Poligon Ukraina
Wojna to niezastąpiony test dla sprzętu, żołnierzy, ich dowódców i inżynierów. Widać to dziś doskonale w Ukrainie – zwycięża ten, kto strzela celniej, porusza się dyskretniej i wymyśla lepsze tricki.
Już pierwsze tygodnie wojny odsłoniły słabości rosyjskiej machiny wojennej, co dało do myślenia strategom i planistom w zachodnich sztabach. Im dłużej trwa walka, tym lepiej widać, że przewaga technologiczna jest po stronie zachodniego uzbrojenia, a innowacyjny spryt – po stronie Ukraińców. Wnioski wyciągają również wojskowi zaopatrzeniowcy i przemysł: w Europie i USA ruszyła lawina zamówień na sprzęt, który się sprawdza w Ukrainie, i pomysłów, jak poprawić ten, który zawodzi. Rosjanie też się uczą, ale na tym prawdziwym poligonie wspierana przez Zachód Ukraina zdecydowanie wygrywa.
Na najwyższym poziomie wojna odbywa się w ciszy, ale z prędkością światła. Amunicją są terabajty danych przesyłanych na tysiące kilometrów. Zawieszone na orbicie i w powietrzu oczy i uszy obserwują oraz podsłuchują Rosjan non stop. Rosjanie – przynajmniej teoretycznie – powinni robić to samo wobec Ukraińców i Zachodu. Nie wiemy, jaka część danych gromadzonych przez zachodnich sojuszników dociera do kwatery głównodowodzącego ukraińską operacją gen. Walerego Załużnego, ale Kijów wielokrotnie podkreślał wartość tego rozpoznania, którym sam nie dysponuje.
Ekspresowa pomysłowość
Jak to działa? Gdy na zachodnich „radarach” pojawia się potencjalny cel, do obiegu informacji natychmiast włączani są ukraińscy dowódcy, a ścieżka decyzyjna się skraca. Współczesne satelity optyczne w dobrych warunkach potrafią dostrzec na ziemi szczegół o długości 30 cm. Teoretycznie – pojedynczego żołnierza. Analiza zdjęć i innych danych, głównie w spektrum termicznym, już dawno nie jest domeną okularników z lupami. Coraz częściej komputery wspiera sztuczna inteligencja.
Spust idzie w ruch na samym końcu – choćby w postaci ataku precyzyjnych rakiet dalekiego zasięgu, takich jak GMLRS wystrzeliwane z HIMARS-ów. To sprzęt, który już zmienił losy wojny w Ukrainie, ale odegrałby dużo mniejszą rolę bez tego, czego nie widać – łańcucha rozpoznania, identyfikacji, śledzenia i oceny skutków ataku. O naciśnięciu spustu wciąż jednak decydują ludzie, dowódcy wojskowi i przywódcy polityczni. Tak zapewne było w przypadku nieudanej próby wyeliminowania wizytującego linię frontu pod Iziumem rosyjskiego szefa sztabu gen. Walerija Gierasimowa. Niewiele w tym zakresie wiadomo o działaniach Rosjan. Ale generalnie współdziałanie ich sił powietrzno-kosmicznych z wojskami lądowymi jest słabe. Rosjanie oczywiście nie są ślepi i również widzą, jakie korzyści to przynosi. Widzą zresztą wszyscy – popyt na duże i małe satelity rośnie, tak jak tłok na orbitach i kosmodromach. Po latach zwłoki satelity rozpoznawcze chce mieć i Polska.
Schodząc z kosmosu w atmosferę, konkurencja technologii staje się bardziej zauważalna i głośniejsza. Przewagę w technice lotniczej od początku tej wojny mieli Rosjanie i to się nie zmieniło. Tyle że dziś samolotów i śmigłowców mają znacznie mniej niż w lutym – wskutek błędów dowodzenia, nietrafnej taktyki i skutecznego oporu słabszych sił powietrznych i obrony przeciwlotniczej Ukrainy. Przez wiele miesięcy ekspertów frapowało początkowe fiasko rosyjskiej kampanii powietrznej, która nie wykorzystała potencjału do oczywistej – jak się zdawało – dominacji na niebie. Wyjaśnień jest cała lista: nieadekwatne i mało intensywne szkolenie, nienależycie obsługiwany sprzęt, problemy z amunicją, fatalne rozpoznanie wywiadowcze. Dziś rosyjskie lotnictwo nie ma nad Ukrainą czego szukać i w zasadzie ogranicza się do uderzeń z dystansu z wykorzystaniem uzbrojenia mniej lub bardziej precyzyjnego.
