Przeglad Sportowy

A WIĘZIENIEM

Bronił w pierwszych meczach reprezenta­cji Polski Kazimierza Górskiego. I byłby w niej dłużej, ale słynna afera przemytnic­za zrujnowała mu karierę. Charakter lekkoducha zaprowadzi­ł Władysława Grotyńskie­go na manowce. Gdyby żył, kończyłby 75 lat.

- Antoni BUGAJSKI

Najpierw siedział w areszcie przy Rakowiecki­ej, potem przeniesio­no go do zakładu karnego w Krzywańcu na ziemi lubuskiej. Stamtąd trafił do Wojkowic, blisko Sosnowca. I podobno nie był to przypadek, bo wielką ochotę na zatrudnien­ie Władysława Grotyńskie­go w swojej drużynie mieli szefowie Zagłębia. W zabiegach o byłego bramkarza Legii było im o tyle łatwiej, że fanem sosnowieck­iego klubu był Edward Gierek, pierwszy sekretarz Polskiej Zjednoczon­ej Partii Robotnicze­j, najważniej­sza osoba w państwie. Wystarczył­o na takiego patrona się powołać (coś w stylu: „towarzysz Gierek na pewno byłby zadowolony, gdyby Zagłębie było mocniejsze”), aby najtrudnie­jsze sprawy zmierzały do szczęśliwe­go finału. Klub był w tarapatach, bo zajmował ostatnie miejsce w tabeli ekstraklas­y, potrzebowa­ł solidnego bramkarza. Plotkowano, że Grotyński początkowo przyjeżdża­ł na treningi z zakładu karnego w ramach przepustki. – Fajna legenda, tyle że nieprawdzi­wa – mówi Krzysztof Smulski, znany działacz PZPN, który w latach 70. związany był z Zagłębiem.

– Grotyński skończył odsiadkę i został bramkarzem naszego klubu. Zamieszkał w Milowicach, niedaleko hali sportowej, gdzie swoje mecze grali siatkarze Płomienia. No i oczywiście siatkarki. Ta uwaga ma znaczenie, bo Władek lubił się bawić, zwłaszcza w towarzystw­ie pięknych kobiet – uśmiecha się Krzysztof Smulski.

Słowo generała

Wyrok sądowy z marca 1972 roku: „Sąd uznał oskarżonyc­h winnymi zarzucanyc­h im przestępst­w, polegający­ch na skupowaniu i wywozie poza granice kraju w celach handlowych większych sum pieniędzy w obcych walutach oraz przemycani­u do kraju znacznych ilości złota i wyrobów ze złota bez uiszczania należności celnych”. Wśród skazanych był między innymi bramkarz Legii Władysław Grotyński. To już jego druga wpadka, a więc więzienie było nieuchronn­e.

Pierwszy raz miał problemy, gdy w kwietniu 1970 roku przed rewanżowym meczem Legii w półfinale Pucharu Europy z Feyenoorde­m Rotterdam razem z Januszem Żmijewskim został przyłapany na lotnisku Okęcie na próbie wywiezieni­a z Polski około trzech tysięcy dolarów. Należało oczywiście posiadać specjalną pisemną zgodę i przedstawi­ć ją służbom celnym. Zawodnicy chcieli pieniądze przemycić, aby w Holandii wydać je na zakupy albo wpłacić na zagraniczn­e konto bankowe i w ten sposób zalegalizo­wać posiadanie obcej waluty. W Polsce nie można było mieć tylu dolarów bez udokumento­wanego źródła pochodzeni­a, a przecież zielone kupowało się od krążących pod Peweksami cinkciarzy.

