Aborcja w Sejmie, rozedrganie w koalicji
Emocje jakby zmalały, co zresztą zauważył też marszałek Hołownia, podsumowując ubiegłotygodniową debatę na temat liberalizacji prawa antyaborcyjnego. „To była najspokojniejsza i najbardziej merytoryczna debata o aborcji, jaką ten Sejm widział od 30 lat” – mówił. Bo rzeczywiście cztery projekty ustaw „cywilizujących” rygorystyczne prawo narzucone przez prawicę – przynajmniej na pozór – bez większych problemów przeszły do dalszych prac w specjalnie powołanej komisji (na czele której stanęła Dorota Łoboda z KO). Co prawda, wyłamali się trzeciodrogowi konserwatyści, głosując przeciwko projektom KO i Lewicy (m.in. Marek Sawicki, Ireneusz Raś i Marek Biernacki) albo też się wstrzymując (Władysław Kosiniak-Kamysz, Krzysztof Hetman czy Piotr Zgorzelski), jednak dla wyniku nie miało to znaczenia. Podobnie jak tajemnicza absencja Romana Giertycha, który jeszcze w kampanii zobowiązywał się głosować zgodnie z dyscypliną klubową – a ta w KO nakazywała obecność i poparcie dla wszystkich czterech projektów (Giertych będzie się teraz musiał tłumaczyć przed władzami klubu).
Nie obyło się oczywiście bez demagogicznych wystąpień posłów PiS i Konfederacji, ale poza teatralną przemową Kariny Bosak miały one dość wtórny charakter – rytualnie powtarzano argumenty, które przez ostatnie dekady towarzyszą wszelkim dyskusjom o aborcji (odwołania do Hitlera, cytaty z Jana Pawła II, straszenie „cywilizacją śmierci” i feministkami). Z kolei posłanki rządzącej koalicji przywoływały dramaty kobiet, które straciły zdrowie lub życie na skutek drakońskiego prawa – i ich rodzin, które to prawo naraziło na zarzuty karne (jeden z projektów, firmowany przez Lewicę, dekryminalizuje pomoc w aborcji).„Zakaz aborcji zabija” i „nie powoduje, że tej aborcji nie ma” – powtarzały przedstawicielki KO i Lewicy, których projekty dają możliwość przerywania ciąży do 12 tyg. Natomiast polityczki
TD podkreślały, że tylko ich ustawa (powrót do tzw. kompromisu, czyli sytuacji sprzed wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej) jest „skuteczna”, bo można próbować przekonać do niej Andrzeja Dudę. A potem przeprowadzić referendum. Tyle że to opcja, do której nie pali się ani lewica, ani prawica.
Zagadnięty o to na sejmowym korytarzu Jarosław Kaczyński stwierdził, że:„W sprawach moralnych referenda nie są dobrym rozwiązaniem”. Zarazem oświadczył, że opowiada się za wpisaniem do konstytucji tzw. kompromisu z 1993 r. (czyli słynnych trzech przesłanek) – choć to przecież na wniosek jego posłów i za sprawą jego„odkrycia towarzyskiego” ów kompromis został naruszony. Najwyraźniej prezes PiS wyciągnął wnioski z pierwszego poważnego tąpnięcia poparcia, które jego formacja zaliczyła właśnie jesienią 2020 r. na skutek wyroku TK i czarnych protestów. Ten cynizm prezesa szybko wyłapały środowiska kościelne i prolajferskie – co jednak nie przeszkadzało im parę dni później iść wraz z politykami PiS w Marszu Życia.
Także Donald Tusk i jego otoczenie mają świadomość, że aborcja to temat, na którym – kolokwialnie mówiąc – można się przejechać. Dlatego szef PO też nie jest entuzjastą referendum i pilnuje, żeby jego rząd, mimo konserwatywnej „Trzeciej Nogi” (jak w KO przedrzeźniają TD), przedstawiał progresywne rozwiązania w kwestiach aborcji (wytyczne dla szpitali) i antykoncepcji (dostęp do tabletki „dzień po”). Tyle że przejęcie tej agendy przez KO nie jest na rękę jej koalicjantom: Lewicy – bo ogołaca ją z autorskich haseł, TD – bo taka „postępowość” budzi opór chłopskiej odnogi. Tusk w swoim stylu manewruje więc między uwarunkowaniami koalicyjnymi a oczekiwaniami społecznymi (50 proc. Polaków chce liberalizacji prawa antyaborcyjnego, ale 41 proc. uważa, że obecnych przepisów nie powinno się zmieniać, a 7 proc. opowiada się za zaostrzeniem prawa – Opinia24 dla TVN).
Sami koalicjanci nie są aż tak zręczni, co uwidoczniła samorządowa kampania wyborcza, podczas której doszło do otwartego – a chwilami także wulgarnego – ataku Nowej Lewicy na Trzecią Drogę z powodu przesunięcia przez Szymona Hołownię czytania projektów aborcyjnych na czas po wyborach. To dlatego podczas wieczoru wyborczego KO w kuluarach narzekano, że nie do końca satysfakcjonujący wynik koalicji rządzącej to wina wewnętrznych sporów na linii NL–TD i szarpania się o aborcję. Zresztą echa tego konfliktu było słychać jeszcze w czwartek, kiedy Urszula Pasławska (PSL) z mównicy sejmowej naskoczyła na „koleżanki z Lewicy” za to, że: „Prawa kobiet zostały spłaszczone wyłącznie do kwestii aborcji”. Z odpowiedzią pospieszyła ministra Agnieszka Dziemianowicz-Bąk (NL), która stwierdziła, że: „W piekle są specjalne miejsca dla kobiet, które nie wspierają innych kobiet”.
Koniec końców koalicja 15 października zwarła jednak szyki i zademonstrowała spójność podczas głosowań. Tyle że to ledwie początek prac, więc kolejne konflikty na tym tle – jak uczy polityczne doświadczenie – to tylko kwestia czasu. Dla rządzących ważne, aby na to wewnętrzne rozedrganie nie nałożyło się społeczne rozczarowanie, bo to prosta droga do klęski i utraty szansy na realną zmianę, która nierozerwalnie jest związana z przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi.
Żeby jednak nie było tak prosto: polityka to system naczyń połączonych, więc również kobiety są zakładniczkami tych wyborczych rozstrzygnięć oraz własnych decyzji. Utrata poparcia przez obecną władzę i umocnienie się PiS będą skutkować tym, że kolejny lokator Pałacu Prezydenckiego również będzie dzierżył narodowo-katolicki sztandar. A wówczas dalej jedyne, na co będą mogły liczyć kobiety w kwestii ochrony swoich praw, to legislacyjna prowizorka.