Łowca i ofiary 4/6
Predator: Prey, reż. Dan Trachtenberg, 99 min, Disney+
Od premiery pierwszego „Predatora” minęło niedawno 35 lat. W tym czasie kosmiczny drapieżca pojawił się w licznych komiksach, powieściach i grach wideo oraz kilku niespecjalnie udanych filmowych sequelach. „Prey” miał być zdaniem producentów powrotem do korzeni: surowym, pełnym napięcia kinem akcji. W tym sensie zamiar się powiódł, nawet schemat fabularny pozostał ten sam, co w oryginalnym filmie: grupa ludzi musi zmierzyć się z bezwzględnym przybyszem z kosmosu, który rozpoczął polowanie na ich terytorium. Ale „Prey” przenosi akcję w przeszłość, na początek XVIII w. Z Predatorem walczą więc nie uzbrojeni po zęby komandosi, lecz broniący swojej ziemi Komancze, a zwłaszcza młoda Naru (Amber Midthunder), zdeterminowana, by jej pobratymcy uznali ją za prawdziwą wojowniczkę. Na szczęście scenariusz nie polega wyłącznie na automatycznym przepisaniu fabuły na inne realia. Gdzieś na marginesie rozlicza się z kolonialną przeszłością Amerykanów – biali przybysze, wyrzynający bezmyślnie stada bizonów, nie są wcale lepsi niż polujący na trofea kosmita – i symbolicznie przywraca sprawczość rdzennym mieszkańcom kraju. „Prey” pozostaje przy tym solidnie zaaranżowanym widowiskiem, może nieco zbyt często polegającym na efektach specjalnych i przeznaczonym przede wszystkim dla wielbicieli serii. Dla nich będzie jednak dobrą wiadomością, że to najlepszy „Predator” od czasu, gdy z łowcą walczył Arnold Schwarzenegger.
Wczasach swojej młodości Fibak mieszał w światowym tenisie, a po zakończeniu kariery – na polskim rynku sztuki. To głównie on przyczynił się w latach 90. XX w. do niebywałego wzrostu popularności malarstwa polskich przedstawicieli „École de Paris”, by w szczycie tego szaleństwa wyprzedać swoją kolekcję i zacząć nową przygodę – z polską powojenną awangardą. Zgromadził potężny zbiór prac, a przy okazji ponownie wywindował zainteresowanie i ceny. Ma duży udział w rynkowym szaleństwie, które objęło prace Fangora, Dobkowskiego czy Lebensteina, choć są też nazwiska, do których nie udało się na tę skalę przekonać rynku sztuki, by wspomnieć Jana Berdyszaka czy Jana Ziemskiego. Niektórzy twierdzą, że były tenisista jest przede wszystkim niezwykle sprawnym galerzystą. A teraz okazało się, że ma również imponującą kolekcję obrazów. Na wystawie znalazło się sporo prac o jakości muzealnej, będących doskonałym świadectwem poszukiwań (i odkryć) polskiej powojennej awangardy. Z niewielkim udziałem sztuki kolejnych generacji (Sasnal, Maciejowski, Tarasewicz, Uklański). I właśnie to zawężenie ekspozycji wywołuje lekki niedosyt, bo w kolekcji Fibaka jest sporo dobrej, choć mniej spektakularnej sztuki, która pełniej pokazałaby go jako wszechstronnego kolekcjonera. Zarówno tej sprzed awangardy, jak i artystów tworzących poza jej głównym nurtem. Wiadomo, nie da się wszystkiego pokazać, ale okazji trochę szkoda.