Kaczyński do kwadratu
WDziennikarka Radia TOK FM, wykładowczyni Collegium Civitas, politolożka.
ładza – co prawie pół tysiąca lat temu opisywał Szekspir, a teraz udowadnia neuropolityka – zmienia chemię mózgu, podnosi poziom testosteronu i dopaminy, po prostu uderza do głowy. Poczucie wpływu i kontroli zaburza kontakt z rzeczywistością, od której rządzącego separują na dodatek pretorianie i klakierzy. Według Talleyranda „żadne pożegnanie nie jest trudniejsze od pożegnania z władzą”. Patrząc na prezesa PiS, jego strach i frustrację, trudno się z księciem Benewentu nie zgodzić.
Oddawanie władzy po upływie kadencji nie powinno generować aż takich emocji, problem w tym, że Kaczyński był w swym panowaniu spoza demokratycznego porządku, stąd i lęk u niego, jak u zrzucanych z tronu autokratów. Prezes szuka też rozpaczliwie okoliczności, które mogłyby wszystko odmienić – to naciski na prezydenta, by ów „podjął działania” czy surrealne pomysły na „okres przejściowy, z nowym rządem i następnie wybory”, które wskazują jednocześnie na głębokie niepogodzenie się z powyborczym stanem rzeczy. Zaświadczają o tym również knajacki język prezesa i akty agresji, jak choćby zerwanie transparentu z napisem „kłamstwo smoleńskie” podczas ostatniej miesięcznicy. Niewykluczone zresztą, że to także rodzaj prowokacji z nadzieją na nadmiarową reakcję, którą się wykorzysta do okładania Tuska.
Kaczyński dzisiejszy nie jest inny od Kaczyńskiego wczorajszego, tego sprzed utraty władzy, jedynie bardziej wzmożony, jakby podniesiony do kwadratu i bardziej też dla opinii publicznej odsłonięty. Kordon wokół niego zeszczuplał, on sam ze szczytu pochyłości przesunął się na jej dół, a dziennikarze dopadają go kilka razy dziennie, wydobywając zeń śmieszno-straszne „setki”, obsesyjnie krążące wokół lidera Platformy. U Kaczyńskiego zawsze z kapelusza wyskakuje Tusk, sprawca jego nieszczęścia, oskarżany o różne zbrodnie, z zamachem stanu i zabójstwami politycznymi włącznie.
Ta krytyka bywa i dziecinna, kiedy prezes nazywa premiera „strasznym kłamczuchem”, i zaskakująca, kiedy mówi o Tusku jako o „wrogu pań”. Nie brak tych, którzy ostrzegają, że to ślepy tor – ostatnio Norbert Maliszewski, do niedawna szef Rządowego Centrum Analiz, mówił w portalu wPolityce.pl, że „błędem było koncentrowanie się na straszeniu Tuskiem”, ale nie wydaje się, by prezes mógł się od tej fiksacji uwolnić.
Jednak najbardziej dojmujące musi być dla prezesa usuwanie się spod nóg partyjnego gruntu. Nikt mu PiS nie zabierze, jeśli nie będzie chciał partii oddać, ale coraz śmielsza krytyka jego poczynań lub wręcz wypowiadanie posłuszeństwa przez przybocznych (np. ustąpienia z funkcji unijnego komisarza odmówił Janusz Wojciechowski) jest czytelnym początkiem desakralizacji genialnego stratega z Żoliborza. A jeśli upadają bogowie, nawet ci fałszywi, to zazwyczaj boleśnie – dla siebie i swojego pałacu. W tymże panuje zresztą niezły zamęt przed spodziewaną katastrofą samorządową i w wyborach do PE, w obu elekcjach liczyć się trzeba ze stratami – trzech lub nawet czterech sejmików i siedmiu–ośmiu mandatów poselskich. To pogłębi niezadowolenie aktywu z kierownictwa oraz jego radykalnej taktyki. A także do końca obnaży słabość Nowogrodzkiej z jej głównym lokatorem. Bo PiS pod tym przywództwem jest jak szekspirowska czaszka Yoricka, która nie zakpi już nawet z własnych wyszczerzonych zębów.