Dubeltowy kandydat
Tobiasz Bocheński jest lansowany i przedstawiany jako nowa broń PiS; najpierw jako kandydat na prezydenta Warszawy, a potem, jeśli uzyska dobry wynik, jako pretendent do krajowej prezydentury. Czy ma na to szanse?
Lipiec 2023 r. Jarosław Kaczyński spotyka się z warszawskimi radnymi PiS i niespodziewanie ogłasza, że kandydatem na prezydenta Warszawy będzie wojewoda mazowiecki Tobiasz Bocheński. Podana chwilę potem przez „Wprost” informacja o tej deklaracji przechodzi w zasadzie bez echa, bo, po pierwsze – są wakacje, po drugie – wszyscy interesują się raczej kampanią parlamentarną niż tym, kto z PiS przegra za dziewięć miesięcy wybory prezydenckie w stolicy, a po trzecie – niemal nikt, łącznie z większością polityków PiS, nie ma pojęcia, kim jest Bocheński.
Październik 2023 r. Bocheńskiego wciąż mało kto kojarzy, a portal gazeta.pl przypomina tekst „Wprost” i wymienia wojewodę wśród potencjalnych kandydatów na prezydenta już nie tylko Warszawy, lecz także Polski. Krótko potem Bocheński pojawia się parę razy w „Wiadomościach” w materiałach uderzających w prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego. Dwa tygodnie później w „Dzienniku Gazecie Prawnej” ukazuje się krótki wywiad z Bocheńskim, w którym odchodzący wojewoda deklaruje, że jest gotów walczyć o władzę w stolicy.
Grudzień 2023. Bocheński zamieszcza na platformie X (dawniej Twitter) skan swojego pisma do Donalda Tuska z żądaniem pilnego przyjęcia dymisji: „Pańskie poglądy, działania, zaniedbania, wybory życiowe, jak i przyświecające Panu wartości stanowią zaprzeczenie wszystkiego, co winno leżeć nie tylko u podstaw dobrego rządu, ale również być spoiwem polskiego życia publicznego. Każda chwila bycia instytucjonalnie kojarzonym z takim premierem jak Pan jest dla mnie dyshonorem”. Wpis zebrał prawie pięć tysięcy komentarzy – zwolennicy nowego rządu wytykali Bocheńskiemu brak klasy, sympatycy PiS dziękowali i życzyli powodzenia. O poście poinformowało wiele mediów; dymisja wojewody okazała się znacznie głośniejsza niż jego działalność.
Z dobrą prezencją
Ale kim w zasadzie jest Bocheński i dlaczego akurat na tego 36-latka chce postawić Kaczyński w pojedynku z Trzaskowskim? Rozpoznawalność nadal znikoma, doświadczenie polityczne nader skromne; Bocheński nie kandydował nigdy w żadnych wyborach, nawet do rady miejskiej. Argumentem nie jest też dogłębna znajomość miasta i jego problemów, bo wojewoda zapoznał się ze stolicą dopiero w kwietniu 2023 r., gdy objął urząd, a wcześniej całe życie był związany z Łodzią. Skąd więc ten dziwny pomysł prezesa?
Nasi rozmówcy PiS odpowiadają kilkoma hasłami: rekomendacje od b. szefa MSZ Zbigniewa Raua oraz przyjaciółki Kaczyńskiego z Łodzi Janiny Goss, solidne wykształcenie, konserwatywne poglądy, pochodzenie z inteligenckiego domu (ojcem Bocheńskiego jest literaturoznawca prof. Tomasz Bocheński) i wreszcie dobra prezencja.
Jest jednak i rewers tej monety – żaden z ważnych polityków PiS nie pali się do startu w Warszawie, gdzie o niezły wynik będzie niezwykle trudno. W wyborach parlamentarnych w 2023 r. partia Kaczyńskiego zdobyła tu zaledwie 22,1 proc. głosów i tylko cztery mandaty, z których dwa przypadły zresztą koalicjantom – Sebastianowi Kalecie z Suwerennej Polski i Markowi Jakubiakowi z Kukiz’15. Z Sejmu wypadł m.in. Jarosław Krajewski, do niedawna szef partyjnych struktur w stolicy, który jeszcze kilka lat temu uchodził za potencjalnego kandydata na prezydenta.