Za to siły powietrzne Kijowa są w stanie podejmować coraz więcej misji ofensywnych, nawet bez zachodnich samolotów. A trzeba pamiętać, że Ukraina otrzymała tylko części zamienne w postaci rozebranych myśliwców i maszyn uderzeniowych z kilku krajów dawnego bloku wschodniego, które ekspresowo złożyła i przemalowała (czasem nie całkiem). Zrobiła też krok naprzód, łącząc zachodnią broń z poradzieckimi maszynami. Na myśliwcach MiG i Suchoj zamontowała amerykańskie pociski antyradarowe HARM.
To wojna wymusiła taką ekspresową integrację sprzętu, w czym pomógł fakt, że te superszybkie pociski mają własny radar naprowadzania i samolotu potrzebują tylko, by zbliżyć się w rejon celu – np. włączonego radaru obrony powietrznej przeciwnika. Resztę robią same, radar nie ma szans, nawet gdy umilknie. W ten sposób Ukraińcy mieli zdemolować rosyjską obronę przeciwlotniczą wokół Chersonia i w pobliżu Krymu, co ułatwiło ofensywę na prawym brzegu Dniepru i kilka ataków dronowych na krymskie obiekty. Klientów na nowej generacji rakiety antyradarowe AARGM po tym popisie raczej nie zabraknie.
Kosztowne tarcze
Przełomem było jednak wejście do rywalizacji z Rosją zachodnich rakiet obrony powietrznej. Ale nie wystrzeliwanych z ramienia Stingerów o zasięgu pięciu kilometrów i prymitywnym naprowadzaniu. Tzw. gejmczendżerem są zintegrowane z radarami baterie nowej generacji o zasięgu ponad 20 km, które mogą mierzyć do wielu celów jednocześnie. Pierwszy dostarczony system tego typu, niemiecki Iris-T SLM, strącał 9 na 10 nadlatujących rakiet w czasie nasilonych rosyjskich bombardowań.
Żadna powietrzna tarcza nie jest stuprocentowo szczelna – pociski, które się przedarły, wyrządziły i tak znaczne szkody w instalacjach energetycznych i ciepłowniczych. Ale bez nowoczesnej obrony powietrznej byłoby tragicznie. Trzeba podkreślić, że Iris-T SLM to niższa warstwa supernowoczesnego, choć nigdy nie wprowadzonego do służby niemiecko-amerykańskiego systemu MEADS, który miał zastąpić Patrioty. O te ostatnie Ukraina prosi, lecz na razie ich nie dostaje.
Inna pomoc na szczęście dociera szeroką falą. Nie ma wątpliwości, że wyposażona w nowocześniejsze, zachodnie radary, szybszą elektronikę i skuteczniejsze pociski rakietowe obrona powietrzna z państw NATO jest dla Ukrainy olbrzymim wsparciem. A dla Rosji będzie zaporą przed rajdami lotnictwa czy salwami pocisków.
W tym pojedynku tarczy i miecza jedynym problemem tarczowników jest to, że koszt defensywnego pocisku jest wielokrotnie wyższy niż strącanej rosyjskiej rakiety czy irańskiego bezzałogowca. Słuszną niestety nauką, jaką Rosja wyciągnęła z dotychczasowego przebiegu tej wojny, jest konieczność strzelania dużo i tanio.
Salwę kilku pocisków skrzydlatych, spadających jednocześnie, odeprzeć jest trudno – salwy kilkudziesięciu odeprzeć nie sposób, przynajmniej obecnymi środkami obrony powietrznej. A skutki nawet jednego trafienia mogą zaś wyłączyć prąd w dużym mieście na wiele godzin, co w zimie ma katastrofalne skutki.
Dlatego rozwój obrony antydronowej – takiej, która zwalcza małe cele powietrzne na niskiej wysokości – gwałtownie przyspieszy. Czas wojny skraca procedury, testy i formalności. Amerykanie już zlecili jednej z dużych firm budowę dla Ukrainy systemu, którego małe i tanie pociski rakietowe mają precyzyjnie trafiać rosyjskie rakiety i irańskie drony. W ekspresowym tempie zamontowali też bojowy emiter mikrofal na wozie piechoty, z myślą o elektronicznym „smażeniu” całych rojów dronowych.
Ta wojna działa też na inną powietrzną tarczę. Groźba użycia przez Ukraińców odpalanych z naramiennych wyrzutni Javelinów skłoniła Rosjan do montowania na wieżach czołgów dziwacznych daszków. Było to rozwiązanie podobne do stosowanych przez armie zachodnie na Bliskim Wschodzie stalowych siatek na burtach lżej opancerzonych pojazdów. Chodziło o dodatkową ochronę przed ręcznymi granatnikami przeciwpancernymi, głównie rosyjskiej lub radzieckiej konstrukcji.
