na dobre ją zatopić.
Ścierały się zresztą rozmaite koncepcje obejścia problemu. Utopijna, aby realizować aspiracje szerokich mas w oddolnych ruchach społecznych. Technokratyczna, aby kierować się wyłącznie rynkową racjonalnością. Cyniczna, aby zamiast chleba dać ludziom igrzyska, czyli lustrację i dekomunizację. Wreszcie fundamentalistyczna, którą można streścić słowami jednego z liderów ZChN, że nie jest ważne, czy Polska będzie biedna czy bogata, bo przede wszystkim ma być katolicka. Na tych wątkach opierała się polska polityka przez całą dekadę. W zbiorowej pamięci zapisze się ona później jako konflikt elit o sprawy zastępcze.
Ale pod pokrywką bulgotało. Lawinowo rosły obszary biedy i wykluczenia. Ofiary transformacji traciły poczucie,
że ktokolwiek je reprezentuje. Z czasem socjologowie nazwali to syndromem opuszczonego społeczeństwa. Początkowo łudzono się, że narastającemu wrzeniu zdołają zaradzić wielkie centrale związkowe, szczególnie Solidarność z jej historycznym etosem. Tkwiła jednak w beznadziejnym szpagacie pomiędzy roszczeniowym nastawieniem fabrycznych załóg, rachitycznym mechanizmem oficjalnego dialogu społecznego oraz uwikłaniem w partyjną politykę.
W opustoszałe szczeliny wpychali się samozwańczy robotniczy watażkowie, tacy jak Marian Jurczyk, Zygmunt Wrzodak czy Daniel Podrzycki. Odwoływali się do tradycji pierwszej Solidarności, ale w brunatnej zalewie nacjonalizmu, antysemityzmu, masońskiej obsesji. Byli radykałami, którzy nie rozumieli instytucji. W gruncie rzeczy stanowili jedynie transformacyjną egzotykę.
Na wsi nie było choćby namiastki etosu, a ból transformacji bywał jeszcze dokuczliwszy. Wybuchały więc lokalne ruchawki i szybko później gasły. I tylko Lepper miał dość intuicji i determinacji, aby podtrzymać płomień na dłużej. Jego brutalne metody niemal od razu zaczęły jednak przesłaniać szerszą świadomość społecznych źródeł rewolty. Samoobrona początkowo była ruchem rolników złapanych w pułapkę kredytową. Dawniej zachęcani przez państwo do zaciągania tanich pożyczek, po nagłym urealnieniu przez Balcerowicza wartości pieniądza zostali dociśnięci drakońskimi odsetkami. Ich wściekłość i frustrację z pewnością potrafiłby zrozumieć niejeden dzisiejszy frankowicz.
Ówczesnemu państwu i jego elitom zabrakło jednak wrażliwości. Pewnie nie należy się temu specjalnie dziwić. W końcu działy się wokół rzeczy wielkie i nie było głowy do załatwiania tych drobniejszych. Ówczesne boleści i utrapienia odkładały się przez lata na niewidocznej z samej góry kupce. I to właśnie Lepper pierwszy ją podpalił, chociaż prawdziwą pożogę wywołał później już ktoś inny.
5
Wielka referendalna mobilizacja z wiosny 2003 r. na jakiś czas oddaliła populistyczne zagrożenie. Teraz i tak wszyscy żyli aferą Rywina i spektakularną klęską SLD, zaczynała się już epoka Kaczyńskiego i Tuska. Obaj nauczyli się już zresztą Leppera używać. Tusk z premedytacją wpychał PiS w koalicję z Samoobroną, co kompromitowało obiecaną „sanację moralną”. Z kolei Kaczyński zatkał nos i zrobił Leppera wicepremierem, oddając we władanie lepperowskich kadr całe połacie państwa. Z precyzyjnie określonym celem zatłuczenia watażki i przejęcia jego elektoratu. I kiedy wreszcie mu się udało, niemal wszyscy odetchnęli. I umknęło przy tym uwadze, że prezes PiS nie uwolnił nas od Leppera bezinteresownie.
Najpierw połknął jego wyborców. A przez kolejne lata – kolejne elementy lepperowskiego pakietu. Prawie wszystkie jak leci. Dziś to jedna z najważniejszych składowych projektu PiS. Któż bowiem jak nie Lepper pierwszy z sukcesem połączył agresywną socjalną rewindykację z ludowym tradycjonalizmem i patriotyczną tandetą spod znaku biało-czerwonego krawata? On również był pionierem populistycznej mobilizacji uciskanego ludu przeciwko elitom („Ten kraj jest nasz i wasz, nie damy bić się w twarz” z wyborczej piosenki w 2000 r.). Na długo przed Kaczyńskim głosił postulaty masowego rozdawania pieniędzy z budżetu („pieniądze są w banku”). Na całego kontestował wolnorynkowy kapitalizm, przedstawiając jako jedyną alternatywę zamordystyczne państwo. Na długo przed Kaczyńskim pomstował na Zachód i jego instytucje, z ciekawością zerkając w stronę modeli wschodnich.
Triumfuje też dzisiaj lepperowskie know-how. To w końcu przywódca Samoobrony pierwszy odkrył, że w polityce można powiedzieć absolutnie wszystko. Rzucić najcięższą obelgę, a nawet z trybuny sejmowej oskarżyć kogoś o ciężkie przestępstwo, nie mając choćby cienia dowodu. Pójść na wojnę ze wszystkimi równocześnie, skupiając na sobie powszechną uwagę. Brnąć w zaparte i nigdy się nie cofać, nawet kiedy zostanie się złapanym za rękę. Tak długo obnosić się z własną niemoralnością, aż wszyscy się na nią znieczulą.
Dzisiejszy bezwstyd w obsadzaniu państwa miernymi partyjnymi kadrami miał już swój precedens w latach 2006–07. Wicepremier Lepper jeździł wtedy po terenowych strukturach Samoobrony i pokazowo rozliczał ich liderów z liczby przejętych stanowisk. Rękojmią nominatów nie były rzecz jasna kompetencje, tylko legitymacja partyjna, co zresztą otwarcie komunikowano opinii publicznej. To właśnie ostentacyjna pogarda dla państwa wraz z agresywną naszością najbardziej do siebie zbliża obu mężów. Ale to Lepper był pierwszy.
W sumie „lepperiada” trwa więc w najlepsze, chociaż pod nieco zmienionymi hasłami i sztandarami. Ciągłość jest bezsporna, co zresztą widać również po reakcjach drugiej politycznej strony, podobnie bezradnej wobec chuligańskiej polityki PiS po 2015 r., jak dawniej wobec lepperowskiej anarchii. Pomstowanie na chorobę demokracji nigdy nie będzie jednak wystarczające, jeżeli zignoruje się przyczyny i nie podejmie wyzwania zmierzenia się z realnymi społecznymi problemami. Wirus bowiem przetrwa i wcześniej czy później znajdzie sobie nowego żywiciela. I dotyczy to również obecnej władzy, która – co niewykluczone – za jakiś czas upadnie pod własnym ciężarem, ewentualnie wskutek nawracającej fali pandemii, kumulacji rozmaitych presji w kraju i za granicą, z niewielką tylko pomocą obozu demokratycznego. Lekcja z Leppera wciąż czeka na odrobienie.