W 2018 r. Kaczyński w Warszawie postawił na reprezentanta prawego skrzydła obozu władzy Patryka Jakiego z partii Zbigniewa Ziobry, ale skończyło się na porażce już w pierwszej turze z wynikiem 28,5 proc. Teraz wszystko wskazuje na to, że o prezydenturę powalczy bardziej umiarkowany Bocheński.
Urodził się w 1987 r. w Łodzi. W 2012 r. skończył studia prawnicze na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie jego mentorem był prof. Rau, były senator PiS (w latach 2005–07) i były członek honorowego komitetu poparcia Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich w 2005 r. Bocheński w 2012 r. został sekretarzem naukowym kierowanego przez Raua Centrum Myśli Polityczno-Prawnej im. Alexisa de Tocqueville’a na UŁ, a po obronie pracy magisterskiej pozostał na uczelni.
Z PiS, ale bezpartyjny
W 2015 r. wybory parlamentarne wygrał PiS i Rau został wojewodą łódzkim. – Nic wcześniej nie wiedzieliśmy, profesor po prostu nie przyszedł na uniwersytet, a gdy się w końcu pojawił, zaprosił mnie na rozmowę i zaproponował, żebym został jego asystentem. Zgodziłem się – wspomina Bocheński. Z asystenta stał się najpierw doradcą, a w 2017 r. dyrektorem biura wojewody.
Bocheński nie wstąpił do PiS (do dziś jest bezpartyjny). Pracował nad doktoratem. Stopień doktora zdobył w 2019 r., za rozprawę o brytyjskiej myśli liberalnej i republikańskiej w XVIII w. W tym samym roku Rau dostał się do Sejmu (wkrótce potem został szefem MSZ), a Bocheński awansował na wojewodę łódzkiego. Łódzkie media donosiły o jego utarczkach z wywodzącą się z PO prezydentką Hanną Zdanowską (m.in. o finansowanie rewitalizacji kamienic), dość głośno było też o jego wniosku o podział najbogatszej gminy w Polsce (Kleszczów), tak aby część jej terenów została przyłączona do gminy Bełchatów – chodziło o podział wpływów z podatków od Elektrowni Bełchatów, o co zabiegała ówczesna posłanka obozu władzy Małgorzata Janowska.
W kwietniu 2023 r. Bocheński przeniósł się do Warszawy, bo fotel wojewody zwolnił Konstanty Radziwiłł, który został ambasadorem na Litwie. Ta przeprowadzka Bocheńskiego świadczy o tym, że prawdopodobnie już wtedy zaczął kiełkować pomysł, by wystawić go w wyborach prezydenckich w Warszawie. Sam wojewoda tłumaczył potem w „DGP”, że „jeśli dowództwo widzi dla oficera zadanie w innym miejscu, to należy je wykonać”.
Jako wojewoda mazowiecki Bocheński – urzędujący zresztą w tym samym budynku i na tym samym piętrze co Trzaskowski – zaczął ostro krytykować prezydenta stolicy. Za jego zaangażowanie w Campus Polska (bo powinien zajmować się Warszawą), za wykonanie remontu na pl. Trzech Krzyży czy za wprowadzenie strefy czystego transportu, która ograniczy ruch starszych samochodów w centrum miasta. Bocheński nazywa ją strefą wykluczenia transportowego, bo ograniczenia dotkną na początku właścicieli starszych aut.
Twarz nie taka nowa
Bocheński – jeszcze jako wojewoda – przyjmuje dziennikarza POLITYKI w swoim gabinecie. W krótkiej ankiecie na temat swoich poglądów parę razy odpowiada dość zaskakująco – jest za refundacją in vitro, jako prezydent miasta nie sprzeciwiałby się „tęczowym piątkom” w szkołach (ale zaznacza, że za zgodą rodziców uczniów), opowiada się za powrotem do tzw. kompromisu aborcyjnego, czyli stanu prawnego sprzed wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej z 2020 r. Przyznaje, że popełnił błąd, i żałuje tego, że – jeszcze jako wojewoda łódzki – z aprobatą odniósł się do słów łódzkiego kuratora oświaty, który orzekł, że „wirus ideologii LGBT jest groźniejszy od koronawirusa”.
