Bes korektyy
‚‚ Gazeta Wyborcza” zlikwidowała dział korekty i zwolniła dotychczasowych pracowników (po prawdzie to są głównie kobiety – o czym później). Tym samym zarząd spółki Agora pokazał, że dotychczasowa struktura łańcucha zadań w pracy redakcji jego zdaniem nie ma sensu. Autor ma wiedzieć, jak pisać, a jeśli nie autor, to już na pewno redaktor, a jeśli nie redaktor, to już na pewno „słowniczek” w Wordzie. Ponoć akcje Agory po tym radykalnym ruchu zarządu poszły w górę – widać logika kapitalizmu logiki jakościowej pracy dziennikarskiej nie ceni i nie wycenia dobrze.
Takie decyzje u osób kierujących pracą gazety codziennej wskazują na szerszy problem – jak wielkie panuje niezrozumienie dla procesu powstawania tekstu – pal sześć, czy to reportaż do prasy, książka czy esej naukowy.
Autorzy nie są istotami żyjącymi w boskim natchnieniu, nie są omnibusami, ba – często nie są nawet asami z języka polskiego. I nie muszą być! Ich atutami są wrażliwość, odwaga, szczególne doświadczanie świata, którym mogą i chcą się podzielić za pomocą szczególnego, wymownego czy ciekawego języka. Autor/ka tworzy tekst i przynosi go potem do kogoś, kto powie, czy ta opowieść się udała, jest komunikatywna, jest podana w najbardziej efektywny, interesujący czy piękny sposób. Tym zajmuje się redaktor.
Autor nie może być redaktorem swojego tekstu, bo jeszcze nie opracowaliśmy sposobu, żeby wyjść z siebie, stanąć obok i przeczytać swój tekst z punktu widzenia innego niż własny. Redaktor z kolei przekazuje tekst korekcie, bo chociaż wie wszystko o tym, jak pomóc autorowi/ce w opracowaniu historii, nie jest w stanie zauważyć swoich niedociągnięć językowych – jest ekspertem od narracji.
Korektor to osoba, która umiłowała język, jego zawiłości, złożoności i chce, aby język posłużył tekstowi jak najlepiej. W polskich gazetach do tego korektor jest najczęściej również fact checkerem – sprawdza nie tylko ortografię, lecz również merytorykę.
Tekst zawsze jest więc pracą zbiorową, grupowym przedsięwzięciem, a nie nadludzkim wysiłkiem geniusza. Nawet najbardziej pewny siebie lekarz radzi się kolegów po fachu, zwołuje konsylium. Tekst może i nie jest pacjentem w narkozie leżącym na stole, ale to, co czytamy, wpływa na nasz świadomy odbiór rzeczywistości – a tę uważność warto zachować przy życiu i zdrowiu.
Przepracowałam w rozmaitych redakcjach kilka lat i w każdej korektor był ostatnią instancją, do której zwracano się po radę czy pomoc. To osoby o świętej cierpliwości – znoszą paniczne telefony na chwilę przez puszczeniem magazynu do druku, nanoszą bez słowa spóźnione autoryzacje, poprawiają pomyłki, korygują zdania, które zdecydowaliśmy się jednak przepisać. Zawsze z życzliwością, często z zainteresowaniem.
To byli najbardziej wnikliwi czytelnicy. A właśnie – to zawsze raczej czytelniczki. Korektorzy to w większości korektorki, albo przynajmniej ja pracowałam głównie z kobietami. Skromne, elokwentne, nigdy nie domagają się pochwał za swoją pracę, zawsze winią się za każdy błąd w druku, mimo że są przecież jedynie elementem redakcyjnego łańcucha zdarzeń. Niczego nie kochają tak bardzo jak piękna tekstu bez usterek.
Nie są doceniane, ale do tej pory były niezastąpione. I wbrew sugestiom Agory – moim zdaniem nadal są tak samo niezbędne. Zawód ten wydaje się nie mieć przyszłości – ale nie dlatego, że taki „duch dziejów”, tylko z powodu doraźnych celów biznesowych. Sztuczna inteligencja, rozmaite słowniczki to są podpowiedzi, narzędzia, które pomagają nam w pracy, usprawniają ją, ale nie zastąpią ludzkiego elementu decyzji, wyboru, namysłu.
Dziennikarstwo bez korekty będzie pisaniem lękowym, skupiającym się na poprawności językowej, nie będzie potrafiło się rozpędzić, zaryzykować z obawy przed popełnieniem stylistycznego błędu, którego nikt nie zauważy, a odbiorca wypomni.
A w rzeczywistości nawet z udziałem korekty zdarza się, że tekst i tak zawiera błędy – tu literówka, tam pomylone imię, tu data. Z łatwością można sobie wyobrazić, co dzieje się w artykule bez żadnej korekty albo bez czasu na jej uważne przeprowadzenie.
Dzisiaj jednak idzie się na ilość, a nie w jakość, w nadprodukcję treści, a nie w ich cyzelowanie. Trzeba sobie jasno powiedzieć – bez korektorek/ów i fact checkerów/ek to będą treści wybrakowane i niegodne zaufania. „Słowniczek” Worda nas nie uratuje. Dziennikarstwo współczesne potrzebuje więcej humanistyki, a nie technologii taśmy produkcyjnej. Dziennikarze są zmęczeni, zarabiają słabo i tracą serce do zawodu, który z roku na rok ma coraz mniej szans na skuteczne działanie. „Słowniczek” nie pogada z nami, nie pozna naszego poczucia humoru, naszych słabości i mocnych stron, nie przedyskutuje sformułowań. Będzie wymagał pisania coraz bardziej kwadratowych, ustandaryzowanych tekstów, żeby coraz łatwiej było je sprawdzać zapracowanym redaktorom i żeby łatwiej było używać AI – co będzie prowadziło do dalszego uproszczenia komunikatów.
Klików potrzebuje biznes, a nie kultura. Jeśli myślimy o dziennikarstwie czy literaturze logiką produktową, to może przestańmy używać tego pojęcia, bo to znaczy, że straciło swoje znaczenie i zmieniło się w informacyjny fast food, kontent pod SEO. Dziennikarstwo staje się powoli – podobnie jak pisanie książek, niedochodową działalnością hobbystyczną. Boję się zgłaszać redakcjom pomysły na reportaże, bo wiem, że dostanę za mało pieniędzy i za mało czasu, a i tak będę chciała „swój” temat zrobić.
Potrzebny jest nam czuły narrator – nawoływała noblistka Olga Tokarczuk. Nigdzie dziś nie jest tak potrzebny, jak w dziennikarstwie. I to od razu.