Nowa futurystyczna stolica
Egipt przenosi właśnie stolicę do futurystycznego miasta na pustyni. Ale serce kraju bije i bić będzie w Kairze.
Piąte największe miasto świata – Kair – wkrótce straci stołeczny status. Na powierzchni wielkości Singapuru, nieco ponad 40 km na wschód od obecnej stolicy, wschodzi nowe, sztuczne megamiasto. Z plakatów rozlepionych po drodze do Nowej Stolicy Administracyjnej – jak z polotem nazwano to miejsce – promieniejący prezydent Abdel Fattah al-Sisi ogłasza, że „marzenie stało się rzeczywistością”.
Zaprojektowane przez amerykańskie biuro architektoniczne nawiązuje do świątyń faraonów. Sto dzielnic mieszkalnych ma pomieścić 6,5 mln ludzi. Odpoczną w pasie zieleni 14-krotnie większym niż warszawskie Łazienki. Pomodlą się w największym w Afryce meczecie i największym na Bliskim Wschodzie kościele. Oba budynki jako pierwsze i jedyne już są gotowe. Zabawią się w parku rozrywki dwukrotnie większym niż kalifornijski Disneyland.
Urzędnicy, których 50 tys. w sierpniu przeniesie się z ministerstw w Kairze, pojadą do pracy koleją jednoszynową w cieniu kilometrowej wieży Oblisco Capitale, najwyższej w Afryce. Ponad tysiąc meczetów i kościołów, 600 szpitali – każdy budynek napędzą panele słoneczne. Marzenie dopełni nowe lotnisko międzynarodowe i kolej elektryczna do Kairu.
To wszystko może się udać. Choć znając poprzednie inwestycje i innowacje egipskiej armii, głównego wykonawcy futurystycznego miasta, pojawia się cień wątpliwości. Weźmy wykrywacz HIV, AIDS i żółtaczki (cierpi na nią 10–14 proc. Egipcjan). Przyrząd wyglądał jak zszywacz z antenką od radia.
Generał wynalazca twierdził, że potrafi te choroby też leczyć. Inne urządzenie stworzone przez armię miało wykrywać czerwone termity w drzewach palmowych.
Te wątpliwości nie znikają w zapuszczonym Muzeum Egipskim, jednej z głównych atrakcji Kairu, gdzie tylko eksponaty nie wymagają naprawy. Nie rozwieją ich kobiety w ciąży, które siedzą na klepisku przed zrujnowaną kliniką w samym sercu stolicy i godzinami czekają na wizytę. Ani szkoła podstawowa w dzielnicy Hilwan, gdzie na trzy zmiany uczą się klasy po 60–70 uczniów. Według UNICEF egipski system edukacji należy do najgorszych na świecie.
Rock na ulicy
Po co więc wydawać 58 mld dol. na nowe miasto, skoro Kair potrzebuje pilnej renowacji i reformy? Choćby dlatego, że mieszkańców starej stolicy przyrasta wykładniczo: w 2000 r. było ich 13 mln, dziś – 22 mln. W jednym pomieszczeniu żyje 3–5 osób – rodziny śpią i jedzą rotacyjnie.
Co czwarty Egipcjanin mieszka w Kairze wraz z połową egipskich samochodów oraz przemysłu. Przeludnienie wypycha ludzi na ulice. Czwarta część kairczyków to bezdomni, w tym ponad 2 mln dzieci. Hałas ulicy – niecichnące klaksony, gwar, śpiewy muezzinów – sięga 90 decybeli, jak na koncercie rockowym.
– Nienawidzę korków, zanieczyszczenia, molestowania. To miasto żyje na zewnątrz – mówi Dareen Khalifa, kairka od pokoleń, która pracuje dla think tanku International Crisis Group. Trudno wytrzymać ten chaos: prowizoryczny transport publiczny, niepodpisane autobusy, niby-taksówki. Nikt nie jeździ rowerem. Miasto jest nieprzyjazne dla pieszych – na wąskich, zawalonych straganami chodnikach
z klimatyzatorów kapie woda. Szaleństwa wszechobecnych, zdezelowanych samochodów powstrzymują tylko wysokie krawężniki – tak wysokie, że trzeba na nie wskakiwać.
W starym Kairze, średniowiecznej części miasta, co rusz wyrastają pagórki uklepanych śmieci pomieszanych z brudem, po których pełzają zaropiałe kotki. Przy podupadłych, ponadstuletnich budynkach mężczyźni na plastikowych krzesłach niezłomnie grają w tryktraka, palą szisze, oglądają mecze. Co drugie radio ryczy męskawym głosem kairskiej divy Umm Kultum.
