Prosto do nieba
Po tzw. referendach na ukraińskich terytoriach okupowanych przez Rosjan Kreml zapewne bezprawnie je anektuje. A potem spróbuje przeczekać do wiosny kontrofensywę Ukraińców.
Na kartkach były dwie opcje: przyłączenie do Rosji albo pozostanie w Ukrainie. Urzędnik i dwóch żołnierzy pukali do drzwi i podtykali pod nos przestraszonym mieszkańcom listę. Do głosowania zmuszani byli nawet mieszkańcy na wpół zniszczonych domów. Tak wyglądały tzw. referenda, przeprowadzone przez Rosjan na okupowanych przez nich terytoriach Ukrainy 23–27 września. Miały się odbyć później, ale przejęty postępami Ukraińców na froncie Władimir Putin postanowił działać metodą faktów dokonanych. Plan ponoć jest taki, że prezydent Rosji do końca września pochyli się nad z góry wiadomą wolą mieszkańców i przyłączy ich do matki Rosji. A potem – nagnie obowiązującą doktrynę wojenną i zagrozi, że próba odzyskania przez Ukraińców ich terytoriów, uznanych już przecież za Rosję, spotka się z nuklearną odpowiedzią.
Wyniki „referendów” zachwyciły rosyjskie media i polityków. 76 proc. frekwencji w Ługańsku, 77 proc. w Doniecku! W Zaporożu władze okupacyjne z ulgą doniosły, że zagłosowało 51 proc. mieszkańców – a więc głosowanie jest ważne! Jakiś urząd w Doniecku, dla niepoznaki zwany „izbą obywatelską”, obwieścił, że głosowanie było zgodne z prawem międzynarodowym. Pojawił się nawet obserwator zagraniczny, na dodatek Niemiec, który chwalił „perfekcyjną organizację i entuzjazm głosujących”.
Świat zachodni oczywiście tej farsy nie uznał i skupia się teraz na nuklearnych groźbach. Wizja możliwej wojny atomowej kazała prezydentowi USA Joe Bidenowi oraz brytyjskiej premier Liz Truss ostrzec lokatora Kremla publicznie i prywatnie poprzez dyplomatów. Nawet prezydent Andrzej Duda pogroził Putinowi – co prawda nie swoją, ale amerykańską bronią nuklearną.
Częściowa mobilizacja
Równocześnie Putin wezwał też Rosjan do wojny obronnej, choć nie przeciwko Ukrainie, ale „zbiorowemu Zachodowi”. Zapewnił, że w wyniku ogłoszonej tydzień temu „częściowej mobilizacji” nikt nie straci pracy, a może nawet zarobić. Jednocześnie Duma przyjęła ustawy karzące wieloletnim więzieniem za uchylanie się od służby wojskowej oraz wprowadzające obostrzenia przy wylotach i wyjazdach z kraju dla mężczyzn w wieku poborowym.
Władze trafnie więc przewidziały, że „częściowa mobilizacja” wywoła protesty społeczne. Część mieszkańców Moskwy i Petersburga wyszła na ulicę (choć nie przeciw wojnie jako takiej). Do demonstracji doszło też na prowincji, spalono kilkanaście „wojenkomatów”, czyli komisji uzupełnień. Pojawiły się liczne nagrania bójek między rekruterami i powołanymi, również między samymi powołanymi, najczęściej pod wpływem alkoholu.
Rosyjskie władze działają według zasady, że wszelki opór społeczny trzeba natychmiast „zdjąć z ulicy” i zesłać na wojnę. Część bogatszych Rosjan, uciekając przed branką, miała więc ruszyć ku granicom z Gruzją i Finlandią. Z pewną satysfakcją informowały o tym media zagraniczne, często nieopatrznie prezentując zdjęcia kolejek na granicach sprzed wielu miesięcy, co potem dementowali m.in. urzędnicy fińscy.
Mieszkańcy dużych miast na zachodzie Rosji raczej nie palą się do wojny. A Kreml za bardzo nie naciska, bo boi się ich masowego oporu. Natomiast narody nierosyjskie, zauralskie nie mają wielkiego wyboru. Anegdotyczne informacje mówią o wsiach w Buriacji, gdzie wzięto połowę męskiej populacji. W Dagestanie widać było protesty kobiet pytających, dokąd zabierają ich mężczyzn. A czeczeński lider Ramzan Kadyrow chyba zdaje sobie sprawę z rosnących napięć narodowościowych, bo powiedział, że jego Czeczenia wypełniła już plan poboru w dokładnie 254 proc.
Machina propagandowa działa przy tym na pełnych obrotach. Przystanki w Moskwie oklejane są zdjęciami żołnierzy różnych nacji, walczących za świętą Rosję, a patriarcha Cyryl ogłosił, że walczący w Ukrainie żołnierze pójdą do nieba.
Nowe fronty?
Zanim jednak tam trafią, muszą zmienić losy wojny. Kreml chce przeszkolić te kilkaset tysięcy nowych żołnierzy w czasie spodziewanej jesienno-zimowej przerwy w działaniach. A następnie masą zablokować postępy Ukraińców.
Tu właśnie widać paradoks: Ukraińcy mają dużo zdeterminowanych ludzi, ale brakuje im sprzętu. A Rosjanie mają mnóstwo „techniki wojskowej”, ale wojnę zaczęli z nielogicznym rozmachem strategicznym i skromnymi kadrami. Teraz ma się to odwrócić, choć wielu specjalistów twierdzi, że rosyjska mobilizacja jest spóźniona. Mając jednak 300–500 tys., a choćby i milion ludzi, nawet wyposażonych w przestarzały sprzęt, Putin może myśleć np. o otwarciu frontu białoruskiego, ponownym oblężeniu Kijowa albo okopaniu się na linii Dniepru, tak by Ukraińcy nie doszli do Morza Azowskiego i nie odcięli na nowo Krymu.
Wtedy losy wojny rozstrzygnie morale i wiara w słuszność sprawy. Putin zmusił Ukraińców do wojny, teraz więc zmusi do niej Rosjan.