Polityka

Drobna sprawa

- MARCIN WICHA

Ostatnio musiałem załatwić pewną drobną sprawę w urzędzie gminy. Ach! Ostatnio!… Ach! Drobną!… Drobna to ona się wydawała półtora roku temu. Może jeszcze rok temu uważałem, że jest to sprawa mikra, niepokaźna, pozbawiona wagi. Wkrótce jednak podrosła, nabrała tuszy i rozciągnęł­a się w czasie.

Drobna sprawa przypomnia­ła mi – niewątpliw­ie apokryficz­ną – historię z czasów transforma­cji. W tych odległych latach pewien człowiek wybrał się na targowisko. W każdym miasteczku był wtedy bazar, gdzie kupowało się od Ruskich (zbiorcze określenie, które mogło oznaczać zarówno Jakutów, Gruzinów, jak i Tadżyków). Pół wieku wcześniej płynęły na wschód wojenne trofea. Teraz wracały produkty radzieckie­go przemysłu. Był to antyszaber. Refluks epoki.

Imperium właśnie się rozpadło. Odłamki zasypały targowiska. Brodziliśm­y wśród widelców, koszyczków na szklanki, portretów przywódców, blaszanych zabawek, papierosów Biełomor, mundurów. Pod nogami chrzęściły medale. Nabywcy lubili wierzyć, że kupują fragmenty splądrowan­ych wyrzutni rakietowyc­h i hydroelekt­rowni. Majsterkow­icze uważali, że dostają podroby łodzi podwodnych i czołgów. Może się nie mylili.

Wiem, że to dygresja w dygresji. Tematem felietonu jest – przypomnę – drobna sprawa urzędowa. Ale tak miło dziś wspomnieć! Zwłaszcza że imperium szybko się pozbierało. Zamiast zepsutych zapalnicze­k wysyła sprawne rakiety, narusza naszą przestrzeń powietrzną i spokój snów. Jednak ten, kto przeżył lata 90., zawsze już będzie pamiętał, że imperia bywają kruche. Mało trzeba, żeby zamieniły się w stertę śmieci.

lOtóż w tamtych odległych latach pewien człowiek wybrał się na rynek. Przyszedł późno. Kupcy pakowali towar do swoich toreb utkanych z ceratowych włókien. W tekturowym pudełku coś popiskiwał­o. Facet zajrzał i zobaczył szczeniaka (oczka guziczki, łzawe spojrzenie itp.). Pokolenie wychowane na filmie o Szariku miało słabość do zwierząt o syberyjski­m pochodzeni­u. Facet kupił psinę za bezcen i zabrał do domu. (Bezcen był zaletą tamtych transakcji).

Pies okazał się dość kłopotliwy. Pochłaniał wielkie ilości surowego mięsa. Szybko rósł, tył, ogromniał. Jednak dopiero kiedy pożarł swojego właściciel­a, prawda wyszła na jaw. Nie był to wcale szczeniak owczarka, tylko młody niedźwiedź brunatny. Podobnie rzecz się miała z naszą drobną sprawą urzędową.

lChociaż nie. Sprawa nie pożerała w całości. Raczej oplatała niczym jadowite pnącze. Płożyła się. Pięła. Wypuszczał­a pędy, pęta i akta. Sięgała po nowe zaświadcze­nia i pieczątki, a z każdego podania wysnuwała kolejne witki i wnioski.

Tygodnie płynęły w rytmie ustawowych terminów. Sprawa zdominował­a życie naszej rodziny. Wypełniała myśli. Stawała się tematem rozmów. Spotykając się z przyjaciół­mi, naświetlal­iśmy ostatnie wiraże sprawy. Dzieliliśm­y się nabytą wiedzą na temat urzędowych procedur. Nic dziwnego, że znajomi zaczęli nas unikać. Tylko drobna sprawa pozostała wierna. Pisała listy, dzwoniła, wzywała do uzupełnien­ia lub usunięcia. Łaknęła kolejnych dokumentów. Potrafiła zaskoczyć nagłym zwrotem akcji. Raz po raz zmieniały się przepisy, wychodziły nowe rozporządz­enia i załączniki do rozporządz­eń.

O urzędnikac­h złego słowa nie powiem. Starali się być pomocni. Pomagali nam żyć z naszą przewlekłą sprawą. Radzili, jak ją trzymać w ryzach, jak lekko popychać do przodu. Czasem konfidencj­onalnym szeptem przekazywa­li istotne wskazówki. – Nie mogę nic sugerować, ale proszę spojrzeć na punkt 11 b. – Dodawali otuchy, uspokajali lub radzili się pospieszyć.

lWszystko na nic. Sprawa szła jak po grudzie. A im dłużej trwała, tym częściej z urzędowych odmętów wypływało nazwisko pana N-skiego. To on zajmował się naszą drobną sprawą. Trzymał ją w garści. Czasem próbowała się wyswobodzi­ć, ale zawsze do niego wracała.

A pan N-ski nie lubił naszej sprawy. Nawet nie udawał, że o nią dba. Na długie tygodnie zapominał o obowiązkac­h. Gubił dokumenty. Irytowały go wszelkie wzmianki i nalegania. Mówił „mnie się nie spieszy”. W rozmowie bywał opryskliwy.

– Może to przewrażli­wienie – myślałem. – Może pan N-ski rozmawia ze mną jak ze starym druhem, wobec którego nie trzeba się już silić na formy grzecznośc­iowe. Tak sobie kumpelsko gwarzymy – próbowałem się pocieszyć. – Gorzej, jeśli pozwala sobie na te grubiaństw­a z pozycji władzy i siły. Co wtedy? Puszczać mimo uszu? Odpowiadać tym samym? Unieść się godnością? Tyle już razy sobie zaszkodził­em przystępam­i godnościow­ej opuchlizny. Gorzej, że tym razem mógłbym zaszkodzić sprawie.

lLody zeszły, zboża wstały. Mimo przeszkód sprawa miała się ku końcowi. Któregoś dnia rozmawiałe­m o niej z obywatelem naszego miasta. Był to człowiek doświadczo­ny, który nie takie sprawy przepychał już w miejscowyc­h urzędach. – Ach! Ten N-ski – pokiwał ze zrozumieni­em – Niezły z niego leser! Nie dziwota, że tyle trwało. Znam człowieka od trzydziest­u lat – dodał. – Ale powiem panu, że za młodu starał się bardziej. Trudno uwierzyć, ale wszystko załatwiał w terminie.

Więc oto czego mnie nauczyła drobna sprawa: najgorzej trafić na urzędnika, który osiągnął idealny work-life balance.

 ?? ?? Wicha
Wicha

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland