Nie patrz w dół
Będzie pan na sprzątaniu ogródka w sobotę? – zatrzymała mnie w biegu sąsiadka. – Nie wiem, raczej nie, wyjeżdżam na weekend, ale przepraszam, lecę, bo za chwilę zaczyna się siatkówka, nie lubi pani?
– Lubię bardzo, grałam nawet dobrze w szkole. Ale oglądać nie będę, odkąd zobaczyłam te wycieraczki, które na kolanach ścierały podłogę.
– Jakie wycieraczki? – zastygłem na schodach.
– No, niech pan już leci i ogląda, ale warto patrzeć nie tylko na piłkę.
„O co kobiecie chodzi?” – myślałem intensywnie od początku meczu Polska–Brazylia. Aż wreszcie, bodajże w drugim secie, zobaczyłem je… Trzy dziewczynki, które nagle pojawiły się na boisku ze szmatkami w rękach i zaczęły błyskawicznie ścierać z podłogi niewidoczne dla widza substancje. Przeciskały się między zawodnikami, którzy wskazywali im miejsca do wytarcia, po czym szybko wróciły do boksu.
No i diabli wzięli mecz. Wraz z całą rodziną przestaliśmy dyskutować o zbiciach Kurka czy kiwkach Śliwki, za to nerwowo czekaliśmy, kiedy znowu pojawią się dziewczynki do wycierania boiska. „A może teraz, dla odmiany, wpadną chłopcy?” – zasugerowałem z nadzieją. Reszta rodziny spojrzała na mnie szyderczo. Wróciły niebawem, aby na kolanach wycierać mokrą wykładzinę. Żeby chociaż mopem! Kto im dał te szmaty do ręki, zmuszając do poniżającej pozycji?! Jeszcze niższej niż przy zwykłym wycieraniu podłogi, bo w upokarzającym kontraście do wielkich mężczyzn, nieboskłonnych lotów piłki, publiczności wznoszącej się w amfiteatralny kanion. Prawie 10 tys. kibiców w Spodku i ponad 9 mln widzów przed ekranami dostało lekcję gender, czyli wiedzę, jak utrwala się wizerunek płci w kulturze. Chyba najbardziej zasmuciła mnie myśl, że dziewczynki oraz ich rodzice mogą być dumni z tej roli. Kto wie, może jeszcze do niedawna i ja byłbym, gdyby ktoś mnie nie nauczył widzieć więcej niż tylko piłkę.
Ów ktoś to feministyczne badaczki kultury, z prof. Krystyną Kłosińską na początku, dzięki którym 30 lat temu poznałem pierwsze prace objaśniające mi, że to, co w prezentowaniu kobiecości i męskości chce uchodzić za „naturalne”, „tradycyjne”, „odwieczne”, skrywa nierówności, władzę, niepisane prawo do przemocy; inaczej mówiąc – zalegalizowaną kulturowo niesprawiedliwość. Zafascynowany wówczas nowymi badaniami, sam postanowiłem wypróbować te narzędzia i na jednej z konferencji zaprezentowałem referat o ciąży i macierzyństwie u Sienkiewicza. Jakież było moje rozżalone zdziwienie, gdy zamiast uznania jedna z uczestniczek stwierdziła w dyskusji, że jako mężczyzna nie powinienem udawać feministki i brać się za tego typu analizy, ponieważ przejmuję i wykorzystuję pracę kobiet do umocnienia pozycji mojej płci. Wspominam ten epizod z rozrzewnieniem, gdyż w mojej obronie stanęła wtedy Kazimiera Szczuka, twierdząc, że opublikowana teoria nie może być niczyją własnością, a już tym bardziej własnością jednej płci.
Zarzut nie był jednak bezsensowny i sięga on początków historii męskiego feminizmu. Kiedy Frederick Douglass, były niewolnik i abolicjonista, został zaproszony, jako jeden z niewielu mężczyzn, na słynną konwencję praw kobiet w Seneca Falls (19–20 lipca 1848 r.), był to dowód uznania dla jego działań na rzecz praw wyborczych kobiet. Ale Douglass wywołał tam kontrowersję stwierdzeniem, że prawa kobiet powinny ustąpić pierwszeństwa sprawie praw obywatelskich dla czarnoskórej ludności. W tym wyścigu o sprawiedliwość zwyciężyły sufrażystki, ale dopiero 72 lata później. Czarni musieli czekać na Ustawę o prawach obywatelskich ponad 100 lat (1964 r.). Douglass, mimo sporów z sufrażystkami, uważał jednak, że „żaden mężczyzna, jakkolwiek obdarzony myślą i mową, nie może wyrażać krzywd i przedstawiać żądań kobiet w sposób umiejętny i skuteczny. Kobieta jest swoim najlepszym przedstawicielem”.
Ten sam sąd po drugiej stronie oceanu wypowiedział John Stuart Mill, a co ważniejsze, swoją najgłośniejszą krytykę nierówności płci, czyli „Poddaństwo kobiet”, napisał we współpracy z żoną Harriet Taylor Mill, która miała zdecydowany wpływ na jego poglądy. Mimo to tylko John mógł wnieść na posiedzenie parlamentu projekt uchwały o nadanie Brytyjkom prawa głosu. Mężczyzna przejmujący, nawet w dobrej wierze, kobiecy głos potwierdza ich nierówność. Choć to kobiety wywalczyły sobie prawa wyborcze i inne, stało się to faktycznie dzięki politycznym głosom mężczyzn. I odwrotnie, dziesiątki tysięcy uczestniczek i sympatyczek Strajku Kobiet nie stanowiły dostatecznej przeciwwagi dla kilkuset głosów polityków, którzy odrzucili ich postulaty.
Jak widać w Polsce, wbrew kalendarzowi, XIX w. wcale się nie skończył. Wie o tym doskonale Olga Tokarczuk, dlatego w „Empuzjonie” postawiła nam przed oczy 9 facetów, których mentalność ukształtował homoseksualny szowinizm ciągnący się od Platona (w jego „Uczcie” też dziewięciu mężczyzn dywaguje o miłości i płci) do Tomasza Manna i dalej, przyznając mężczyźnie zawsze dominujące miejsce w przestrzeni publicznej; prawo mocniejszego głosu. Szowinizm ten nie ma nic wspólnego z homoerotyzmem. Tyrania intelektualnego homoseksualizmu rozkwita bujnie zarówno w elitarnych, męskich wspólnotach greckich, gdzie miłuje się chłopców, jak i wśród konserwatywnych heteryków wszystkich wieków, a nawet w łonie francuskiej lewicy intelektualnej XX w. I mówi jedno: że jeśli chcesz mieć znaczenie w świecie, musisz myśleć i działać „jak mężczyzna”; i to bez względu kim jesteś – kobietą, mężczyzną, gejem, heterykiem, trans, dzieckiem, młodym czy starym. Wymowa „Empuzjonu” sugeruje, że nie ma od tego ucieczki, chyba że, co jakiś czas, wymienialibyśmy się płciami, jak czyni to Mieczysław Wojnicz.
Podzielam pesymizm Olgi Tokarczuk, niemniej jako pozytywista próbowałbym czegoś realnego. Może podczas następnego meczu siatkówki boisko wycierać będą chłopaki i dziewczyny. Z mopami!