Amerykański Javelin, jak to oszczep, spada na cel z góry, więc Rosjanom zdawało się, że wystarczy ochronną siatkę rozstawić nad wieżą, która poza przedziałem silnika jest najsłabiej chroniona. Ale Ukraińcy jeszcze na poligonie pokazali, że na Javelina stalowa siatka nie działa, a wieża typowego rosyjskiego czołgu wybucha. Realia wojny potwierdziły, że amerykański pocisk trafia 9 razy na 10 strzałów, w większości przypadków eliminując czołg z walki.
Niezrażeni tym Rosjanie do dziś jeżdżą z daszkami, a producenci „oszczepów” nie mogą nadążyć z zamówieniami. Z tym że wszyscy użytkownicy czołgów już wiedzą, że bez systemu aktywnej obrony – czegoś, co strąca lub osłabia impet nadlatującego pocisku przeciwpancernego, lepiej nie wyjeżdżać w pole. Najlepiej na Zachodzie znany izraelski system tego typu jest gorącym towarem. Chyba że ktoś ma inny gorący pomysł. Geniusze myśli technicznej z Białorusi pokazali czołg z dyszlem, na którego końcu wisi wiadro z płonącą smołą lub koksem. Wydzielane przez nie ciepło ma oszukiwać naprowadzany termicznie pocisk.
Granat zamiast załogi
Wyścig na pomysły trwa też w okopach. Na propagandowym filmiku ukraińskiej armii żołnierz skleja samoprzylepną taśmą plastikowa „bombkę” z głowicą wielkości ręcznego granatu. Ładunek podpina pod czterowirnikowego drona, jakich tysiące dostarczane są z prywatnych zbiórek. Jeszcze kilka miesięcy
temu do takich dronów podwieszano same granaty bez zawleczki na drut, więc jest postęp. Same wiropłaty też porządniejsze, mogą dłużej i ciszej latać, lepiej obserwować.
Ważniejsze jednak, że mimo stosowania tej broni od kilku miesięcy, nikt nie wymyślił jeszcze sposobu, jak się przed nią bronić. Dlatego niemal każda plastikowa bombka spadająca wprost na żołnierza w okopie, do włazu pojazdu czy na silnik czołgu to wyrok śmierci, poważne rany czy unieruchomienie wozu.
Z wojen na Bliskim Wschodzie, w Górskim Karabachu i tej trwającej od 2014 r. w Donbasie wiadomo, że bezzałogowce są niezbędne do rozpoznania artyleryjskiego, ogólnego zwiadu, a nawet uderzeń. Dzisiejsza wojna pozycyjna na Ukrainie wymusiła opanowanie technologii pozornie banalnej – precyzyjnie naprowadzanego granatu o zasięgu od kilkudziesięciu metrów do kilku kilometrów. Chodzi o coś prostszego, a przede wszystkim tańszego niż modna i dostarczana na Ukrainę tysiącami „amunicja krążąca”.
Innowacja rodem z okopu inspiruje nowe produkty. Izraelski potentat umieścił latające mikrogranaty na pokładzie większego, sześciowirnikowego drona i zachwala je jako cudowną broń miejską. Izraelscy inżynierowie wojnę mają za progiem, nie musieli korzystać z ukraińskich wniosków, ale izraelscy biznesmeni skorzystać chcą na pewno.
Z większymi bezzałogowcami latającymi jest trudniej. Militarny przebój początku wojny, tureckie Bayraktary TB2, o których komponowano piosenki i którym przyprawiano aureole świętych, nie są pozbawione czułych punktów. Ich zdolności rozpoznawcze, wskazywanie celów dla artylerii, a w razie potrzeby ograniczone bombardowanie okazały się kluczowe, gdy rosyjska armia nie była na to przygotowana. Ale TB2 i podobne konstrukcje to minisamoloty, które do startu, lądowania i obsługi potrzebują lotniska, a w powietrzu także kontroli ruchu. Poza tym latają dość wysoko, ale wolno – a to czyni je łatwymi celami dla obrony przeciwlotniczej.