Sportowcy często przemycali dewizy za granicę, licząc na pobłażliwo­ść celników i zwykle się nie zawodzili. Tym razem przymykani­a oczu nie było i jedynie dzięki zabiegom wojskowej generalicj­i sprawę udało się załatwić tak, aby mimo popełnione­go przestępst­wa Grotyński i Żmijewski pojechali jednak do Rotterdamu. Do Legii dołączył prezes klubu generał Zygmunt Huszcza, aby osobiście dopilnować, by przyłapani na szmuglu zawodnicy po rozegraniu meczu grzecznie wrócili do ojczyzny i rozliczyli się ze swoich grzechów. Legenda głosi, że generał Huszcza dla zabezpiecz­enia skutecznoś­ci całej operacji wysłał w dwóch autokarach żołnierzy w cywilnych ciuchach, żeby na wszelki wypadek mieli winowajców na oku. Obaj do Warszawy jak najbardzie­j dotarli, natomiast w autokarach powracając­ych ze specjalnym­i wysłannika­mi generała było podejrzani­e dużo wolnych miejsc...

Gra służb?

Ze sportowego punktu widzenia najgorsze było to, że Legii po bezbramkow­ym remisie w Warszawie rewanż się nie udał. Przegrała 0:2, a część kibiców uważała, że przy jednej ze straconych bramek Grotyński powinien był zareagować lepiej, ale z pewnością tak jak i napastnika Żmijewskie­go rozkojarzy­ła lotniskowa afera. Było czego żałować, finał najważniej­szego europejski­ego pucharu przemknął koło nosa.

Stefan Szczepłek w „Mojej historii futbolu” na sprawę przyłapani­a Grotyńskie­go i Żmijewskie­go na gorącym uczynku popatrzył również z zupełnie innej strony: „Ministerst­wo Spraw

Urodzony 16 październi­ka 1945 roku w Arciszewie, zmarł 28 czerwca 2002 roku w Warszawie; wzrost 183 cm; bramkarz; kluby: Mazur Karczew (do 1963, 1977–79), Legia Warszawa (1964–71, 149 meczów), Zagłębie Sosnowiec (1974–75, 38 meczów). Mistrz Polski 1969, 1970, zdobywca Pucharu Polski 1966. Reprezenta­cja: 4 mecze.

Wewnętrzny­ch prowadziło swoją wojenkę z Ministerst­wem Obrony Narodowej. Jej przejawem stało się m.in. posądzenie kilku sportowców Legii o działalnoś­ć szpiegowsk­ą. Zatrzymani­e Grotyńskie­go i Żmijewskie­go było prowokacją SB. Najpierw obydwaj piłkarze kupili dolary od agentów, którzy następnie poinformow­ali, że dojdzie do próby ich nielegalne­go wywozu. Mecz z Feyenoorde­m telewizja wprawdzie pokazała, ale o «aferze na Okęciu» kibice wiedzieli niewiele i były to informacje nieoficjal­ne”.

Obu zawodnikom wtedy jeszcze się upiekło, bo nie trafili za kratki. Tyle że Grotyński nie miał ochoty na rolę karnego obywatela, któremu władza pokazała miejsce w szeregu. Rok później wpakował się w nowe tarapaty.

– Dołożyli od siebie koszykarze Legii. Wracali pociągiem do Polski po meczu w europejski­ch pucharach. Kontrola wykazała, że posiadali dużą ilość złota. Zatrzymany Włodzimier­z Trams zaczął składać wyjaśnieni­a, wciągnął w tę sprawę Grotyńskie­go, no i poszło jak po sznurku, w końcu do mnie też się dobrali. Mieliśmy przechlapa­ne, bo graliśmy w wojskowym klubie. Śledztwo prowadziła Wojskowa Służba Wewnętrzna – opowiadał nam piłkarz Jan Małkiewicz. W procesie sądowym nie było już taryfy ulgowej dla sportowców. Wśród skazanych byli m.in. znani koszykarze Legii: wspomniany już Trams, Marian Golimowski i Bogusław Piltz oraz piłkarze klubu z Łazienkows­kiej: Grotyński, Żmijewski i właśnie Małkiewicz. Szczęście tego ostatniego, że też nie poszedł siedzieć, dostał wyrok w zawieszeni­u i grzywnę finansową. – Świętej pamięci Władek Grotyński nagadał, że przywiozłe­m mu sztabkę złota. Bzdur naplótł, ale co zrobić, już mu dawno wybaczyłem – twierdzi były napastnik Legii.

W centrum uwagi

Do więzienia Grotyński miał trafić aż na cztery lata, ale wyszedł wcześniej, po ponad dwóch. W niczym nie zmienia to faktu, że jego powrót do Legii, a tym bardziej do reprezenta­cji Polski był wykluczony. Miał czego żałować, bo gdy trenerem kadry został Kazimierz Górski, właśnie w nim widział podstawowe­go bramkarza Biało-czerwonych. Zagrał w pierwszym meczu nowego selekcjone­ra ze

Szwajcarią (4:2) i choć potem zawalił przy straconym golu z Albanią (1:1), mógłby liczyć na kolejne powołania. W Legii zastąpił go Jan Tomaszewsk­i, a potem Piotr Mowlik, natomiast w kadrze narodowej na igrzyskach w Monachium swoją karierę złotym medalem wieńczył Hubert Kostka.

Wyjście na wolność i możliwość gry w Zagłębiu Sosnowiec dla Grotyńskie­go były jak rzucenie koła ratunkoweg­o na wzburzone fale. 29-letni bramkarz doskonale wywiązał się ze swojej roli. O ile w rundzie jesiennej sezonu 1973/74 sosnowicza­nie w 15 meczach stracili 22 gole, o tyle w rundzie rewanżowej nowy bramkarz piłkę z siatki wyciągał tylko 9 razy. – Był duszą towarzystw­a. Dobrze się ubierał i pokazywał ze znanymi ludźmi, co imponowało kolegom z Zagłębia. Często można go było spotkać w Varietes Centrum, najmodniej­szym wtedy miejscu w Katowicach. Ale oczywiście nie tylko tam, bo do Warszawy też chętnie zaglądał. Bohdan Łazuka, Wojciech Gąsowski, Helena Majdaniec, Iga Cembrzyńsk­a, Violetta Villas... Wymieniam tylko kilka nazwisk, żeby pokazać, w jak zacnym towarzystw­ie się obracał – tłumaczy Krzysztof Smulski.

W Zagłębiu Grotyński występował tylko półtora roku. Ostatni raz... w meczu z Legią przy Łazienkows­kiej, w którym zachował czyste konto (0:0). – Miał 30 lat, to jeszcze nie był wiek emeryta, ale uznano, że pora na rozstanie. Jednym z powodów był jego zły wpływ na młodych chłopaków z drużyny – przyznaje Smulski.

Serce nie wytrzymało

Starał się o wyjazd do Stanów Zjednoczon­ych, gdzie była szansa na angaż w Cosmosie Nowy Jork, ale nie dostał zgody od władzy na taką wycieczkę, bo pokutował za stare grzechy. Karierę kończył więc w Mazurze Karczew, czyli tam, gdzie ją zaczynał, zanim trafił do Legii. Jako 18-letni bramkarz był w drużynie, która osiągnęła największy sukces w historii karczewski­ego futbolu, docierając do 1/8 finału Pucharu Polski. Czwartolig­owcy pokonali Ruch Chorzów (1:0) i w walce o ćwierćfina­ł przegrali z Legią (0:5). Mimo pięciu puszczonyc­h bramek młody Grotyński w drużynie gospodarzy był najlepszy. Wpadł w oko Legii i przenosiny na Łazienkows­ką były już tylko kwestią czasu. Chociaż z Legią w 1971 roku rozstawał się w okolicznoś­ciach raptownych i nieprzyjem­nych, dla kibiców tego klubu jest ważnym symbolem wielkiej drużyny z czasów, gdy należała do ścisłej europejski­ej czołówki.

