Msąłjoadczyiś inni
Zaczytuję się w artykułach o młodzieży, indeksowanej dziś, cokolwiek niefortunnie, literką Z. Dowiaduję się z nich, że młodzież stała się zbiorową ofiarą przesądów i stygmatyzacji, jako że całkiem niesłusznie zarzuca się jej egoizm, roszczeniowość i brak życiowych ambicji. A w ogóle to przecież jak świat światem starsze pokolenia narzekały na młodzież. Ma to być, jeśli dobrze rozumiem, argument na rzecz generalnej niesłuszności tego rodzaju narzekań. Nie widzę w nim wprawdzie logiki, lecz doceniam jego retoryczną moc. Przy czym sam akurat należę do pokolenia, którego starsi wprost nie mogli się nachwalić, gdy wraz z upadkiem komuny wchodziło w dorosłe życie. Za to teraz jak mało kto mam przyprawioną gębę dziadersa. Tylko że prawda jest zupełnie inna. Nie dość, że czuję się młodo, to w dodatku liczne kontakty z młodzieżą pozwalają mi trochę zrozumieć, jak to jest wchodzić w dorosłe życie w trzeciej dekadzie XXI w. A łatwo nie jest.
My możemy się pocieszać, że ten potop, który właśnie nadchodzi, to przyjdzie już „po nas”, lecz gdy masz 26 lat, jak moja córka, to upały, huragany i wędrówki ludów w poszukiwaniu wody i ochłody przybierają postać burzy na horyzoncie twojego życia. A sztuczna inteligencja, która dla nas jest ekscytującym tematem do futurologicznych konwersacji, dla młodych ludzi jest hydrą gotową pożreć ich życie. To ona zrobi „karierę”.
Kilkanaście minionych pokoleń mieszczańskiej młodzieży miało okazję karmić swoje wrażliwe dusze czymś, co nazywano ideałami. A ideałów było pod dostatkiem. Wszędzie dokonywała się rewolucja społeczna, upadały mocarstwa, toczyły się wojny, rodziły się narody i ich niepodległe państwa. Było czym żyć i za co umierać. A przy tym potrzeby wciąż jeszcze niezbyt rozbuchane. Nikt się nie wybierał na Bali, a do Otwocka wszak było niedaleko. Gdy zaś w końcu się te rewolucje i wojny przewaliły, nadszedł czas miłości. To był nasz czas. Odkrywaliśmy równość wszystkich ludzi, a także ich podobieństwo jak świat długi i szeroki. Uwierzyliśmy w człowieka i solidarną wspólnotę wszystkich ludzi i narodów. Pokój, zrozumienie i empatia stały się naszymi ideałami, a potęgi tego świata – naszymi antypatiami. W kręgach akademickich ta hipisowska postawa przybrała formę romantycznego empiryzmu. Wyposażeni w entuzjazm, nową egalitarną, feministyczną i postkolonialną wrażliwość, badacze kultur wszelakich rzucili się nagrywać i spisywać świadectwa osobistych doświadczeń, odkrywać małe narracje i lokalne perspektywy, „wkluczać” wykluczonych, dawać głos tym, którzy wcześniej głosu nie mieli. A prywatnie walczyli z własnymi rasowymi i klasowymi uprzedzeniami.
A teraz przyszło pokolenie, które uprzedzeń już po prostu nie odziedziczyło, lecz nie odziedziczyło również naszych mitów i sentymentów. Legendy żydowskie (te starsze i te nowsze) są dla niego warte nie więcej niż indyjskie, a wielkie mity narodowe Litwinów zdają mu się nie lepsze ani nie gorsze od wielkich mitów Polaków. Generalnie są mało interesujące. Nie chodzi tu tylko o odrzucenie zużytych i skostniałych symboli coraz mniej istotnej przeszłości. I nie jest to nihilistyczna poza przybrana w reakcji na zinstytucjonalizowaną hipokryzję. Cynizm i odrzucenie obłudy to raczej gesty naszego romantycznego pokolenia. Współczesna młodzież mieszczańska nie mieści się już w tej grze. Nie buntuje się, tylko po prostu jest inna.
My żyjemy jeszcze w świecie, który wyłonił się z historii. Ta historia miała swój rytm i sens. Kolejne pokolenia miały swoje zadania w budowaniu lepszego, bardziej bezpiecznego, bardziej sprawiedliwego i zasobnego świata. „Sztafeta pokoleń” tworzyła dzieje i wiązała współczesnych z ich przodkami i potomkami. Aż tu nagle trafili się nam potomkowie, którzy zeszli z bieżni. Nie chcą być ani produktem, ani nawozem historii. Są kosmopolityczni i ahistoryczni, a w konsekwencji nieczuli na mity i symbole, które wszak służą tylko lokalnym wspólnotom snującym przez wieki swoje małe mityczne historie. No bo jak mogą być lokalni i historyczni, skoro żyją w planie całego globu, a z punktu widzenia naszej epoki całe dzieje są jak mizerny ogonek zwisający z wielkiego grzyba współczesności? Kogóż to obchodzi, co w średniowieczu porabiali obdarci poddani polskiego króla, w liczbie podobnej do populacji anonimowego miasta w chińskim interiorze? To chyba rozsądne, że obchodzi odpowiednio mniej niż los owych Chińczyków, czyli mniej niż bardzo mało?
Gdy nie ma sentymentów, to wraz robi się ostro i szorstko. Są potrzeby, interesy i plany, a reszta jest złudzeniem. Kto chce naprawiać świat, niech idzie do psychoterapeuty. A kto ma w dodatku wizje, to od razu do psychiatry.
Krajobraz po złudzeniach i sentymentach jest smutny. Surowość młodych ludzi, którzy wyskoczyli z kolein historii i odrzucili moralny szantaż idealizmu, deprymuje starsze pokolenia. Przecież miało być tak pięknie! Wolni od uprzedzeń, kochający wszystkie stworzenia, solidarni z wykluczonymi i pokrzywdzonymi przez los, bez względu na to, w jak odległym zakątku świata mieszkają, światli, wykształceni i racjonalni. A tymczasem…
Nasze własne sentymenty i nierealne oczekiwania utrudniają nam sprawiedliwy osąd naszych dzieci i wnuków. Trzeba więcej wysiłku i wnikliwości. Gdy ten wysiłek zrobić, to okazuje się – na szczęście – że młodzi mieszczanie świata, a właściwie młodzi obywatele świata wprawdzie nie odziedziczyli naszych sentymentów i złudzeń, lecz nie odziedziczyli też naszych resentymentów i uprzedzeń. Tylko że człowiek bez uprzedzeń po prostu wygląda trochę inaczej, niż nam się zdawało.