Opowiada się też za wzmocnieniem dzielnic Warszawy, odchudzeniem biurokracji w ratuszu, rozwojem transportu zbiorowego, uchwaleniem uchwały krajobrazowej, która ograniczyłaby liczbę reklam w mieście. To jest język, który ma przekonać, że PiS potrafi zwracać się do mieszkańców dużych miast, że wyciągnął lekcję z porażki 15 października, że się zmienia.
Ten ruch Bocheńskiego w stronę centrum jest jednak nieśmiały i niekonsekwentny, co dostrzegają zresztą także stołeczni działacze PiS. – Wojewodą był dobrym i sprawnym, szczególnie po dopuście bożym, jaki mieliśmy z poprzednikami. Jest politykiem perspektywicznym, powiedziałbym, że na Warszawę kandydat idealny. Ale po co popsuł sobie możliwości łowienia wyborców głupim pismem do Tuska? Oczywiście pismo miało jednego adresata, prezesa Kaczyńskiego, ale na koniec bycia seksownym wielkomiejskim pisowcem strzelił sobie w kolano – ocenia nasz rozmówca.
Bocheński sporo pisze też na dawnym Twitterze, gdzie już dużo trudniej odróżnić go od pisowskiego mainstreamu. Chwalił decyzję Andrzeja Dudy o powołaniu na premiera Mateusza Morawieckiego, zawile argumentując, że „nikt nie miał możliwości głosowania na byt zwany opozycją, lecz na różnorodne partie polityczne. Ich poparcie nie sumuje się magicznie, ponieważ kilku Panów tak postanowiło już po wyborach”.
Ostro – językiem Kaczyńskiego – ocenił także Niemcy jako „naszego największego konkurenta politycznego i ekonomicznego: „Eurofederaliści dążą do konsolidacji polityczno-ekonomicznej wszystkich państw Unii wokół Berlina by zbudować polityczną niezależność od Ameryki. W interesie Niemiec jest utrzymanie przewagi nad Europą Środkowo-Wschodnią. Nasza część kontynentu ma być dla Niemców warsztatem prostszych półproduktów, które zbudują zyski ich nowoczesnego przemysłu. Ergo, w Polsce, Czechach i innych krajach regionu ma się nie rozwijać supernowoczesna technologia. W szerszym sensie chcą, byśmy byli peryferiami: politycznymi i gospodarczymi”.
Bocheński – bez mandatu poselskiego, funkcji i zaplecza w partii – skazany jest teraz na pisanie tego typu tekstów i uprawianie quasi-polityki w mediach i internecie. Jest na razie nikim więcej niż kolejną kreacją prezesa, jak kiedyś kandydat na premiera technicznego Piotr Gliński czy pewien nieznany szerzej europoseł wystawiony na pewną wydawałoby się porażkę z Bronisławem Komorowskim. Ma odmłodzić i wygładzić wizerunek partii.
Jeśli PiS wystawi Bocheńskiego w wyborach prezydenckich w Warszawie w kwietniu tego roku, to na pewno tej potyczki nie wygra. Ale rozmiary porażki mogą być różne. Od klęski, którą byłoby trzecie miejsce (za kandydatem lub kandydatką Lewicy), przez powtórzenie wyniku Jakiego (niecałe 30 proc.), aż po doprowadzenie do drugiej tury i zdobycie w niej 35–40 proc. głosów. Taka porażka byłaby sukcesem na miarę możliwości PiS w Warszawie. Wtedy o Bocheńskim moglibyśmy jeszcze usłyszeć np. jako o kandydacie do europarlamentu w wyborach czerwcowych, a potem kandydacie na prezydenta kraju.
W 2023 r. Bocheński przeniósł się do Warszawy,
na fotel wojewody. Ta przeprowadzka świadczy o tym, że już wtedy zaczął kiełkować pomysł,
by wystawić go w wyborach prezydenckich
w stolicy.
To polityk z temperamentem fightera, zdecydowanego zawodnika, łatwo dąży do starcia. Na początku nowej Polski główną rolę powinni odgrywać tacy właśnie fighterzy, bo trzeba energicznie przeorać sprawy państwa, wyrugować fatalną politykę zagraniczną, zadrażniania z sąsiadami. Do spokojnej rutynowej rządowej polityki dojdziemy w drugim etapie. MSZ po PiS to stajnia Augiasza; usunięcie z niej brudów przekraczałoby możliwości polityka z podręczników protokołu dyplomatycznego. – Sikorski do takiej stajni wejdzie z przyjemnością, bo lubi takie misje – mówi osoba, która długie lata obserwowała go w MSZ.
