Drobna sprawa
Ostatnio musiałem załatwić pewną drobną sprawę w urzędzie gminy. Ach! Ostatnio!… Ach! Drobną!… Drobna to ona się wydawała półtora roku temu. Może jeszcze rok temu uważałem, że jest to sprawa mikra, niepokaźna, pozbawiona wagi. Wkrótce jednak podrosła, nabrała tuszy i rozciągnęła się w czasie.
Drobna sprawa przypomniała mi – niewątpliwie apokryficzną – historię z czasów transformacji. W tych odległych latach pewien człowiek wybrał się na targowisko. W każdym miasteczku był wtedy bazar, gdzie kupowało się od Ruskich (zbiorcze określenie, które mogło oznaczać zarówno Jakutów, Gruzinów, jak i Tadżyków). Pół wieku wcześniej płynęły na wschód wojenne trofea. Teraz wracały produkty radzieckiego przemysłu. Był to antyszaber. Refluks epoki.
Imperium właśnie się rozpadło. Odłamki zasypały targowiska. Brodziliśmy wśród widelców, koszyczków na szklanki, portretów przywódców, blaszanych zabawek, papierosów Biełomor, mundurów. Pod nogami chrzęściły medale. Nabywcy lubili wierzyć, że kupują fragmenty splądrowanych wyrzutni rakietowych i hydroelektrowni. Majsterkowicze uważali, że dostają podroby łodzi podwodnych i czołgów. Może się nie mylili.
Wiem, że to dygresja w dygresji. Tematem felietonu jest – przypomnę – drobna sprawa urzędowa. Ale tak miło dziś wspomnieć! Zwłaszcza że imperium szybko się pozbierało. Zamiast zepsutych zapalniczek wysyła sprawne rakiety, narusza naszą przestrzeń powietrzną i spokój snów. Jednak ten, kto przeżył lata 90., zawsze już będzie pamiętał, że imperia bywają kruche. Mało trzeba, żeby zamieniły się w stertę śmieci.
lOtóż w tamtych odległych latach pewien człowiek wybrał się na rynek. Przyszedł późno. Kupcy pakowali towar do swoich toreb utkanych z ceratowych włókien. W tekturowym pudełku coś popiskiwało. Facet zajrzał i zobaczył szczeniaka (oczka guziczki, łzawe spojrzenie itp.). Pokolenie wychowane na filmie o Szariku miało słabość do zwierząt o syberyjskim pochodzeniu. Facet kupił psinę za bezcen i zabrał do domu. (Bezcen był zaletą tamtych transakcji).
Pies okazał się dość kłopotliwy. Pochłaniał wielkie ilości surowego mięsa. Szybko rósł, tył, ogromniał. Jednak dopiero kiedy pożarł swojego właściciela, prawda wyszła na jaw. Nie był to wcale szczeniak owczarka, tylko młody niedźwiedź brunatny. Podobnie rzecz się miała z naszą drobną sprawą urzędową.
lChociaż nie. Sprawa nie pożerała w całości. Raczej oplatała niczym jadowite pnącze. Płożyła się. Pięła. Wypuszczała pędy, pęta i akta. Sięgała po nowe zaświadczenia i pieczątki, a z każdego podania wysnuwała kolejne witki i wnioski.
Tygodnie płynęły w rytmie ustawowych terminów. Sprawa zdominowała życie naszej rodziny. Wypełniała myśli. Stawała się tematem rozmów. Spotykając się z przyjaciółmi, naświetlaliśmy ostatnie wiraże sprawy. Dzieliliśmy się nabytą wiedzą na temat urzędowych procedur. Nic dziwnego, że znajomi zaczęli nas unikać. Tylko drobna sprawa pozostała wierna. Pisała listy, dzwoniła, wzywała do uzupełnienia lub usunięcia. Łaknęła kolejnych dokumentów. Potrafiła zaskoczyć nagłym zwrotem akcji. Raz po raz zmieniały się przepisy, wychodziły nowe rozporządzenia i załączniki do rozporządzeń.
O urzędnikach złego słowa nie powiem. Starali się być pomocni. Pomagali nam żyć z naszą przewlekłą sprawą. Radzili, jak ją trzymać w ryzach, jak lekko popychać do przodu. Czasem konfidencjonalnym szeptem przekazywali istotne wskazówki. – Nie mogę nic sugerować, ale proszę spojrzeć na punkt 11 b. – Dodawali otuchy, uspokajali lub radzili się pospieszyć.
lWszystko na nic. Sprawa szła jak po grudzie. A im dłużej trwała, tym częściej z urzędowych odmętów wypływało nazwisko pana N-skiego. To on zajmował się naszą drobną sprawą. Trzymał ją w garści. Czasem próbowała się wyswobodzić, ale zawsze do niego wracała.
A pan N-ski nie lubił naszej sprawy. Nawet nie udawał, że o nią dba. Na długie tygodnie zapominał o obowiązkach. Gubił dokumenty. Irytowały go wszelkie wzmianki i nalegania. Mówił „mnie się nie spieszy”. W rozmowie bywał opryskliwy.
– Może to przewrażliwienie – myślałem. – Może pan N-ski rozmawia ze mną jak ze starym druhem, wobec którego nie trzeba się już silić na formy grzecznościowe. Tak sobie kumpelsko gwarzymy – próbowałem się pocieszyć. – Gorzej, jeśli pozwala sobie na te grubiaństwa z pozycji władzy i siły. Co wtedy? Puszczać mimo uszu? Odpowiadać tym samym? Unieść się godnością? Tyle już razy sobie zaszkodziłem przystępami godnościowej opuchlizny. Gorzej, że tym razem mógłbym zaszkodzić sprawie.
lLody zeszły, zboża wstały. Mimo przeszkód sprawa miała się ku końcowi. Któregoś dnia rozmawiałem o niej z obywatelem naszego miasta. Był to człowiek doświadczony, który nie takie sprawy przepychał już w miejscowych urzędach. – Ach! Ten N-ski – pokiwał ze zrozumieniem – Niezły z niego leser! Nie dziwota, że tyle trwało. Znam człowieka od trzydziestu lat – dodał. – Ale powiem panu, że za młodu starał się bardziej. Trudno uwierzyć, ale wszystko załatwiał w terminie.
Więc oto czego mnie nauczyła drobna sprawa: najgorzej trafić na urzędnika, który osiągnął idealny work-life balance.