Alez powtarzajmy
To wszystko już było – skomentowała sąsiadka parę nastolatków w spodniach z szerokimi nogawkami. – Pamiętam – rozmarzyłem się – jak błagałem krawcową, żeby na dole były szersze niż długość buta, ale mama się nie zgodziła.
– Moja też nie. Ale na szczęście babcia szyła genialnie i miałam wszystko, co tylko zobaczyłam w telewizji albo w gazetach – odparła, nie odrywając od nich wzroku.
– Wystarczy żyć dość długo i człowiek kilka razy jest modny, nie zmieniając garderoby. Świat kręci się w kółko – pocieszyłem nas.
– Raczej przesuwa się tam i z powrotem sinusoidalnie – zaoponowała spokojnie.
Staliśmy przez chwilę, patrząc za młodzieżą oddalającą się w naszych ubraniach nie wiadomo dokąd.
Nie ma bardziej przewidywalnego marudzenia – zwłaszcza u osób w moim wieku – niż że nowe pokolenie zamiast tworzyć swoje, wykorzystuje ponownie to, co było nasze. Ilekroć się na tym przyłapię, perswaduję sobie, że na przeszłości pasożytują wszyscy od początku świata i nazywa się to „tradycja”. Żeby daleko nie szukać, taki Szekspir nie napisał ani jednej oryginalnej sztuki, wszystkie są rozwiniętymi przeróbkami historii już istniejących. Niejakim usprawiedliwieniem jego coverów może być fakt, że są to arcydzieła zrobione z przeciętnych prototypów. A jeśli powtarzamy, nie dodając niczego, ani przecinka lub kropki?
Niedawno zginął w pożarze Tadeusz Modrzejewski z Bielska-Białej, który napisał ręcznie, stalówką maczaną w atramencie, ponad sto książek. Są to przepisane dosłownie powieści Reymonta. Niczego nie fałszował, po prostu napisał je ponownie, eksponując następnie rękopisy w prowadzonym przez siebie Muzeum Literatury. Dziwaczna obsesja w czasach, kiedy kopiowanie robią za nas maszyny, symulując dowolny styl pisma. Nie spieszyłbym się jednak z drwiną. Jest w tym pięknym szaleństwie być może największy hołd, na jaki może zdobyć się czytelnik, podejmując wysiłek powtórzenia każdej litery zapisanej przez uwielbianego autora.
Jorge Luis Borges w noweli „Pierre Menard, autor Don Kichota” wymyślił bohatera, który w XX w. pisze powieść napisaną 400 lat wcześniej przez Cervantesa. Choć każde słowo jest identyczne z oryginałem, celem Menarda nie jest stworzenie kopii, ale maksymalne zbliżenie się do życia i pracy twórczej autora Don Kichota. „Metoda, którą początkowo przyjął, była względnie prosta: poznać dobrze język hiszpański, odzyskać wiarę katolicką, wojować przeciw Maurom czy przeciwko Turkom, zapomnieć historię Europy od roku 1602 do roku 1918, być Miguelem de Cervantes” (przeł. A. Sobol-Jurczykowski). Komiczno-ironiczna postać z Borgesa obrazuje nasz zachwyt i pragnienie, aby podzielić doświadczenie, które zrodziło podziwiane dzieło. Nie tylko dzieło sztuki.
Thor Heyerdahl płynął w 1947 r. wraz z czterema towarzyszami 100 dni na drewnianej tratwie Kon-Tiki z Peru na Polinezję nie dlatego, że nie było lepszych statków lub samolotów. Każdy z nas, powtarzając czyjeś dokonanie, dowodzi, że było ono możliwe, ale także lepiej rozumie przeszłość. Z jakichś powodów, mimo że małe i wielkie góry zostały już zdobyte, ludzie chcą sami zrobić to jeszcze raz. Nie tylko, żeby znaleźć się na szczycie, ale by doświadczyć drogi. W przypadku literatury ta droga wyczerpuje się zwykle na czytaniu. Ale nawet wtedy doświadczamy czasem tajemniczego zjawiska, które polega na poczuciu, że zniewalająca, wspaniała książka, która powstała przed naszym urodzeniem, została napisana specjalnie dla nas, choć jej twórca nic o nas wiedzieć nie mógł. Wbrew tak oczywistemu faktowi kolejne pokolenia czytelników wyruszają drogą lektury na szczyt „Romea i Julii”, „Rozważnej i romantycznej”, „Sklepów cynamonowych”, „Pani Dalloway”, aby przeżyć je po raz pierwszy, choć miliony zrobiły to wcześniej.
Dlatego nie mam nic przeciw kopiom, coverom, rebootom. Widzę w nich niekończącą się lekturę przeszłości, dzięki której może ona trwać. I cóż stąd, że oryginał jest niemal zawsze lepszy (może poza „Along the Watchtower” w wykonaniu Hendrixa). Jak twierdził Hrabal, okradając jawnie innego autora, wyraża mu się największe uznanie. Ale też dostarcza bardziej wymiernych materialnie korzyści. Za sprawą internetu kopiujący może poważnie wzbogacić nie tylko siebie, ale i kopiowanego.
Jak doniósł magazyn „Rolling Stone”, dzięki nowej płycie Beyoncé „Cowboy Carter” wykonane tam piosenki Dolly Parton, Lindy Martell i Willie’ego Nelsona zanotowały na popularnych serwisach streamingowych gigantyczny wzrost odsłuchań. Wszyscy miłośnicy country, którzy się krzywią, że Beyoncé panoszy się bezprawnie po ich terytorium, powinni się dwa razy zastanowić, zanim odmówią słuchania. Słynna „Jolene” w wykonaniu Parton zaliczyła wzrost o prawie 12 tys. proc. (!), a piosenka Lindy Martell nigdy wcześniej nie została tyle razy wysłuchana, bo dzięki wersji Beyoncé ludzie chcieli usłyszeć, jak brzmi oryginał.
Są też korzyści dla branż pozamuzycznych. Utwór „Levii’s Jeans” sprawił, że wartość akcji firmy odzieżowej w krótkim czasie wzrosła o 20 proc. Być może to paranoiczna faza kapitalizmu, ale jeśli moje kliknięcie piosenki ma zapobiec zamknięciu fabryki Levi’s w Płocku i utracie pracy przez 650 pracowników, to zacisnę zęby i posłucham jeszcze raz o chłopaku, który zmienia się w spodnie noszone przez jego dziewczynę. „Chłopcze, pozwolę ci być moimi Levisami
Abyś ten tyłek mógł obejmować całymi dniami”. Beyoncé & Post Malone: „Levii’s Jeans”