Zresztą PiS o wojnę się prosi i jak widać do walenia w bęben skierował Witolda Waszczykowskiego, pierwszego pisowskiego szefa MSZ (2015–18). Zaraz po zaprzysiężeniu rządu Waszczykowski w wywiadzie dla pisowskiej gazety ocenił, że nominacja Sikorskiego budzi trwogę, bo powołanego cechuje „ekstrawaganckie ego, buta, bufonada i chamstwo”. O ile jeszcze można zrozumieć motywy tych inwektyw ze względu na osobiste pretensje odsuniętego na bok polityka (dlaczego, przypomnę niżej, bo to ważna sprawa polityczna), to Waszczykowski kompromituje się kompletnie oceną, iż Sikorski, cytuję: „przez 7 lat funkcjonowania w resorcie dyplomacji nie miał żadnych istotnych sukcesów i ani jednego sukcesu narodowego”, oraz że nie zaskarbił sobie „żadnych kontaktów na świecie”! Pominę już komiczne kontakty Waszczykowskiego z elitą nieistniejącego państwa San Escobar, bo zaćmienie może każdego ogarnąć, ale nawet Sikorskiego nie znosząc, trzeba jasno widzieć, że Waszczykowski w porównaniu z nim przypomina mysz przy dziku.
Sikorski pytany, jak te osiem lat poza rządem wykorzystał na przygotowanie do powrotu, wymienia jednym tchem: był senior fellow, wykładowcą na Uniwersytecie Harvarda, gdzie miał odświeżający kontakt i z młodzieżą, i czołówką intelektualną Stanów Zjednoczonych, czyli
takimi ludźmi jak Nicholas Burns, obecny ambasador USA w Chinach. Dalej, był europosłem, m.in. szefem delegacji europarlamentu ds. stosunków Unia–USA, no i pisał. Opublikował trzy książki: relację ze swoich lat poprzedniego szefowania MSZ, pt. „Polska może być lepsza”, antologię swego 30-letniego dziennikarstwa, głównie anglojęzycznego: „W okopie, w redakcji, w ministerstwie” i zbiór felietonów z ostatniego okresu, to znaczy z POLITYKI i z witryny na Facebooku pt. „Polska. Stan państwa”. Nasi czytelnicy doskonale więc znają jego poglądy. – Uważam, że optymalnie wykorzystałem czas w opozycji – mówi autor.
Pożegnanie z bronią
Jak się dobrze wczytać w książki Sikorskiego, dodając do nich jeszcze „Prochy świętych”, relację z młodzieńczej wyprawy do zajętego przez Sowietów Afganistanu, widać ewolucję Sikorskiego: porzucił młodzieńczy romantyzm, który mu, wtedy dziennikarzowi z karabinem w ręku, pomagał przemierzać bezdroża Afganistanu. Był w gorącej wodzie kąpany, jego afiszowany antykomunizm, przejawiający się m.in. w księżycowych postulatach zburzenia Pałacu Kultury, kierował go ewidentnie w stronę sojuszu z PiS. Formalnie w tej formacji nie był, ale to ona przygarnęła go do rządu. Kompasem jego późniejszej polityki był już trzeźwy realizm, rygorystyczna ocena sił, wstręt do tromtadracji i – co najważniejsze – wyraźne przekonanie, że polska dyplomacja zdziała więcej, pozyskując dla swych inicjatyw pomoc sojuszników.
W jednym z tytułów powołuje się na diagnozę błędów (jako żywo pisowskich) dokonaną w książce Aleksandra Bocheńskiego „Dzieje głupoty w Polsce”: „przedstawianie klęski jako zwycięstwa i odmowa wyciągnięcia wniosków”. Przypomnę też jego pomysł, by w Muzeum Powstania Warszawskiego urządzić osobną salę przedstawiającą ostatnią przed wydaniem rozkazu naradę gen. Bora-Komorowskiego i powtarzanym z głośnika ostrzeżeniem samolotu nad Smoleńskiem: „terrain ahead” – w znaczeniu – zderzycie się z ziemią i zginiecie.
