Czy opłaca się jechać w teren
Nadal mamy jeszcze w Polsce ogórki sezonowe, ale z politycznego kalendarza zniknął sezon ogórkowy. A szkoda. Politycy obozu władzy i opozycji, jeszcze zanim wakacje się zaczęły, zapowiedzieli, że w tym roku lato będzie intensywne, bo oto ruszają w Polskę. Jarosław Kaczyński ogłosił, że w trasie – niczym generał – przeprowadzi dogłębny sprawdzian partyjnych kadr. Donald Tusk zaordynował zaś swoim posłom limit minimum spotkań z wyborcami w okręgach wyborczych, po czym sam spakował walizkę i ruszył w drogę. Politycy wszystkich w zasadzie partii chcą w te wakacje być wszędzie tam, gdzie Polki i Polacy spędzają urlopy. Ich przeświadczenie, że obywatel marzy o tym, aby między parawanem a stoiskiem z goframi spotkać polityka, było do tej pory niezachwiane, ale też – jak się okazało – nieco na wyrost. Wielu polityków z drugiego i dalszych szeregów szybko odkryło, że frekwencja na ich spotkaniach z rzadka jest imponująca, a ludziom wystarczy słuchanie ich za pośrednictwem internetu i mediów – albo też wcale nie mają takiej potrzeby.
Owszem, stara kampanijna mądrość brzmi, że każde trzy uściśnięte przez kandydata dłonie przekładają się na jeden dodatkowy głos poparcia. Owszem, bezpośrednie rozmowy z wyborcami pozwalają precyzyjniej ustalić katalog nękających ich trosk, niźli są to w stanie zrobić nawet najlepsze badania społeczne. Owszem, jest jeszcze presja ze strony politycznie zaangażowanych baniek w mediach społecznościowych – zwłaszcza po opozycyjnej stronie – aby„partie zaczęły wreszcie coś robić”. I nie można jej ignorować, bo elektorat zmobilizowany i wierzący w zwycięstwo to skarb. W Polsce jednak wszystko jest trochę na opak, więc także straty związane z ruszeniem w tzw. teren mogą być większe niż potencjalne korzyści.
Kaczyński na przykład już ze swojej trasy zrejterował, bo doskonale zapewne pamięta, jaką metodą udało mu się siedem lat temu zdławić pewny, jak się wydawało, marsz Bronisława Komorowskiego po prezydencką reelekcję. A teraz dostrzegł, że sam stał się… Komorowskim. Mimo pieczołowitego filtrowania publiczności uczestniczącej w spotkaniach z prezesem – tak aby składała się wyłącznie z klakierów – do opinii publicznej dobiegały głównie okrzyki przeciwników niewypuszczanych na salę („Będziesz siedział” itp.). Szef PiS najwyraźniej przestraszył się swojej własnej metody: tego, że podobnie jak Bronisław Komorowski spotka na swojej trasie nadreprezentację – czy to spontanicznie, czy to planowo umieszczonych tam – głośnych krytyków jego partii. Może też dodatkowo premier, który liczy teraz każdy grosz, kręcił nosem na koszt policyjnej obstawy dla prezesa jeżdżącego po kraju?
Ale na podobne ryzyko wystawiają się także politycy opozycji. Dzisiaj, żeby w miejscowości X spotkać głównie jej mieszkańców i usłyszeć ich autentyczne pytania o przyszłość, trzeba do niej zjeżdżać niemalże z zaskoczenia (co nie pomaga uzyskać sensownej frekwencji). Inaczej wokół dominuje młodzieżówka partii rządzących i, rzecz jasna, „dziennikarze” TVP i innych tego rodzaju mediów, które w Polsce przyjęły na siebie dość spektakularnie nietypową rolę: partyjnej bojówki.
Dla opozycji ryzykiem jest również to, że w gości nie jeździ się z pustymi rękoma. A co może zabrać ze sobą na takie spotkania polityk z opozycyjnych ław? Jedynie obietnice. Może kreślić wizję przyszłości, gdzie „nic, co dane, nie zostanie odebrane” – a nawet dane będzie jeszcze więcej. Ale to rządzący mogą machać wielkimi tekturowymi czekami.