Widmo wróciło
Mijają równo dwa lata od napaści Rosji na Ukrainę i nie ma żadnej perspektywy zakończenia tej wojny. Ukraińcy, płacąc ogromną cenę, obronili swoją suwerenność, ale utracili już kontrolę nad sporą częścią terytorium na wschodzie. Upadek Awdijiwki, od kilku miesięcy bohatersko bronionej przez siły ukraińskie, potwierdza tylko, że Rosjanie nie ustępują. Wykorzystując to, że Ukraińcom zaczyna brakować dostarczanej z Zachodu broni i amunicji, próbują przełamać linię frontu. Putin nigdy nie zadeklarował jasno celów swojej „operacji specjalnej”: pierwotnie chodziło zapewne o zajęcie Kijowa i zainstalowanie tam prorosyjskiego reżimu; po serii ciężkich porażek armię przegrupowano, a jej czytelnym celem stało się opanowanie całej Ukrainy na wschód od Dniepru; potem już „tylko” obwodu donieckiego i ługańskiego oraz wybrzeża Morza Azowskiego. W tym czasie, także dla zamaskowania ogromnych własnych strat w tej wojnie, Putin przedefiniował jej polityczny sens: z lokalnej „interwencji” – na obszarze, jak przekonywała kremlowska propaganda, historycznej Noworosji – w starcie narodu rosyjskiego z całym „kolektywnym Zachodem”. W preludium jakiejś nowej Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Zerwane zostały, utrzymywane jeszcze w pierwszej fazie agresji na Ukrainę, nieformalne kontakty z przywódcami krajów NATO. Nie toczą się żadne negocjacje. Morderstwo polityczne, dokonane właśnie teraz na Aleksieju Nawalnym (s. 8), jest jasnym sygnałem i do wewnątrz Rosji, i na zewnątrz: porzućcie nadzieje, że ta władza może się cofnąć czy zachwiać, że będzie szukać pokoju.
Widmo wojny wróciło do Europy. Niby od dwóch lat wszyscy na Zachodzie powtarzamy za Wołodymyrem Zełenskim, że Ukraińcy bronią także naszej wolności, ale realny strach pojawił się dopiero, gdy okazało się, że Ukraina może armii Putina jednak nie zatrzymać. Przegrana Ukrainy – co by to miało znaczyć? Okupację kolejnych części kraju? Ponowny atak na Kijów? Bombardowanie szlaków zaopatrzenia i konwojów z zachodnią bronią? Prowokacje na granicach NATO–Rosja, w tym z obwodu królewieckiego? Hybrydowe ataki przy wykorzystaniu migrantów i rosyjskich mniejszości? Globalną cyberwojnę, łącznie z destrukcją satelitów komunikacyjnych? A może za 3–5 lat, jak piszą wojskowi analitycy – bezpośrednie akcje militarne na obrzeżach Sojuszu?
Niewątpliwie Putin będzie testował szybkość reakcji i determinację krajów NATO do obrony. Posunie się tak daleko, jak mu pozwolimy. Europejscy politycy mają świadomość, że militarna pomoc dla walczącej Ukrainy jest dziś niewystarczająca, i że sami nie jesteśmy gotowi do skutecznego powstrzymywania potencjalnej agresji ze wschodu. Podczas gdy rosyjska gospodarka przeszła w stan mobilizacji wojennej i z nawiązką uzupełnia poniesione na froncie straty, w Unii dopiero zaczęto inwestować w armie i przemysł zbrojeniowy. A i to z oporami; mentalnie i politycznie trudno jest zaakceptować, że TU naprawdę może się zdarzyć wojna.
Przy okazji dwulecia napaści na Ukrainę przypominamy sobie, że i tam niemal nikt, łącznie z czołowymi politykami, nie wierzył, że Putin zaatakuje. Tak to się wydawało absurdalne. (My przywołujemy podobne historyczne świadectwa z sierpnia 1939 r.). Ale jeśli nastrój w Europie zaczął się zmieniać na poważny, niekiedy wręcz paniczny, to w dużym stopniu za sprawą Donalda Trumpa i jego kolejnych wypowiedzi podważających sens istnienia NATO, czyli opisanej w art. 5 Traktatu zasady solidarnej obrony całego terytorium Sojuszu. Nawet gdyby Trump miał rację, upominając partnerów, że powinni podnieść wydatki na zbrojenia (z 31 krajów obecnie 18 przekazuje na ten cel postulowane 2 proc. PKB), to cały komunikat był jednoznacznie negatywny: ewentualny przyszły prezydent USA nie zamierza dawać sojusznikom żadnej bezwzględnej gwarancji bezpieczeństwa. Co więcej i co gorsza: zdominowana przez Trumpa i wciąż dominująca w amerykańskim kongresie Partia Republikańska od dawna blokuje pomoc finansową i militarną dla Ukrainy, a jej wpływowi politycy dają do zrozumienia, że to Chiny, a nie Rosja, są dziś i będą głównym wyzwaniem dla Ameryki. W domyśle: niech Europa bierze tę Rosję na siebie.