Trudno o większy kontrast z podejściem elit Kaczyńskiego kierujących się tanią ideologią o antypolskim spiskowaniu Europy, a też prowincjonalnym przeświadczeniem, że Polska jest samodzielnym kowalem własnego losu i że reszta świata dostosuje się do pisowskich norm i pomysłów. Chodzi nie tylko o antyniemieckie hasła Kaczyńskiego, ale i jego wcześniejsze publiczne oświadczenie: nikt nam
„nie narzuci” postępowania z zewnątrz i że „nawet jeśli w Europie w pewnych sprawach pozostaniemy sami – to pozostaniemy!”. Dobrze, że Kaczyński dodał: „w pewnych sprawach”, ale i tak wieje grozą. Jak którykolwiek Polak może powiedzieć spokojnie, że jego ojczyzna zostanie osamotniona? Wiadomo, jak to się zawsze kończyło.
Podkreślam tę chorą ideologię dlatego, że Sikorski dziedziczy dyplomację, która jest nią zainfekowana. Dobrze nie wiem, ilu polskich ambasadorów za granicą taką ideologię Polski prezentowało, a jeśli nawet tego nie robiło, to jak ją objaśniało i komentowało zagranicznym partnerom. Przecież rolą dyplomaty jest m.in. prezentowanie swego kraju zagranicznym elitom. Ustawowo obniżając kryteria dla służby zagranicznej, PiS nagromadził w resorcie rozmaitych swoich pociotków. Klasycznym przykładem był Andrzej Przyłębski (zbieżność nazwisk z sędzią Trybunału Konstytucyjnego nieprzypadkowa) w Berlinie, nie tylko wyświetlający w ambasadzie filmy o „zamachu” w Smoleńsku, ale i rugający niemieckich dziennikarzy za rzekomą nierzetelność w pracy, prezydenta Niemiec za antypolskie fobie, publicznie krytykujący prezesa niemieckiego Sądu Konstytucyjnego. Prawdopodobnie wskazywał mu Trybunał Przyłębskiej za wzorzec z Sèvres. Sikorski już wziął z powrotem na pokład kilku wybitnych dyplomatów, odstawionych przez PiS, ale co z resztą? – Przywrócić profesjonalizm i apolityczność służby to jedna z moich misji. Na partyjniactwo nie będzie miejsca – mówi minister.
Co zrobi prezydent?
Jak odpowie na zarzut PiS, że popsuje stosunki z NATO? Sikorski: – Tak samo jak na zarzut, że jestem ruską onucą. To ja zaczynałem zbliżenie Polski z NATO, jeszcze jak byłem w rządzie premiera Olszewskiego w 1992 r., i to ja byłem na wojnie ze Związkiem Radzieckim, kiedy część z tych, którzy na mnie takie rzeczy mówią, jeszcze wtedy dobranockę oglądali. Jednak taki stosunek PiS do Sikorskiego źle wróży koniecznej współpracy ministra z prezydentem Dudą, który ma konstytucyjne i ustawowe uprawnienia w reprezentowaniu kraju za granicą, m.in. w mianowaniu ambasadorów, którzy powinni mieć również zaufanie prezydenta, bo przez nich przechodzą czasem rozmaite poufne komunikaty. Jak się Duda zachowa? To często zadawane dziś pytanie. I ciągle nie ma na nie odpowiedzi.
Pozytywy Sikorskiego łatwo widać na tle zaniechań późniejszych pisowskich szefów dyplomacji – wspomnianego Waszczykowskiego, potem Jacka Czaputowicza („eksperymentu” Kaczyńskiego) i Zbigniewa Raua. Ci ostatni, choć normalniejsi, to postaci z zupełnie innej półki niż Sikorski. Do Raua największe pretensje trzeba mieć za to, że nie kontrował antyniemieckich wypowiedzi nieformalnego wodza narodu. Czyż nie jest obowiązkiem ministra budowa dobrych stosunków z sojusznikami i wpływ na opinię publiczną? Polska z pisowskim rządem nie miała w świecie zachodnim tak złej opinii od czasów Jaruzelskiego. Odbudowa tej opinii – przez ponowne włączenie Polski jako partnera w kontaktach międzynarodowych, przedstawiającego własne inicjatywy i pomysły – to zadanie Sikorskiego, wyrazistego i rozpoznawalnego w świecie; w przeciwieństwie do jego poprzedników.