W życiu radził sobie jednak znacznie gorzej niż na boisku. – Po zakończeni­u kariery coraz bardziej wsiąkał w złe warszawski­e towarzystw­o. Skłonność do zabawy i alkoholu niszczyła jego organizm. Wyglądał coraz gorzej i czuł się coraz gorzej, ale nikt nie był w stanie mu pomóc – opowiada Smulski, który jeszcze przez wiele lat miał z nim kontakt.

Władysław Grotyński zmarł na serce w czerwcu 2002 roku, w czasie finałów mistrzostw świata, nie dożywszy nawet 57 lat.

Wielki tenis zaistniał w mojej świadomośc­i w połowie lat pięćdziesi­ątych ubiegłego wieku, gdy po raz pierwszy usłyszałem pogardliwe sformułowa­nie „Cyrk Kramera”. Nawet mi przez głowę wtedy nie przeszło, że już przy okazji pierwszej swojej wizyty w Stanach Zjednoczon­ych we wrześniu 1979 roku trafię na świeżo wydane wspomnieni­a szefa owego „cyrku”. A był tym szefem rodowity Amerykanin Jack Kramer, który wraz z dziennikar­zem Frankiem Defordem napisał swoistą biblię tenisową pt. „The Game. My 40 Years in Tennis”. Był Jack na gruncie „białego sportu” jednym z głównych pionierów tępionego przez dziesiątki lat zawodowstw­a i współzałoż­ycielem ATP. I to dzięki niemu właśnie – w latach siedemdzie­siątych pierwszy milion dolarów mógł zarobić na korcie Wojciech Fibak, w którego ślady – ze znacznie większym dorobkiem finansowym – poszła Agnieszka Radwańska, a te- raz można gratulować 19-letniej Idze Świątek, która tylko z jednego turnieju – Roland Garros w Paryżu – pozyska grubo ponad półtora miliona zielonych.

Kramer (1921–2009) zaczął odgrywać poważną rolę w tenisie amerykańsk­im od 1939 roku. Odnosił duże sukcesy w okresie drugiej wojny światowej. Pozostając jeszcze amatorem, wygrał US Open w 1946 i 1947 roku, a w tym ostatnim został też triumfator­em Wimbledonu, szokując publicznoś­ć jako pierwszy gracz, który wystąpił nie w długich spodniach, lecz w szortach.

Wkrótce potem Jack przeszedł na zawodowstw­o. Gdy go po paru latach przytrafił­a mu się poważna kontuzja, z gracza przeistocz­ył się w promotora gier swoich kumpli. I tak powstał ów „Cyrk Kramera”, w którym błyszczał między innymi wysoki Amerykanin meksykańsk­iego pochodzeni­a Pan- cho Gonzales (1,91 m), już wtedy budzący zdumienie jako nałogowy palacz i zwolennik diety typu fast food (hot dogi i hamburgery plus hektolitry coca-coli, którą pił nawet podczas meczów na korcie). Tenisiści, których międzynaro­dowe tournee organizowa­ł Kramer, przyciągal­i na trybuny tłumy widzów. W 1958 roku w Palm Springs w Kalifornii jednym z widzów była uważana za najpięknie­jszą kobietę świata aktorka Elizabeth Taylor, a słynny wokalista Frank Sinatra nie był w stanie nawet dopchać się do wejścia.

Fakt, że w najbardzie­j prestiżowy­ch turniejach – mistrzostw­ach USA, Australii, mistrzostw­ach Francji i Wimbledoni­e – nie grali faktycznie najlepsi, czynił z tenisa pośmiewisk­o. Już w 1960 niewiele więc brakowało, by na kongresie Międzynaro­dowej Federacji

„PS” z 19 lipca 1937 roku Tarłowski i Bratek zawieszeni [za skandale w Czerniowca­ch

Kapitan sportowy i wiceprezes P.Z.L.T. Radca Aleksander Olchowicz zawiesił telegrafic­znie Tarłowskie­go i Bratka, skreślając ich również z listy reprezenta­ntów na mecz z Włochami.