Gustaw Flaubert czuł się w tym mieście jak „wrzucony w głębokim śnie w środek symfonii Beethovena, gdy sekcja dęta ogłusza, basy huczą, a flety wzdychają. Potem, stopniowo, nastaje harmonia i rzeczy wracają na miejsce, zgodnie z prawami perspektywy”.
Oficjalnie nowa stolica ma rozwiązać problem korków i smogu starej metropolii. Bank światowy wyliczył, że Egipt traci na nich aż 4 proc. PKB rocznie. Może przeniesienie ambasad i ministerstw zmniejszy zatłoczenie Kairu, ale na razie bloki mieszkalne wzdłuż autostrady do nowego miasta stoją puste. Niższej klasy średniej nie będzie na nie stać. W elitarnej dzielnicy Zamalek za kawę trzeba zapłacić kilkadziesiąt razy więcej niż w kawiarni w starym Kairze. Do klubów sportowych należą bogacze – nie można wejść z ulicy, nierzadko członkostwo kosztuje równowartość ponad 1 tys. zł miesięcznie.
Ten podział widać jeszcze inaczej. Amal Muchtar, egipska politolożka, uwielbia estakady biegnące przez miasto na poziomie piątego piętra, ponad chaosem ulicy. – To największe osiągnięcie Sadata i Mubaraka (poprzedni prezydenci Egiptu – przyp. red.). Już nikt mnie nie nagabuje. Kobiety wreszcie zaczęły się czuć bezpiecznie. Ale estakady rozdzieliły ludzi i klasy społeczne. Nowa stolica jeszcze to pogłębi. Bogaci i pieniądze wyjadą, biedni zostaną.
Miraż dyktatora
A egipska gospodarka ledwo ciągnie. Brak rezerw wymusił pożyczkę 23 mld dol. z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Co trzeci Egipcjanin żyje poniżej granicy ubóstwa, a inflacja sięgnęła niedawno 21 proc. W tym kontekście nowa stolica to szczyt megalomanii prezydenta Sisiego, rodem z „Bananowego czubka” Woody’ego Allena: „Jestem waszym nowym prezydentem. Od dziś oficjalnym językiem San Marcos będzie szwedzki”. Zresztą nie o samą próżność chodzi. Megainwestycja załatwia Sisiemu wiele politycznych spraw. Zjednuje mu prywatny biznes, wzmacnia finanse armii i legitymację prezydenta. Zacieśnia stosunki z Chinami i Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi – głównymi pożyczkodawcami i inwestorami.
Na nowej stolicy wzbogaci się armia – dostarcza cementu i stali. Poprzez spółkę, w której ma większość udziałów, sprzeda setki tysięcy nowych mieszkań i zarządzi opuszczonymi nieruchomościami w Kairze. A już zawiaduje połową egipskiej gospodarki. Nowe miejsce ułatwi też inwigilację. – Miasto naszpikują sztuczną inteligencją. Do szpiegowania, żeby zapobiec kolejnej rewolcie jak na placu Tahrir – przewiduje Bessma Momani, politolożka Uniwersytetu Waterloo w Kanadzie.
Egipski historyk Al-Makrizi pisał, że „zwyczajem królów jest, że zmazują wszystko, co przyszło przed nimi”. Dyktatorzy lubią wielkie projekty, bo dają im poczucie wielkości, możliwości, dobrobytu. Dlatego przeniesienie stolicy ma być deklaracją nowej republiki, początkiem nowego państwa.
„Kto nie widział Kairu, nie widział świata. Jego kurz jest złotem, Nil – cudem, domy – pałacami. Jak mogłoby być inaczej, skoro to Matka Świata?” – czytamy w jednej z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Umm ad-dunja – Matka Świata – tak Arabowie mówią na Kair. Tu, jeszcze przed cywilizacją starożytnego Egiptu, 4 tys. lat p.n.e. powstało On – pierwsze miasto kultu słońca i centrum obserwacji astronomicznych. Przecinały się szlaki migracji północ–południe, wschód–zachód.
Różnorodność etniczna, klasowa i religijna zawsze wyróżniała tę metropolię. Już wiek temu ponad 12 proc. z 700 tys. jej mieszkańców stanowili napływowi. Europejscy wygnańcy poszukiwali tu przygód, Maltańczycy i Grecy brali każdą pracę, Ormianie prowadzili tramwaje, Bośniaczki sprzedawały, Niemcy robili zdjęcia, Brytyjczycy szyli garnitury, Szwajcarzy piekli ciastka. Życie kulturalne zdominowali Francuzi, po francusku wyznawano sobie miłość. „»Kocham cię« po arabsku brzmiało po prostu wulgarnie” – pisze Max Rodenbeck w książce „Kair. Miasto zwycięskie”.