Rosjanie po pierwszych miesiącach walk nauczyli się Bayraktary namierzać i strącać z ziemi przy użyciu mobilnych zestawów rakietowych obrony powietrznej, a nawet w powietrzu, wysyłając przeciwko nim myśliwce. Zanim to się stało, tureckie drony zaliczyły setki „zwycięstw” w postaci zniszczonego sprzętu, a nawet uszkodzonych rosyjskich okrętów (krążownik „Moskwa”?). Ale wszyscy już wiedzą, że na dzisiejszym i jutrzejszym polu walki bezzałogowce będą dosłownie wszędzie
– w powietrzu, na lądzie i na wodzie. O tym ostatnim Rosjanie przekonali się jak zwykle z zaskoczenia.
Nad ranem 29 września Sewastopolem wstrząsnęły eksplozje. Wypuszczone do internetu czarno-białe zdjęcia z kamery tuż nad wodą niewyraźnie pokazywały jakiś obiekt, szybko zbliżający się do zacumowanych okrętów rosyjskiej floty czarnomorskiej. Obok widać gejzery wpadających do wody kul – najwyraźniej Rosjanie usiłowali zniszczyć pędzące ku nim obiekty z karabinów maszynowych.
Nie wiadomo do końca, jak to się skończyło. Tym niemniej Ukraina pokazała, że jest w stanie wysłać do kluczowej bazy wroga siedem pływających dronów kamikadze, których celem była fregata „Admirał Makarow”, następca zatopionej w kwietniu „Moskwy”, jako okręt flagowy ugrupowania. To, że dronom morskim towarzyszyły w ataku te latające, skłania do pytań o poziom skomplikowania całej akcji. Jeśli Ukraina jako pierwsza na świecie stworzyła powietrzno-morski system uderzeniowy oparty na bezzałogowcach, to… czapki z głów. Próba zatopienia rosyjskiej fregaty stojącej w macierzystym porcie to jeden z najbardziej zuchwałych wyczynów tej wojny.
Niby wszyscy wiedzą, że okręt w porcie jest jeszcze bardziej narażony niż samolot na lotnisku i powinien korzystać z podobnej ochrony. Od czasu, gdy zamachowcy na pontonach przeprowadzili w Adenie atak na niszczyciel USS „Cole” w 2000 r., wiadomo też, że nawet w wojnie asymetrycznej rajdy na porty to skuteczna metoda walki. A komandosów czy samobójców da się zastąpić dronami.
W kwietniu Stany Zjednoczone ogłosiły wysłanie na Ukrainę „bezzałogowych jednostek obrony wybrzeża”, których jednak nikt nie nazywał morskimi dronami uderzeniowymi. Również brytyjskie pojazdy podwodne miały za zadanie rozminowanie, a nie atak. Czy więc inwencja ukraińskich inżynierów, dostępność różnych zdalnie sterowanych „pływadeł” i silników, połączone z zachodnią technologią wojskową umożliwiły stworzenie broni, jakiej nikt jeszcze nie użył i przeciwko której Rosja nie ma skutecznej obrony?
Inżynieria wsteczna
Na krótką metę ważniejsze niż rozwój nowego sprzętu jest poznanie systemów używanych tu i teraz. Ukraińskie pola usiane są rosyjskim sprzętem i uzbrojeniem porzucanym przez żołnierzy, zdobywanym przez siły ukraińskie lub takim, które nie trafiło do celu. Widok holowanych przez traktory czołgów i rozkręcanych na części pierwsze dronów znamy wszyscy, ale wojskowy wywiad bardziej interesuje to, co mniej widać. Radiostacje, systemy kierowania ogniem, pokładowa elektronika, głowice naprowadzania pocisków niewybuchów – to bezcenne znaleziska.
To również działa w dwie strony, choć zachodniego sprzętu utracono dużo mniej. Rosja zdołała przejąć skrzynie amunicji i broni: wyrzutnie przeciwpancerne, rakiety, bezzałogowce. Pieczołowicie zbiera też pozostałości po pociskach, które trafiły do celu. Z najnowszych doniesień wynika, że poza prowadzeniem własnej „wstecznej inżynierii”, czyli rozbieraniem obcego sprzętu na części, dzieli się z Iranem, znanym z dość nieudolnego kopiowania amerykańskiej technologii. Ale Rosja ma też innych „sojuszników”, potężniejszych i znanych z dużo lepszego kopiowania cudzej broni, chociażby Chiny.
W ten sposób wojna w Ukrainie stała się międzynarodowym poligonem dla najnowszej broni, który obserwują wszystkie mocarstwa świata, również te niezaangażowane bezpośrednio. Trochę jak wojna domowa w Hiszpanii, która przetarła szlak broni wykorzystywanej potem masowo podczas drugiej wojny światowej. Oby jednak ta historia się nie powtórzyła.