Nie można być nudziarzem
Nie oznacza to, że Sikorski jest bez wad. Pamięta się do dziś jego dawne ryzykowne zwroty: „Dorżnąć watahę” (o rywalach z PiS), „skojarzenia z paktem Ribbentrop-Mołotow” (o budowie rurociągu Nord Stream omijającego Polskę, choć to akurat nabrało z czasem większego ciężaru) i ostatnio hipotezę, że to Amerykanie przeprowadzili jakąś podmorską akcję sabotażową na rurociągu. Słowne gafy ciągną się za nim. Są źle wspominane jako wyraz arogancji. Sikorski lubi dowcipy i sypie nimi niemal przy każdej okazji, również w towarzystwie osób, które spotyka pierwszy raz. Tak Sikorski odpowiadał na naszych łamach: – Jak się jest nudziarzem ze średniej wielkości kraju, nie ma szans, by wpłynąć na audytorium. Tak, czasem to jest o słowo za dużo. Sikorski przypominał, że setki tysięcy osób śledzą go na Twitterze. Sam wysłał tysiące tweetów i na pewno było wśród nich wiele niewypałów. – To jest kłopot, ale per saldo lepiej dla kraju, bo nudziarzy nikt nie słucha – mówił.
Jak Sikorski przyjmuje krytyczne uwagi? Jest uparty, wręcz przeczulony na swoim punkcie – mówią współpracownicy. Nigdy też szerzej w Polsce nie pisano o kolegach Sikorskiego z okresu studiów na Oksfordzie. Pamiętam ostrą krytykę ekipy brytyjskiego premiera Davida Camerona, którą laburzyści traktowali jak wyfraczonych chłopców z Bullington, ekskluzywnego klubu z Oksfordu, bezwstydnej ostentacji bogactwa i brutalnej demonstracji przewagi nad mniej fortunnymi studentami. Co więcej, towarzystwa traktującego politykę jako grę, w której można się
wzbogacić, ale również traktujących zwykłych ludzi lekceważąco i z góry.
Ale to stare dzieje. Dziś z Sikorskim warto wiązać duże nadzieje także dlatego, że w poprzednim wcieleniu był uważany za jednego z najbardziej aktywnych ministrów spraw zagranicznych państw Unii. Skierował ociężały tankowiec UE w naszą stronę, na Wschód, wciągając najpierw Niemcy, potem Szwecję, wreszcie Francję w sztandarowy wówczas projekt zagraniczny – w Partnerstwo Wschodnie. Umiał zebrać w takich inicjatywach dyplomatycznych ministrów z krajów sojuszniczych, nadawał z nimi na jednej fali, zwłaszcza z energicznym szwedzkim ministrem Carlem Bildtem. Teraz musi tę metodę pracy powtórzyć, bo pisowcy poprzednicy nie szukali z partnerami wspólnego języka, byli osamotnieni na własne zresztą życzenie.
Premier Tusk zapowiedział, że nikt nie ma gwarancji trwania na stanowisku w rządzie. Czy sam Sikorski chciałby długo kierować dyplomacją? W przeszłości dał dowód, iż ma wyższe ambicje. Przed 10 laty niemiecki „FAZ” widział go na czele NATO lub jako szefa dyplomacji unijnej. Sikorski był w sondażach najpopularniejszym politykiem PO. Startował przecież do prezydentury. Był marszałkiem Sejmu. Dziś zapewne wśród naszych rodaków Sikorski nie miałby takich szans. Szymon Hołownia dowiódł, że Polscy wyborcy witają nowe twarze, nawet barwne i arcymedialne, ale Sikorski w wyborach prezydenckich wydawałby się dziś zbyt odległy od ludu, jako – skrótowo mówiąc – nie chłopak z Bydgoszczy, a pan z dworu w Chobielinie.
Z kolei nie bardzo pasuje do funkcji menedżerskich, nie ma kompetencji do kierowania dużymi zespołami ludzi, szukania porozumienia, kompromisów. Co tu mówić, nie jest Donaldem Tuskiem, który – po latach na wymagającym unijnym stanowisku przewodniczącego rady – nabrał kultury budowania kompromisu. Przecież miał elektorat negatywny, ale w kampanii wyborczej i później dowiódł, że nauczył się rozmawiać z ludźmi w sposób miękki, ujmujący, cierpliwy.