Warstwy czasu
– Nikt nie jest obcy, nie ucinasz sobie po prostu pogawędek z ludźmi, każda rozmowa coś w tobie zostawia – mówi Dareen Khalifa. Według niej od kilku lat coś się jednak zmienia: – Miasto wyludnia się z aktywistów mojego pokolenia, ludzie milkną, boją się. Młodzi nie mają naszych rewolucyjnych doświadczeń, a starsi, jak byli, tak są ulegli i świętoszkowaci. Obcokrajowcy już nie przyjeżdżają. Kair się zamknął.
Miasto narastało na siebie warstwami. W przeciwieństwie do innych starych metropolii każdą epokę widać, jak gdyby trzewia tego monstrum były na zewnątrz. Starożytności można dosłownie dotknąć – wejść na piramidy, zniknąć w cieniu Sfinksa. Warstwy się nie zakrywają, ale mieszają. W średniowiecznej muzułmańskiej dzielnicy meczet Ibn Tuluna z IX w. graniczy z XVII-wiecznym domem brytyjskiego oficera Gayera-Andersona. W części europejskiej kolonialne kamienice wciąż urzekają fasadami i stalowymi, ażurowymi windami
z przełomu ubiegłych wieków albo nowszymi: Schindlera. Obok wznosi się Mugamma, kolosalny biurowiec z lat 50 dla kilkunastu tysięcy urzędników. Za rogiem cukiernia Groppi, dokąd zjeżdżała połowa Bliskiego Wschodu i Europy, a w okolicy podczas drugiej wojny światowej żołnierze szukali okazji z lokalnymi kobietami. – Tych budynków nikt nie uważa za obce. Kolonialna architektura, jak piramidy, to część Kairu kairczyków, a nie Europejczyków – wyjaśnia Maria Golia, amerykańska autorka, która od ponad 30 lat mieszka w starym Kairze.
Dla noblisty, pisarza Nagiba Mahfuza, doświadczenie miasta było jak spotkanie ukochanej po latach, w starości: „Pamiętasz wspólne chwile, uniesienia, widzisz resztki piękna, ale już jest teraz: narosło nowe, co było – minęło”. Najnowszą warstwę miasta położył obalony w 2011 r. Hosni Mubarak, który – o ironio – nie miał megaplanu, po prostu modernizował Kair. Doprowadził bieżącą wodę, linie telefoniczne, pobudował estakady, udrożnił ulice. Ale niższym klasom nie dał pracy ani mieszkań – ulgę znaleźli w religii. Miastem wstrząsnęły zamachy terrorystyczne.
Kairscy migranci zarobkowi, którzy niedawno wrócili z Arabii Saudyjskiej, zamieszkali w dzielnicach Nasr City i Fajsal. Wraz z pieniędzmi przynieśli konserwatyzm: zakryte twarze kobiet, długie brody. Alkohol zniknął z przyjęć, choć nadal pije się w nielicznych barach. „Szeroki wachlarz kobiecych ubrań odzwierciedla złożoność Kairu. Odbija społeczną segregację, gdzie boska powinność jednego może być perwersyjnym masochizmem dla drugiego. Kairczycy czują się rozdarci między Paryżem i Mekką” – pisze Rodenbeck.
W 15 tys. meczetów i 500 kościołach muzułmanie i ponad milion kairskich chrześcijan z podobną przesadą demonstruje religijność. Koptowie tatuują dzieciom krzyże na nadgarstkach.
– Już nie mam siły koloryzować Kairu. Przyzwyczajasz się do miejsca, które tyle cię nauczyło, ale tu naprawdę cholernie ciężko żyć – żali się Maria Golia. – Kairczycy to czempioni przetrwania. Tylko że nie ma nic nobliwego w ciągłej walce o byt. To jest miasto dzieci, chłopców. Oni wyglądają na przygnębionych, nie mają co ze sobą zrobić. W klubach i galeriach na Zamalku siedzi bogata liberalna bańka, ale większość nie ma żadnej kulturalnej rozrywki. Ponad połowa mieszkańców nie ukończyła 25. roku życia.
