IGrłyobs dzieci
„ Widać, że nie czytasz ze zrozumieniem” – ten komentarz (hit awantur internetowych) ma rangę obelgi, bo słyszeliśmy go w szkole, padał z ust kadry nauczycielskiej. Nie najlepszej kadry, trzeba dodać, skoro używała zwrotu z rejestru biernej agresji, w dodatku stylistycznie podejrzanego. Sformułowanie „czytanie ze zrozumieniem” to brzydki dziwoląg, który wdarł się do opracowań pedagogicznych, choć czasownik „czytać” zakłada nie tylko składanie liter, ale i ogarnianie sensu wypowiedzi pisemnej. „Czytać – śledząc wzrokiem napisane lub wydrukowane litery, zapoznawać się z treścią tego, co jest napisane lub wydrukowane. Mieć umiejętność odbioru tekstu pisanego” (Słownik Języka Polskiego PWN). Inne czynności w obrębie tego procesu mają swoje nazwy, takie jak umiejętność rozszyfrowania znaków, układanie ich w słowa i zdania czy wymawianie.
Besztanie kogoś, że czyta bez zrozumienia, świadczy nie tylko o szczególnym pojmowaniu procesu czytania, ale przede wszystkim służy konkretnemu celowi – ustaleniu hierarchii. Nauczyciel feruje wyroki, a uczeń ma położyć uszy po sobie. Ten schemat odtwarza się potem w dorosłym życiu, gdy chce się komuś dopiec.
Podobnie rzecz się ma z reformami szkolnymi. Prezent z „braku prac domowych” jest ładny, ale czy ktoś zapytał uczniów i uczennice, co by ich uszczęśliwiło? Z naszych rozmów z młodymi ludźmi wynika, że chodzi im po głowach inny postulat: chcieliby się mianowicie wyspać z rana. Tego domaga się ich rosnący organizm, który potrzebuje snu, co potwierdzają liczne badania naukowe.
Tymczasem system szkolny, który powstał w XIX w., by produkować posłusznych i dobrze zsocjalizowanych funkcjonariuszy państwa, wciąż stawia na dryl. Pobudka o szóstej, lekcje od ósmej, po nich zajęcia dodatkowe. Gonitwa i wyścig. „Możesz wyjść na dwór, jak odrobisz lekcje”, kto nie słyszał tego od rodziców, ten chyba nie chodził do szkoły. We współczesnej formie zabawę na podwórku zastępuje granie na komputerze, ale najważniejszym elementem edukacji wciąż pozostaje ślęczenie przy biurku i wkuwanie. Bez ruchu, dodajmy. Dzieci zastygają jak gekony i nabawiają się skoliozy.
W Polsce od kwietnia weszła w życie nowelizacja przepisów o nieobowiązkowych pracach domowych. W młodszych klasach nie ma praktyczno-technicznych i pisemnych prac, z wyłączeniem ćwiczeń „usprawniających motorykę małą”, czyli pomagających w pisaniu. Starszym rocznikom podstawówki można zadać pracę domową, ale nie będzie ona obowiązkowa ani poddawana ocenie.
Te nowości mogą być wstępem do dyskusji o tym, czy edukacja musi wiązać się z monstrualnym znojem. Związek Nauczycielstwa Polskiego przekonuje, że domowe odrabianie lekcji pomaga uczniom przygotowywać się do egzaminów, ucząc ich samodyscypliny, zarządzania czasem i umiejętności samodzielnego myślenia. Przedstawiciele organizacji zrzeszających rodziców podkreślają, że grozi nam spadek poziomu nauczania. Zdania uczniów i uczennic nie znamy, bo nikt nie wpadł na to, by włączyć ich do rozważań. Z braku ich głosu zaglądamy do raportu Fundacji Inspiring Girls Polska, z którego wynika, że 48 proc. dziewczynek w wieku od 10 do 15 lat chce w przyszłości zostać influencerkami i youtuberkami, a 21 proc. wybrałoby zawód graficzki lub projektantki stron WWW. Czym chcieliby się zająć chłopcy, ich rówieśnicy?
Tymczasem w Afganistanie rozpoczyna się trzeci z rzędu rok szkolny, odkąd dziewczętom zakazano edukacji po ukończeniu szóstej klasy. Dekrety talibów zamknęły drogę do wiedzy i ograniczyły prawa człowieka ponad milionowi kobiet i dziewcząt (dane agencji ONZ ds. dzieci). Z kolei organizacja Human Rights Watch zwraca uwagę na krzywdę, jaką polityka talibów wyrządza chłopcom. Wzrost kar cielesnych doprowadził do spadku frekwencji w szkołach. Nic dziwnego, kto nie boi się bicia.
W Afganistanie nauczycielkom nie wolno uczyć chłopców, a kobiety i dziewczęta są wykluczone z udziału we wszystkich obszarach życia publicznego. Ministerstwo edukacji zorganizowało ceremonię rozpoczęcia roku akademickiego, w której nie mogły uczestniczyć dziennikarki, co wytłumaczono brakiem miejsca na sali. Pod każdą szerokością geograficzną szkoła jest kwestią polityczną. Trawestując: „niewinna edukacja nie istnieje”, a za zmianami zawsze stoi światopogląd. Pamiętamy Romana Giertycha jako ministra edukacji, mundurki i wycofanie Gombrowicza z lektur szkolnych. A homofobiczny Przemysław Czarnek i jeden z jego poprzedników, Ryszard Legutko?
W krajach, które szczycą się wielokulturowością, a na ulicach słychać wiele języków, na szkole spoczywa szczególnie ważne zadanie. To z niej ludzie wyjdą z wiarą w to, że są tu na swoim miejscu. Albo odwrotnie – opuszczą ją naznaczeni traumą rasizmu i dyskryminacji. W Belgii edukacja bywa nieznośnie tradycyjna, ale coraz więcej szkół stawia na otwartość i mogą stanowić przykład nowoczesnego podejścia do nauczania. We Francji trafiają się jaskółki myślenia w duchu XXI w., jak wprowadzenie do tysiąca szkół zajęć z empatii po to, by młodzi ludzie, dorastający w czasach ruchów #MeToo czy #BlackLivesMatter mieli narzędzia do wyrażania uczuć. Podejście to stoi w opozycji do zeszłowiecznego wymogu wszechobecnej hierarchii, co jest szczególnie ważne dziś, gdy wojenne konflikty zagrażają równości i demokracji.
Jakich reform życzyliby sobie młodzi ludzie? Szkoda, że nie słucha się bezpośrednio zainteresowanych, po raz kolejny pokazując, że niezależnie od podejścia do edukacji „dzieci i ryby głosu nie mają”.