Sikorski bardzo różni się od Tuska. Jak będzie się układała współpraca, skoro w sprawach europejskich – a zatem po części zagranicznych – Tusk ma o wiele większe kompetencje i doświadczenie niż Sikorski? – Unikalny autorytet Tuska w Europie jest wielkim atutem dla Polski – mówi Sikorski i wiadomo, że na tym polu między nimi nie będzie żadnej szorstkiej przyjaźni.
Polska w obcęgach
Awanturę z Waszczykowskim przytoczyłem na początku nie tylko dla rozrywki czytelników; obrazuje ona rafy naszej polityki wobec głównego gwaranta bezpieczeństwa Polski, czyli Stanów Zjednoczonych. Tu historia. W słynnych nagraniach kelnerów, które w istocie obaliły rządy Tuska (najwyraźniej z powodu rosyjskiej kreciej roboty), wysłuchano kilku prywatnych ocen Sikorskiego. Sojusz z USA – bullshit, Polacy – cierpią na płytką dumę i murzyńskość wobec Amerykanów, a przedtem, że Amerykanie nie robią nam laski czy coś takiego. Sikorski negocjował z Amerykanami tarczę rakietową, tę dziś funkcjonującą w Radzikowie. I chciał
Sikorski bardzo różni się od Tuska. Jak będzie się układała współpraca, skoro w sprawach europejskich – a zatem po części zagranicznych – Tusk ma o wiele większe
kompetencje i doświadczenie niż Sikorski?
podbić stawkę, uzyskać więcej. PiS podejrzewał wówczas, że Sikorski w rokowaniach chce porzucić Republikanów na rzecz Demokratów, dzieło opóźnić, by sukces przypisać Tuskowi i sobie, a nie Lechowi Kaczyńskiemu.
Kaczyński podejrzewał go chyba wręcz o zdradę państwa i osobiście przesłuchiwał w Biurze Bezpieczeństwa. Wyszła z tego farsa ze słynnym, protokołowanym pytaniem do Sikorskiego: „Czy zna Rona Asmusa?” Biedny Ronald Asmus (nie żyje, zmarł w 2011 r.) był jednym z autorów amerykańskiej inicjatywy włączenia Polski do NATO; Kaczyński widocznie też myślał, że chodzi o jakąś podejrzaną postać. Ze stanowiska Sikorski sam odszedł w proteście przeciw nielojalności Witolda Waszczykowskiego, wówczas wiceministra, który bojkotował jego starania o podwyższenie polskiej stawki w staraniach o tarczę antyrakietową.
Sikorski: – To pokazuje absurdalność pisowskich zarzutów, przecież to ja wynegocjowałem i podpisałem umowę o tarczy. Ale Sikorski, który starał się, by Polska wobec USA odgrywała bardziej podmiotową rolę, zastaje dziś zupełnie nową, znacznie trudniejszą sytuację.
W polskiej polityce, zwłaszcza wschodniej, Sikorski ma ważne rodzinne wsparcie – żonę, Anne Applebaum. To dziś ona głównie, autorka ważnych książek o Ukrainie, tłumaczy ten kraj Zachodowi. Ta sama Anne Applebaum w jednym ze swych ostatnich artykułów zwróciła uwagę na prawdopodobne zwycięstwo Donalda Trumpa w tegorocznych wyborach prezydenckich, jego osobliwy stosunek do Putina i dawną wypowiedź lekceważącą Europejczyków: „Ich konflikty nie są warte amerykańskiego życia”. To w połączeniu z pogardą dla NATO, które „gówno go obchodzi”, sygnalizuje alarmującą dla Europy sytuację wobec wojny Rosji z Ukrainą.
Europa jest rozmemłana i militarnie niezborna. Unia Europejska (a tym bardziej Polska) może zostać – jak to określiła komentatorka „Le Monde” – ujęta w obcęgi Putina z jednej i Trumpa z drugiej strony. To dla polskiej polityki zagranicznej, w tym dla Sikorskiego, najtrudniejsze rysujące się zadanie: jak umocnić militarnie Unię, jak bardziej zespolić niemałe przecież potencjały wojskowe poszczególnych krajów, by stanowiły dla Rosji mur nie do ruszenia. I jak przy tym zakotwiczyć Amerykę przy Europie na wypadek niechętnego Sojuszowi prezydenta w Waszyngtonie? Cieszymy się ze zmian w Polsce, ale idą trudne czasy.