Filozofia na receptę
Nasz lekarz pierwszego kontaktu jest człowiekiem wspaniałym, niezwykle oddanym pacjentom, zwłaszcza starszym, jednak, a może właśnie dlatego, nęka go nerwica natręctw. Tak było w każdym razie do niedawna, bo ostatnio objawy niespodziewanie ustąpiły: żadnego mycia rąk pięć razy w ciągu 15-minutowej konsultacji, zero fiksacji na detalach i pełen luz wobec poziomu glukozy podkradającego się zdradziecko pod granicę normy.
„Kiedyś to było nie do pomyślenia” – mówię do mojej ukochanej po wizycie w przychodni. „Norma, nie norma, on wiedział swoje i lał napalm na każdy wskaźnik, który pełzł w kierunku górnej granicy. Nie wytrzymywał napięcia: wolał pokonać wroga, zanim wystawi łeb z okopu. Jestem zawiedziona. Co mu się stało?” – ciągnęłam. „Jak to co – odpowiedziała moja ukochana. – Pewnie zaczął brać leki”.
Przyznałam jej rację, tym bardziej że znam to z własnego doświadczenia: odkąd zażywam prozac, nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Remoncik za ścianą? „Nie ma sprawy, kiedyś na pewno skończą”. Całonocna impreza z hip-hopem u tych z góry? „Daj im Panie Boże zdrowie, niech hałasują i rzucają mięsem, przynajmniej nie mordują”. Cudze dzieci wydają odgłosy życia, w dodatku nie samą paszczą, a przy użyciu techniki, dokładnie pod naszym balkonem? Jak powiedzieliby Pan Wołodyjowski i Pan Jezus, gdyby sztuczna inteligencja stworzyła z nich hybrydę: „Nic to, pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie!”.
Zjawisko to nazywa się kulturą tabletki i jest nastawione na uśmierzanie dolegliwości, o jakie przyprawia późny kapitalizm. Tabletka nie rozwiązuje problemów, ale łagodzi objawy, co umożliwia dalszą pracę. Bo chodzi przecież o to, żebyśmy mogli funkcjonować. Nasz problem z nerwicą czy depresją prowadzi nas do poradni zdrowia psychicznego, ponieważ choroba uniemożliwia nam codzienne funkcjonowanie. A kiedy tabletki zaczynają działać, zachęcamy innych znerwicowanych i wypalonych: Hej, nie bądź jak ja, nie czekaj, aż przestaniesz funkcjonować, idź już teraz po diagnozę i zacznij brać leki.
Leki, o ile pomagają, oczywiście nie są złe. O wyższości lepszego samopoczucia nad niedobrym nie trzeba nikogo przekonywać. Niemniej farmakoterapia nie cieszy się poważaniem – uchodzi za drogę na skróty, w najlepszym razie za leczenie uzupełniające. Człowiek poważny, to jest wykształcony i odpowiedzialny, w razie problemów z psychiką powinien koniecznie udać się na terapię, by tam, pod okiem specjalisty, przepracować przyczyny dysfunkcji (jak je się fachowo określa) – indywidualne, najczęściej związane z wczesnymi fazami rozwoju – i w ten sposób trwale uzdatnić się do wypełniania obowiązków życiowo-zawodowych. To z kolei nazywa się kulturą terapii.
Jednak z punktu widzenia interesów kapitalizmu kultura tabletki i kultura terapii warte są tyle samo: obie eliminują opór wobec systemu i napędzają wzrost produktu krajowego brutto. Bo leki z natury rzeczy nie prowadzą z nami dialogu, nie ma więc obawy, że obudzą w nas jakiekolwiek wątpliwości natury intelektualnej, terapeuta zaś, mimo że dialog prowadzi, nigdy nie przyzna, że wina za stan chorobowy leży poza tobą i że najlepsze, co możesz zrobić, to zażądać dwóch lat płatnego urlopu. Nie przyzna tego bynajmniej nie z tej przyczyny, że jesteś na samozatrudnieniu i nie masz od kogo żądać czegokolwiek. Po prostu taki ma horyzont.
Inaczej sprawa wygląda z doradztwem filozoficznym (ang. philosophical counselling), które coraz skuteczniej konkuruje z psychoterapią, psychoanalizą i kołczingiem. Nick Romeo opisał niedawno to zjawisko w „New Yorkerze”, jednak nie dotyczy ono wyłącznie Ameryki. Pomoc świadczona w ramach tego typu doradztwa polega na tym, że problem, z jakim przychodzi klient, definiuje się w kategoriach filozoficznych, po czym analizuje go z perspektywy różnych szkół myślenia. Przypomina to trochę seminarium z historii filozofii. Na przykład mężczyzna, który obawia się małżeństwa ze względu na wymóg monogamii, nie usłyszy podczas sesji, że ma problemy z matką, tylko że powinien przemyśleć kwestię wolności, i wróci do domu z receptą na Spinozę.
W doradztwie filozoficznym problem analizuje się z perspektywy różnych szkół
myślenia.
Doradztwo filozoficzne nie jest bezpłatne, więc ono również karmi kapitalizm. Francusko-izraelska filozofka Lydia Amir, autorka książki „Philosophy, Humor, and the Human Condition” („Filozofia, humor i kondycja ludzka”), która oprócz pracy akademickiej zajmuje się doradztwem filozoficznym, bierze za sesję 150 dol. Jednak trenuje swoich klientów w myśleniu i przyzwyczaja ich do wielości perspektyw, a tego nie lubi żaden system. Pod jej kierunkiem człowiek uczy się zadawać właściwe pytania i szukać prawdziwych odpowiedzi, choćby kłóciły się one ze społeczno-politycznym status quo. Za jedną z głównych zalet nowego trendu Amir uważa to, że wydobywa on z cienia tradycję filozoficzną, zmarginalizowaną przez poradnictwo psychologiczne w stylu pop, które zrobiło z niej dziedzinę muzealną. Tymczasem filozofia powinna być dla nas artykułem pierwszej potrzeby.
Czytam, że religia na razie nie wywędruje z polskich szkół. Dobry powód do żałoby narodowej, bo stracimy na tym wszyscy. Nie tylko dlatego, że tych godzin życia, które pochłonie indoktrynacja wyznaniowa, nikt młodym nie zwróci. Czas na nią marnowany mógłby zostać przeznaczony na naukę myślenia poza schematami. Bez takiego myślenia nie mamy przyszłości.