Kairka i politolożka Hanaa Ebeid rysuje inny obraz: – Kocham Kair, choć stoję w korkach. Nie czuję większych problemów, a na pewno żaden nie osłabia mojej miłości do miasta. Jego koloryt to doznanie zmysłowe. Wiatr bezustannie nawiewa tu pustynny piach, który ścianom nadaje bury kolor, a każdej płaszczyźnie – szczególnej patyny. Ten odcień jakby wydziela woń. Zapach Kairu to rozgrzany asfalt, opony, smażelina, kurz, kozieradka.
Przy ulicznych jadłodajniach w Mbabie czuć pieczone mięso i muluchiję, glutowatą zupę z juty. Popularne sieciówki serwują koszari – danie biedoty napakowane węglowodanami: ryż, makaron, soczewica. Taamiję, egipską wersję falafela z bobu, najlepiej popić karkadim, hibiskusem zaparzonym tak intensywnie, że żaden proszek go nie dopierze.
Kairczycy dobrze karmią siebie i koty, nie lubią psów. Nie zwracają uwagi na ptaki, chyba że je jedzą, faszerowane ryżem z mięsem. Trudno być miłośnikiem przyrody, gdy na mieszkańca przypada 30 cm kw. zieleni. WHO zaleca co najmniej 9 m kw., a warszawiacy cieszą się 110 na głowę.
Wieczna rzeka
Ratunek od trudnego życia daje rzeka – najdłuższa i najstarsza z wielkich. Mieszkańcy powiadają, że kto raz się z Nilu napije, wróci, by skosztować jego słodyczy. Oferujące rejsy po rzece małe feluki nocą migocą fluorescencyjnym seledynem, różem, disco-błękitem, dudnią dziadowską muzyką, reklamują coca-colę, ale nadal przechodzą z ojca na syna. Przy brzegach cumują wielkie barki-restauracje, wynajmowane na ulubione imprezy kairczyków: śluby. Pary wieczorami zbierają się na mostach, żeby chłonąć siebie i upragnioną bryzę.
Rzeka jest brudna i mętna. Przy wysokim słońcu nabiera koloru brunatnego, ale rankiem – jak Wisła – przypomina ciekłe srebro lub rtęć. Flaubert nazwał Nil „jeziorem płynnej stali”. Bo Nil płynie powoli: w lecie zaledwie pół kilometra na godzinę. To sześć razy wolniej niż Wisła.
Po rewolucji 2011 r. młodzi, zamożniejsi kairczycy pokochali sport. A w pandemii zaczęli go uprawiać na zewnątrz i odkryli wioślarstwo na Nilu. Starożytny sport – jak powiadają – bo łodzie wiosłowe zdobią ściany świątyń w Luksorze i Asuanie. Kluby na rzece przeżywają oblężenie, choć jeden trening kosztuje w przeliczeniu kilkadziesiąt złotych. Zagonionych, wymęczonych kairczyków przyciąga jednak spokój na wodzie o poranku i bliskość natury. Przez ten moment o świcie Kair ma inny dźwięk: ptaków i rzeki. Powietrze jest czystsze, świeższe, wilgotniejsze. Nie tylko wiosłują – okresowo sprzątają rzekę z plastikowych śmieci.
Do Nilu wpadają miejskie ścieki; śmieci zatykają kanały irygacyjne. Od rzeki zależy egipskie rolnictwo, a właściwie cały kraj i jego historia. 95 proc. Egipcjan żyje nad Nilem lub w delcie. Prawie cała woda pitna i irygacyjna pochodzi z rzeki, która ma się coraz gorzej. Od Morza Śródziemnego wdziera się zasolona woda, a presja populacyjna ciągle zwiększa zanieczyszczenie. Kolejny raz nasuwa się pytanie: czy naprawdę Egipt potrzebuje nowej stolicy?
Blaise Pascal uważał, że o biegu historii zdecydował nos Kleopatry. Może gdyby był krótszy, Kair nie przetrwałby 5 tys. lat i 500 władców. Można zmieniać szyldy, przenosić urzędy, instalować kamery, ale Al-Kahira – arabska nazwa miasta – ciągle znaczy „zwycięska”. Metropolia gubi się w chaosie, truje w smogu, ludziom brak nadziei, a za chwilę reszta klasy średniej i obcokrajowcy wyjadą do nowego miejsca. Ale Kair dał światu mit Feniksa. Co 500 lat ptak przylatywał na ołtarz słońca do Heliopolis, starożytnego awataru miasta, płonął i powstawał z popiołów. Coś się kończy, coś się zaczyna – jednak niezmiennie na szyi tej samej delty.