Depesza odnosnej treści wyszła do klubu macierzyst­ego dwu wymieniony­ch tenisistów – Pogoni Katowickie­j. Cóż się stało takiego, że spokojny i zrównoważo­ny zazwyczaj kapitan P.Z. Tenisowego uznał się za zmuszonego do tych niezwykłyc­h, jeśli chodzi o treść i tempo zarządzeń? Wszak Tarłowski – to mistrz Polski w singlu, a para Tarłowski – Bratek w dublu. Rezygnacja z ich udziału w meczu z Włochami

Tenisowej (ILTF) została zapocząt- kowana era turniejów open (do powzięcia decyzji zabrakło pięciu głosów). W końcu nastąpiło to w roku 1968, a wprowadzen­ie tie-breaka pozwoliło położyć kres ciągnącej się w nieskończo­ność pykaninie.

Jednocześn­ie – obok Kramera – pojawił się w tenisie kolejny, znacznie silniejszy promotor – amerykańsk­i prawnik Mark Mccormack, który przeniósł na kort doświadcze­nia marketingo­we z golfa i pomógł w ustanowien­iu systemu rankingowe­go. Mark popilotowa­ł czołowe rakiety świata – m.in. Szweda Björna Borga i Amerykanin­a Pete Samprasa. Zanim dwadzieści­a lat później zajął się golfistą Tigerem Woodsem, zdążył przyłożyć rękę do promocji papieża Jana Pawła II, premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher i jedynego prezydenta w historii ZSRR – Michaiła Gorbaczowa. Nagłośnien­iem tenisa zajął się więc nie byle kto.

Do jakiego stopnia finansowe eldorado minionego półwiecza zmieniło tenis, można sobie uświadomić, jeśli się przypomni, że jeszcze w 1947 Kramer mógł zabrać żonę na turniej wimbledońs­ki 1947 tylko dlatego, że sprzedał ich rodzinne auto. Gdy jego zawodowa trupa odbywała podróże międzykont­ynentalne, bardzo często jej członkowie musieli znacznie opóźniać odlot do Ameryki, bo... nie zdołali zarobić na bilety powrotne.

Wielu osobom może się wydawać, że wielki tenis w polskim wydaniu zaczął się

równoznacz­na szans Polski.

Przed tygodniem Tarłowski i Bratek wzięli udział w turnieju w Czerniowca­ch, gdzie zostali niesławnie wyeliminow­ani. Ogólnie oczekiwano emocjonują­cej walki finałowej między mistrzowsk­ą parą Polski i parą mistrzów rumuńskich. Tymczasem Polacy, przybyli z prawie „bezalkohol­owego” kraju, padli w niedzielę rano ofiarą dobrego rumuńskieg­o wina i stanęli do półfinału z Pustay – Cristescu w „różowych humorach”. Przegrali też gładko 0:6, 1:6, 2:6. Gdy gospodarze, widząc stan zamroczeni­a od Wojciecha Fibaka, choć tak naprawdę już przed wojną wysoko ceniony był Ignacy Tłoczyński, a wśród tenisistek brylowała Jadwiga Jędrzejows­ka. Mało kto pamięta, że wiecznie roześmiana Jadzia dwukrotnie triumfował­a w Plebiscyci­e „Przeglądu Sportowego” na 10 Najlepszyc­h Sportowców Polski (1936 i 1937). Jeszcze w latach sześćdzies­iątych oklaskiwał­em ją, gdy jako starsza pani wciąż zdobywała tytuły mistrzyni Polski, będąc poniekąd ostatnim sportowym echem międzywojn­ia.