Realna stała się wizja, że Stany Zjednoczone, na których od początku zimnej wojny z ZSRR opierała się cała obrona Zachodu, mogą – formalnie lub nieformalnie, za rządów Trumpa, a nawet Demokratów – rozpocząć proces wychodzenia z NATO. (Pomyślałem, że dobrą nazwą dla tego procesu, na wzór brexitu, byłby „exitUS” – exitus to po łacinie wyjście, koniec, schyłek; w moim rodzinnym Otwocku – nazwa największego zakładu pogrzebowego). Widmo exitUSa nieźle postraszyło Europę. Widać to było na zakończonej właśnie dorocznej monachijskiej konferencji bezpieczeństwa.
Wśród zebranych panowała zgoda, że obrona Ukrainy daje Unii czas, aby przygotować się bardziej do samodzielnej konfrontacji z Rosją. Oficjalnie nikt oczywiście nie dopuszcza myśli o osłabieniu sojuszu z Ameryką, ale wszyscy obawiają się nieobliczalności i impulsywności Trumpa. Gdyby rządził – mówił cytowany przez media polityk – co noc musielibyśmy sprawdzać na X, czy nie ogłosił wycofania wojsk USA z Europy. Dlatego konieczna jest „europeizacja” NATO, czyli skokowe zwiększenie produkcji zbrojeniowej, także koordynacja zakupów, planów i schematów obronnych 27 państw Unii. Szefowa KE potwierdziła zamiar utworzenia wartego 100 mld euro funduszu wspólnych zakupów (priorytetem jest przemysł europejski) oraz powołanie specjalnego komisarza UE ds. obrony (Radosław Sikorski?). „W Europie nie ma dziś miejsca na neutralność” – mówiła Ursula von der Leyen, odnosząc się nie tylko do poszerzenia NATO o Finlandię i Szwecję, ale także, jak interpretowano, do jawnie prorosyjskiej postawy Węgier, oraz „obojętności”, wydających na obronę niewiele ponad 1 proc. PKB, państw europejskiego południa (patrz mapa na s. 13). Unia to wciąż gospodarczy olbrzym, jej PKB jest nawet dziesięciokrotnie większe niż Rosji, ale militarny cherlak. I to musi się szybko zmienić.
Wtej strategicznej reorientacji Polska ma do odegrania dużą rolę jako największy kraj przyfrontowy, najwięcej inwestujący w obronność (obecnie 4 proc. PKB, ale z tego znaczna część na płace, emerytury wojskowe i zakupy w Korei). Tuskowi, ledwo parę tygodni po objęciu władzy, udało się reaktywować, ugrobiony przez rządy PiS, polsko-niemiecko-francuski Trójkąt Weimarski. To zapowiedź rewolucji w polskiej polityce bezpieczeństwa, którą PiS sprowadzał do sojuszu z USA (żenująca była zwłaszcza uniżoność w relacjach z Trumpem), przy jednoczesnym traktowaniu z buta naszych unijnych partnerów. Niemców jako wroga, niemal równoważnego Rosji; zaś Francję lekceważąco, czego dowodem było choćby zerwanie kontraktu na śmigłowce Caracal czy kuriozalne oskarżenia, miotane przez Antoniego Macierewicza, o rzekomej sprzedaży za jednego dolara francuskiego okrętu wojennego Mistral do Rosji.
Jak słusznie zauważa Piotr Buras („Do broni”, s. 10), rozbudowa europejskiego potencjału obronnego nie tylko nie osłabia sojuszu z USA, lecz przeciwnie, dziś jest konieczna, aby powstrzymać exitUS. Podwójna wizyta w Waszyngtonie Donalda Tuska i Andrzeja Dudy, w 25. rocznicę wejścia Polski do NATO, powinna być tego symbolem i potwierdzeniem.