Każdy coś przegrał, coś wygral
Wwyborach samorządowych nie było kolejnego „cudu” frekwencyjnego, tak jak jesienią zeszłego roku, ale też cuda i wyśrubowane rekordy z samej istoty zdarzają się bardzo rzadko. Jednak ten zjazd poziomu uczestnictwa w wyborach między październikiem i kwietniem był spektakularny i – mimo wszystko – w tej skali niespodziewany. Jeżeli po tak przełomowym wydarzeniu jak wybory 15 października do urn idzie następnie mniej osób niż w poprzednich wyborach samorządowych w 2018 r., wymaga to dogłębnej analizy ze strony polityków, ale i socjologów czy psychologów. Ta kampania od początku była dziwnie senna, mało angażująca, niskobudżetowa, toczona pod przymusem, bardzo odległa od nastrojów tej poprzedniej, gorącej batalii. Nie udało się utrzymać mobilizacji i wzmożenia, jakby wyborcy raz masowo przyszli, zagłosowali, a potem powiedzieli: teraz sobie radźcie, myśmy zrobili swoje. Oczywiście pojawiło się od razu wiele poręcznych tłumaczeń dramatycznie niskiej – powiedzmy sobie szczerze – frekwencji: że piękna pogoda skłoniła wielu „miastowych” do wyjazdów; że młodzi wyborcy mieszkający i studiujący poza rodzinnymi miejscowościami, nie wracali do nich specjalnie na głosowanie, a przerejestrować się było trudno; że przecież nie głosowano za granicą; że KO nie wytłumaczyła się dobrze z marnego urobku „100 konkretów na 100 dni”; że akcje, takie jak rozliczanie Ziobry czy Glapińskiego, zmobilizowały bardziej elektorat PiS niż KO itd. Może więc olbrzymia, prawie 50-procentowa absencja to wynik politycznych błędów sztabowców, bardzo niewygodnego z wielu powodów terminu tych przekładanych wyborów, ale może przede wszystkim nieuniknionego społecznego rozprzężenia, znużenia polityką po wielkim polityczno-emocjonalnym napięciu w wyborach parlamentarnych.
Jeśli zakładać, że tamto październikowe poruszenie dotyczyło przede wszystkim wyborców antypisowskich, to obecne wyniki do sejmików, przy frekwencji o ponad 20 pkt proc. niższej, nie są dla Koalicji Obywatelskiej takie złe (wyniki wg exit poll). Poprawiła nawet notowania w porównaniu z wynikiem w poprzednich wyborach samorządowych, a rezultat PiS jest zbliżony, przy wyraźnej mobilizacji we wschodniej Polsce, gdzie frekwencja była zauważalnie wyższa niż na zachodzie kraju. Swoje mniej więcej utrzymała Trzecia Droga, Lewica może się pocieszać całkiem niezłym wynikiem Magdaleny Biejat w Warszawie, niemniej ogólny rezultat całej formacji, mimo nagłośnionej kwestii aborcji, nie jest imponujący. Ponadto politycy Platformy mają do Lewicy pretensje za skłócenie się jej z Trzecią Drogą i osłabienie zwartości całej koalicji, zwłaszcza w newralgicznym okresie kampanii. Jednak raczej nie odbije się to trwalej na relacjach w obozie władzy.
Nie zmienia to faktu, że PiS wygrał kolejne, dziewiąte już chyba wybory z rzędu, i to już bez telewizji Kurskiego i Matyszkowicza. Nie udało się partii Donalda Tuska przełamać tej zwycięskiej passy Kaczyńskiego, choć brakowało już niedużo, najmniej od wielu lat. Nie jest jeszcze jasne, jak wynik PiS przełoży się na sytuację w poszczególnych województwach (wygrał w 6), ile sejmików przejmie rządząca koalicja (Platforma wygrała w 10), a ile zostanie w rękach dawnej władzy, może z pomocą Konfederacji. Dopiero sejmikowy podział mandatów pokaże praktyczny wymiar ostatnich wyborów, czy rzeczywiście kwiecień był kontynuacją października. Wtedy, mimo że to partia Kaczyńskiego wygrała, utraciła rządy. Odzyskanie kilku sejmików z rąk PiS spowoduje, że także władza lokalna wyraźnie przesunie się w ręce tych politycznych formacji, które samorządy traktują partnersko.
Wpolityce jednak liczą się też symbole. Tuskowi zależało na samodzielnym zwycięstwie PO/KO, co miało być ostatecznym potwierdzeniem politycznej dominacji jego Platformy. A tymczasem nadal trzeba podkreślać „wspólne zwycięstwo demokratów”. Brak tej kropki nad „i” przenosi rywalizację wewnątrz obecnego obozu władzy dalej, do nieodległych wyborów europejskich, a potem do wielkiej kulminacji w 2025 r. – wyborów prezydenckich. W perspektywie tych ostatnich wzmocniła się kandydatura Rafała Trzaskowskiego po jego efektownym triumfie w Warszawie. Zwracają też uwagę inne aktywa PO: nadspodziewanie dobry rezultat Aleksandra Miszalskiego w Krakowie (druga tura z Łukaszem Gibałą może być pasjonująca), Agaty Wojdy w Kielcach, także zwycięstwo w pierwszej turze Aleksandry Dulkiewicz w Gdańsku. W miastach, z bardzo nielicznymi wyjątkami, pisowscy kandydaci na prezydentów i burmistrzów ponieśli ciężkie porażki.
Z drugiej strony obecny sejmikowy wynik daje PiS oddech i czas na dalszą regenerację, wzmacnia Kaczyńskiego, oddala wizję rozłamów. Widać, że walka demokratycznych sił z populizmem jest daleka od zakończenia, że nawet październikowy przełom niczego jeszcze nie przesądza i nie gwarantuje. Oczywiście PiS od razu uruchomił narrację o początku końca Tuska, o żółtej kartce dla koalicji, po której przyjdzie czerwona, o rosnących wewnętrznych tarciach – to przesada i nieprawda. Wynik wyborów samorządowych pokazuje raczej, że sytuacja się ustabilizowała, nie ma większych wzrostów ani dramatycznych spadków. Każdy trochę wygrał, trochę przegrał.
Energia wielkiej zmiany październikowej zrobiła swoje, ale ma limity, bo tak jest zawsze; widać, że potrzeba kolejnych impulsów. Przyspieszenie, o jakim mówił niedawno Donald Tusk, jakiś drugi etap, dokończenie rozliczeń, wzmocnienie mediów publicznych, ogłoszenie nowych priorytetów, wychodzących nawet poza zużyte już trochę 100 konkretów, ponowne zacieśnienie współpracy w ramach koalicji – wydają się niezbędne i dla Platformy, i dla jej partnerów.
Nawet jeśli rezultat wyborów samorządowych nie jest jeszcze jakimś poważnym ostrzeżeniem dla rządzących, widać, że polityczna publiczność czeka na nowe atrakcje, narracje, cele, bardziej jednolity przekaz. Wybory europejskie w czerwcu, także planowany na podobny czas finał komisji śledczych, domkną pierwszą fazę demokratycznej rewolucji po rządach PiS. W drugiej, z prezydenckim finałem w przyszłym roku, raczej musi być już świeższy scenariusz, kilkoro nowych aktorów i wartka akcja.