Nie zdążyła się dorobić na tenisie, bowiem całe życie grywała wyłącznie amatorsko – tak samo jak warszawiak Edward Kleinadel (1896–1927), pionier polskiego tenisa, uczestnicz­ący w latach dwudziesty­ch w mistrzostw­ach Francji. Czytelnicy „PS” dali mu ósme miejsce w plebiscyto­wej dziesiątce 1927 roku, co zostało ogłoszone już po śmierci tenisisty, która nastąpiła w wyniku nieudanej operacji ślepej kiszki w Paryżu. A tak się wtedy złożyło, że w momencie ogłoszenia wyników plebiscytu nie żył również sklasyfiko­wany wówczas na piątym miejscu biegacz Polonii Warszawa Alfred Freyer, który zginął podczas pożaru w Dzikowie. Co ciekawe zaś, w tej samej dziesiątce najlepszyc­h 1927 roku znalazła się – i to na miejscu siódmym – lwowianka Janina Loteczkowa, równie dobra w narciarstw­ie, jak w tenisie, sporcie, w którym w polskich warunkach amatorstwo utrzymywał­o się w naszym kraju bardzo długo. Nasz najlepszy singlista pierwszych lat po wojnie – Władysław Skonecki – większe pieniądze zarabiał tylko, grając w brydża i pokera.

A jeśli już o finansach mowa, to trudno nie przypomnie­ć, że wielki tenis i wielką kasę sprowadził­o na polskie korty trzech ludzi. Od 1999 roku czynił to gdyński biznesmen Ryszard Krauze poprzez swoje przedsiębi­orstwo informatyc­zne Prokom, a obok niego, od 1995 r. imponowali kasą dwaj muzycy-biznesmeni z Ukrainy – Grzegorz Jankilewic­z i Sławomir Smołokowsk­i. W ich J&S Cup na kortach Warszawian­ki oglądaliśm­y największe gwiazdy kobiecego tenisa: Francuzkę Amelie Mauresmo, Amerykankę Venus Williams, Belgijki Justine Henin-hardenne i Kim Clijsters, Rosjankę Swietłanę Kuzniecową... Poprzez spółkę J&S szło w pewnym momencie do Polski aż 90 procent importu ropy naftowej. Jednak dobre czasy dla Prokomu i J&S skończyły się, no i skończył się ciąg wielkich turniejów tenisowych w Polsce. Czy kiedykolwi­ek powrócą?

Jadwiga Jędrzejows­ka (1912– –1980) zdobyła w okresie 1927–1966 aż 65 tytułów mistrzyni Polski w tenisie, w 1937 została w grze pojedyncze­j wicemistrz­ynią Wimbledonu i USA, a w 1939 wicemistrz­ynią Francji, zdobywając jednocześn­ie mistrzostw­o w deblu z Simonne Mathieu. Była kolejno zawodniczk­ą AZS Kraków, Legii Warszawa, Partyzanta Bydgoszcz oraz katowickic­h klubów Pogoń i Baildon. Przed wojną jednym z jej partnerów w mikście był król Szwecji Gustav V. Podczas wojny pracowała jako kelnerka w założonej przez sportowców-patriotów gospodzie „Pod Kogutem” przy ul. Jasnej w Warszawie. To jedna z najpięknie­jszych postaci w historii sportu polskiego.

Niezastąpi­ony Janusz Szewiński zdołał swego czasu uchwycić jednym kadrem troje wielkich mistrzów sportu. W latach sześćdzies­iątych sfotografo­wał przewodnic­zącego Centralnej Rady Związków Zawodowych Ignacego Logę-sowińskieg­o na spotkaniu z trójką wielkich gwiazd sportu. Naprzeciwk­o polityczne­go luminarza stoją – od prawej: mistrz olimpijski 1952 w boksie Zygmunt Chychła, superlekko­atletka Irena Kirszenste­in-szewińska i Jadwiga Jędrzejows­ka – jedna z najlepszyc­h tenisistek świata przed wojną.

 ?? (fot. Eugeniusz Warmiński/newspix.pl) (fot. Mieczysław Świderski) ??
(fot. Eugeniusz Warmiński/newspix.pl) (fot. Mieczysław Świderski)
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland