Dnazicezlownoyro
Czy nauczyciele im tak pozwalają? – spytała sceptycznie znajoma, przyglądając się różowo-niebieskim pasmom, wykonanym chałupniczo na włosach moich dzieci, które wróciły z wakacji, szczęśliwe, opalone, z resztkami barwnika pochodzącego z kolorowej bibuły w swoich jasnych puklach.
Szczęśliwie nic mi nie wiadomo o tym, by w szkole szykowała się z tego powodu jakaś draka – włosy moich dzieci nie należą do szkoły ani do sąsiadów, ani nawet do mnie. Nie zawsze jestem szczęśliwa z powodu tęczy na ich końcówkach, ale to nie moje włosy. Mogę coś proponować – nie czuję jednak, że mogę zabronić, póki nie robią sobie ani innym krzywdy tymi włosami. Różowe końcówki zasadniczo nikogo jednak nie krzywdzą, więc nie widzę kłopotu.
Jest bowiem w cudzych włosach coś, co czyni z nich temat pod dużym napięciem, kwestię wartą rozważań publicznych, obiekt szkolnych awantur, źródło napięć w rodzinach. Nasze włosy są sprawą polityczną, co najmniej od czasu, gdy kudłaty Samson na pustyni gołymi rękami dusił lwy i mordował niemiłych Jehowie Filistynów. Póki był kudłaty rzecz jasna.
Starsze pokolenia do dziś dręczą traumatyczne wspomnienia nauczycieli grożących ogoleniem łbów na łysą pałę tym, którzy dokonywali jakichś transgresji i pragnęli zapuścić grzywę na Beatlesa albo postawić włosy na cukier, łącząc się symbolicznie z tymi, którzy wierzyli, że „punk’s not dead”. Co ciekawe, wielu z tych starszych jakby zapomniało o swoich zmaganiach z systemem czynionych za pomocą kontestacji w salonie fryzjerskim i dziś – jak moja znajoma – spoglądają nieufnie na różne eksperymenty z wyglądem będące udziałem kolejnych pokoleń.
Nad włosami trzeba zapanować! Ich nadmierna dzikość, wszelka naturalność i dezynwoltura, każda tendencja do wymykania się z zaczesanych fryzur budzi jakiś pierwotny niepokój.
W niezwykle ciekawej książce „Don’t touch my hair!” Emma Dabiri, brytyjska naukowczyni i dziennikarka telewizyjna, będąca córką pochodzącej z Trynidadu białej matki i Nigeryjczyka, opowiada o włosach ludzi pochodzenia afrykańskiego jako o źródle głębokiego wstydu, na które skazywało ich społeczeństwo.
To książka o znaczeniu czarnych kręconych afrykańskich włosów w polityce na przestrzeni wieków, o tym, w jaki sposób stały się rodzajem stygmatu, z którym do dziś zmagają się te społeczności.
Szokujący jest fragment o wydarzeniach w Pretorii w 2016 r., gdzie uczennice o „afrykańskich włosach” zostały zmuszone do chemicznego prostowania swoich afro, aby wyglądać „porządnie”, zgodnie z regulaminem placówki, który nie dopuszczał „byle jakiego”, patrz: naturalnego wyglądu. Bez zrobienia porządku z niesfornymi włosami nie mogły chodzić na zajęcia. Tak jawnie rasistowska polityka władz szkoły szokuje podwójnie, gdy zdamy sobie sprawę, że rzecz miała miejsce w Afryce.
Jak mocno ów negatywny stereotyp fryzury afro jest zakorzeniony w świecie, świadczyć mogą na przykład nieustanne starania Michelle Obamy od lat skutecznie walczącej ze swym naturalnym wyglądem i prostującej włosy przed każdym wystąpieniem publicznym. Świetna powieść pochodzącej z Nigerii amerykańskiej pisarki Chimamanady Ngozi Adichie „Amerykaana” rozpoczyna się wizytą u fryzjera i rozmową o tym, czy konieczne jest prostowanie afrykańskich włosów. Sprzeciw wobec tych praktyk traktowany jest jak rebelia, a przecież można by rzec – to tylko włosy, wy próżne osoby zajmujące się głupstwami! Tymczasem zdaniem pisarki Michelle Obama z afro byłaby dla Baracka ogromnym obciążeniem w kampanii prezydenckiej, nic więc dziwnego, że od lat traktuje włosy chemią, zmieniając ich strukturę. Świat bowiem żyje w przekonaniu, że włosy mogą dzielić się na lepsze i gorsze – zaś włosy czarne i skręcone szorują po samym dnie kategorii.
Po stronie tych lepszych znajdziemy oczywiście krótkie włosy u chłopców oraz długie włosy u dziewczynek, tak by wszystko było jasne na pierwszy rzut oka, bez jakichś płynnych tożsamości i możliwych dżenderowych pomyłek. Po stronie lepszych są też siwe włosy u mężczyzn, dodające im blasku mądrości i doświadczenia, niczym szlachetna patyna pokrywająca miedziane dachy zabytkowych budynków. Natomiast siwe włosy u kobiet to – jak widać nieustająco w sferze publicznej – deklaracja zaniedbania, objaw starości, całkowite wykluczenie się z grona osób widzialnych, a także jawny dowód na to, że jest się stukniętą feministyczną wiedźmą.
Jest w cudzych włosach coś, co czyni z nich temat rozważań publicznych, obiekt szkolnych awantur, źródło napięć w rodzinach.
Oaktorce Andie MacDowell i jej siwych lokach było głośno niedawno, gdy ośmieliła się pokazać z nieufarbowanymi włosami na czerwonym dywanie, podobnie jak o artystce Alexandrze Grant, siwej jak gołąb partnerce aktora Keanu Reevesa towarzyszącej mu na jednej z gal. Siwe włosy znanych kobiet traktowane bywają jako radykalny ruch, przekroczenie granic, naruszenie niepisanej umowy, która mówi, jak ma wyglądać kobieta, by pozostać akceptowana.
W Kanadzie trwa właśnie debata o siwych włosach zwolnionej z pracy dziennikarki newsowej telewizji CTV Lisy LaFlamme. Na światło dzienne wyszły informacje jakoby jej szef wyraził wcześniej dezaprobatę wobec decyzji o „pozwoleniu Lisie na siwienie”. 58-letnia Lisa najwyraźniej pozwoliła sobie sama na ów gest rebelii i przyszło jej zapłacić wysoką cenę. To tylko włosy, powiadacie? No to dajcie im rosnąć, jak chcą.