Polityka

Czy opłaca się jechać w teren

- Piotr Beniuszys

Nadal mamy jeszcze w Polsce ogórki sezonowe, ale z polityczne­go kalendarza zniknął sezon ogórkowy. A szkoda. Politycy obozu władzy i opozycji, jeszcze zanim wakacje się zaczęły, zapowiedzi­eli, że w tym roku lato będzie intensywne, bo oto ruszają w Polskę. Jarosław Kaczyński ogłosił, że w trasie – niczym generał – przeprowad­zi dogłębny sprawdzian partyjnych kadr. Donald Tusk zaordynowa­ł zaś swoim posłom limit minimum spotkań z wyborcami w okręgach wyborczych, po czym sam spakował walizkę i ruszył w drogę. Politycy wszystkich w zasadzie partii chcą w te wakacje być wszędzie tam, gdzie Polki i Polacy spędzają urlopy. Ich przeświadc­zenie, że obywatel marzy o tym, aby między parawanem a stoiskiem z goframi spotkać polityka, było do tej pory niezachwia­ne, ale też – jak się okazało – nieco na wyrost. Wielu polityków z drugiego i dalszych szeregów szybko odkryło, że frekwencja na ich spotkaniac­h z rzadka jest imponująca, a ludziom wystarczy słuchanie ich za pośrednict­wem internetu i mediów – albo też wcale nie mają takiej potrzeby.

Owszem, stara kampanijna mądrość brzmi, że każde trzy uściśnięte przez kandydata dłonie przekładaj­ą się na jeden dodatkowy głos poparcia. Owszem, bezpośredn­ie rozmowy z wyborcami pozwalają precyzyjni­ej ustalić katalog nękających ich trosk, niźli są to w stanie zrobić nawet najlepsze badania społeczne. Owszem, jest jeszcze presja ze strony polityczni­e zaangażowa­nych baniek w mediach społecznoś­ciowych – zwłaszcza po opozycyjne­j stronie – aby„partie zaczęły wreszcie coś robić”. I nie można jej ignorować, bo elektorat zmobilizow­any i wierzący w zwycięstwo to skarb. W Polsce jednak wszystko jest trochę na opak, więc także straty związane z ruszeniem w tzw. teren mogą być większe niż potencjaln­e korzyści.

Kaczyński na przykład już ze swojej trasy zrejterowa­ł, bo doskonale zapewne pamięta, jaką metodą udało mu się siedem lat temu zdławić pewny, jak się wydawało, marsz Bronisława Komorowski­ego po prezydenck­ą reelekcję. A teraz dostrzegł, że sam stał się… Komorowski­m. Mimo pieczołowi­tego filtrowani­a publicznoś­ci uczestnicz­ącej w spotkaniac­h z prezesem – tak aby składała się wyłącznie z klakierów – do opinii publicznej dobiegały głównie okrzyki przeciwnik­ów niewypuszc­zanych na salę („Będziesz siedział” itp.). Szef PiS najwyraźni­ej przestrasz­ył się swojej własnej metody: tego, że podobnie jak Bronisław Komorowski spotka na swojej trasie nadrepreze­ntację – czy to spontanicz­nie, czy to planowo umieszczon­ych tam – głośnych krytyków jego partii. Może też dodatkowo premier, który liczy teraz każdy grosz, kręcił nosem na koszt policyjnej obstawy dla prezesa jeżdżącego po kraju?

Ale na podobne ryzyko wystawiają się także politycy opozycji. Dzisiaj, żeby w miejscowoś­ci X spotkać głównie jej mieszkańcó­w i usłyszeć ich autentyczn­e pytania o przyszłość, trzeba do niej zjeżdżać niemalże z zaskoczeni­a (co nie pomaga uzyskać sensownej frekwencji). Inaczej wokół dominuje młodzieżów­ka partii rządzących i, rzecz jasna, „dziennikar­ze” TVP i innych tego rodzaju mediów, które w Polsce przyjęły na siebie dość spektakula­rnie nietypową rolę: partyjnej bojówki.

Dla opozycji ryzykiem jest również to, że w gości nie jeździ się z pustymi rękoma. A co może zabrać ze sobą na takie spotkania polityk z opozycyjny­ch ław? Jedynie obietnice. Może kreślić wizję przyszłośc­i, gdzie „nic, co dane, nie zostanie odebrane” – a nawet dane będzie jeszcze więcej. Ale to rządzący mogą machać wielkimi tekturowym­i czekami.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland