A WIĘZIENIEM
Bronił w pierwszych meczach reprezentacji Polski Kazimierza Górskiego. I byłby w niej dłużej, ale słynna afera przemytnicza zrujnowała mu karierę. Charakter lekkoducha zaprowadził Władysława Grotyńskiego na manowce. Gdyby żył, kończyłby 75 lat.
Najpierw siedział w areszcie przy Rakowieckiej, potem przeniesiono go do zakładu karnego w Krzywańcu na ziemi lubuskiej. Stamtąd trafił do Wojkowic, blisko Sosnowca. I podobno nie był to przypadek, bo wielką ochotę na zatrudnienie Władysława Grotyńskiego w swojej drużynie mieli szefowie Zagłębia. W zabiegach o byłego bramkarza Legii było im o tyle łatwiej, że fanem sosnowieckiego klubu był Edward Gierek, pierwszy sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, najważniejsza osoba w państwie. Wystarczyło na takiego patrona się powołać (coś w stylu: „towarzysz Gierek na pewno byłby zadowolony, gdyby Zagłębie było mocniejsze”), aby najtrudniejsze sprawy zmierzały do szczęśliwego finału. Klub był w tarapatach, bo zajmował ostatnie miejsce w tabeli ekstraklasy, potrzebował solidnego bramkarza. Plotkowano, że Grotyński początkowo przyjeżdżał na treningi z zakładu karnego w ramach przepustki. – Fajna legenda, tyle że nieprawdziwa – mówi Krzysztof Smulski, znany działacz PZPN, który w latach 70. związany był z Zagłębiem.
– Grotyński skończył odsiadkę i został bramkarzem naszego klubu. Zamieszkał w Milowicach, niedaleko hali sportowej, gdzie swoje mecze grali siatkarze Płomienia. No i oczywiście siatkarki. Ta uwaga ma znaczenie, bo Władek lubił się bawić, zwłaszcza w towarzystwie pięknych kobiet – uśmiecha się Krzysztof Smulski.
Słowo generała
Wyrok sądowy z marca 1972 roku: „Sąd uznał oskarżonych winnymi zarzucanych im przestępstw, polegających na skupowaniu i wywozie poza granice kraju w celach handlowych większych sum pieniędzy w obcych walutach oraz przemycaniu do kraju znacznych ilości złota i wyrobów ze złota bez uiszczania należności celnych”. Wśród skazanych był między innymi bramkarz Legii Władysław Grotyński. To już jego druga wpadka, a więc więzienie było nieuchronne.
Pierwszy raz miał problemy, gdy w kwietniu 1970 roku przed rewanżowym meczem Legii w półfinale Pucharu Europy z Feyenoordem Rotterdam razem z Januszem Żmijewskim został przyłapany na lotnisku Okęcie na próbie wywiezienia z Polski około trzech tysięcy dolarów. Należało oczywiście posiadać specjalną pisemną zgodę i przedstawić ją służbom celnym. Zawodnicy chcieli pieniądze przemycić, aby w Holandii wydać je na zakupy albo wpłacić na zagraniczne konto bankowe i w ten sposób zalegalizować posiadanie obcej waluty. W Polsce nie można było mieć tylu dolarów bez udokumentowanego źródła pochodzenia, a przecież zielone kupowało się od krążących pod Peweksami cinkciarzy.
Sportowcy często przemycali dewizy za granicę, licząc na pobłażliwość celników i zwykle się nie zawodzili. Tym razem przymykania oczu nie było i jedynie dzięki zabiegom wojskowej generalicji sprawę udało się załatwić tak, aby mimo popełnionego przestępstwa Grotyński i Żmijewski pojechali jednak do Rotterdamu. Do Legii dołączył prezes klubu generał Zygmunt Huszcza, aby osobiście dopilnować, by przyłapani na szmuglu zawodnicy po rozegraniu meczu grzecznie wrócili do ojczyzny i rozliczyli się ze swoich grzechów. Legenda głosi, że generał Huszcza dla zabezpieczenia skuteczności całej operacji wysłał w dwóch autokarach żołnierzy w cywilnych ciuchach, żeby na wszelki wypadek mieli winowajców na oku. Obaj do Warszawy jak najbardziej dotarli, natomiast w autokarach powracających ze specjalnymi wysłannikami generała było podejrzanie dużo wolnych miejsc...
Gra służb?
Ze sportowego punktu widzenia najgorsze było to, że Legii po bezbramkowym remisie w Warszawie rewanż się nie udał. Przegrała 0:2, a część kibiców uważała, że przy jednej ze straconych bramek Grotyński powinien był zareagować lepiej, ale z pewnością tak jak i napastnika Żmijewskiego rozkojarzyła lotniskowa afera. Było czego żałować, finał najważniejszego europejskiego pucharu przemknął koło nosa.
Stefan Szczepłek w „Mojej historii futbolu” na sprawę przyłapania Grotyńskiego i Żmijewskiego na gorącym uczynku popatrzył również z zupełnie innej strony: „Ministerstwo Spraw
Urodzony 16 października 1945 roku w Arciszewie, zmarł 28 czerwca 2002 roku w Warszawie; wzrost 183 cm; bramkarz; kluby: Mazur Karczew (do 1963, 1977–79), Legia Warszawa (1964–71, 149 meczów), Zagłębie Sosnowiec (1974–75, 38 meczów). Mistrz Polski 1969, 1970, zdobywca Pucharu Polski 1966. Reprezentacja: 4 mecze.
Wewnętrznych prowadziło swoją wojenkę z Ministerstwem Obrony Narodowej. Jej przejawem stało się m.in. posądzenie kilku sportowców Legii o działalność szpiegowską. Zatrzymanie Grotyńskiego i Żmijewskiego było prowokacją SB. Najpierw obydwaj piłkarze kupili dolary od agentów, którzy następnie poinformowali, że dojdzie do próby ich nielegalnego wywozu. Mecz z Feyenoordem telewizja wprawdzie pokazała, ale o «aferze na Okęciu» kibice wiedzieli niewiele i były to informacje nieoficjalne”.
Obu zawodnikom wtedy jeszcze się upiekło, bo nie trafili za kratki. Tyle że Grotyński nie miał ochoty na rolę karnego obywatela, któremu władza pokazała miejsce w szeregu. Rok później wpakował się w nowe tarapaty.
– Dołożyli od siebie koszykarze Legii. Wracali pociągiem do Polski po meczu w europejskich pucharach. Kontrola wykazała, że posiadali dużą ilość złota. Zatrzymany Włodzimierz Trams zaczął składać wyjaśnienia, wciągnął w tę sprawę Grotyńskiego, no i poszło jak po sznurku, w końcu do mnie też się dobrali. Mieliśmy przechlapane, bo graliśmy w wojskowym klubie. Śledztwo prowadziła Wojskowa Służba Wewnętrzna – opowiadał nam piłkarz Jan Małkiewicz. W procesie sądowym nie było już taryfy ulgowej dla sportowców. Wśród skazanych byli m.in. znani koszykarze Legii: wspomniany już Trams, Marian Golimowski i Bogusław Piltz oraz piłkarze klubu z Łazienkowskiej: Grotyński, Żmijewski i właśnie Małkiewicz. Szczęście tego ostatniego, że też nie poszedł siedzieć, dostał wyrok w zawieszeniu i grzywnę finansową. – Świętej pamięci Władek Grotyński nagadał, że przywiozłem mu sztabkę złota. Bzdur naplótł, ale co zrobić, już mu dawno wybaczyłem – twierdzi były napastnik Legii.
W centrum uwagi
Do więzienia Grotyński miał trafić aż na cztery lata, ale wyszedł wcześniej, po ponad dwóch. W niczym nie zmienia to faktu, że jego powrót do Legii, a tym bardziej do reprezentacji Polski był wykluczony. Miał czego żałować, bo gdy trenerem kadry został Kazimierz Górski, właśnie w nim widział podstawowego bramkarza Biało-czerwonych. Zagrał w pierwszym meczu nowego selekcjonera ze
Szwajcarią (4:2) i choć potem zawalił przy straconym golu z Albanią (1:1), mógłby liczyć na kolejne powołania. W Legii zastąpił go Jan Tomaszewski, a potem Piotr Mowlik, natomiast w kadrze narodowej na igrzyskach w Monachium swoją karierę złotym medalem wieńczył Hubert Kostka.
Wyjście na wolność i możliwość gry w Zagłębiu Sosnowiec dla Grotyńskiego były jak rzucenie koła ratunkowego na wzburzone fale. 29-letni bramkarz doskonale wywiązał się ze swojej roli. O ile w rundzie jesiennej sezonu 1973/74 sosnowiczanie w 15 meczach stracili 22 gole, o tyle w rundzie rewanżowej nowy bramkarz piłkę z siatki wyciągał tylko 9 razy. – Był duszą towarzystwa. Dobrze się ubierał i pokazywał ze znanymi ludźmi, co imponowało kolegom z Zagłębia. Często można go było spotkać w Varietes Centrum, najmodniejszym wtedy miejscu w Katowicach. Ale oczywiście nie tylko tam, bo do Warszawy też chętnie zaglądał. Bohdan Łazuka, Wojciech Gąsowski, Helena Majdaniec, Iga Cembrzyńska, Violetta Villas... Wymieniam tylko kilka nazwisk, żeby pokazać, w jak zacnym towarzystwie się obracał – tłumaczy Krzysztof Smulski.
W Zagłębiu Grotyński występował tylko półtora roku. Ostatni raz... w meczu z Legią przy Łazienkowskiej, w którym zachował czyste konto (0:0). – Miał 30 lat, to jeszcze nie był wiek emeryta, ale uznano, że pora na rozstanie. Jednym z powodów był jego zły wpływ na młodych chłopaków z drużyny – przyznaje Smulski.
Serce nie wytrzymało
Starał się o wyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdzie była szansa na angaż w Cosmosie Nowy Jork, ale nie dostał zgody od władzy na taką wycieczkę, bo pokutował za stare grzechy. Karierę kończył więc w Mazurze Karczew, czyli tam, gdzie ją zaczynał, zanim trafił do Legii. Jako 18-letni bramkarz był w drużynie, która osiągnęła największy sukces w historii karczewskiego futbolu, docierając do 1/8 finału Pucharu Polski. Czwartoligowcy pokonali Ruch Chorzów (1:0) i w walce o ćwierćfinał przegrali z Legią (0:5). Mimo pięciu puszczonych bramek młody Grotyński w drużynie gospodarzy był najlepszy. Wpadł w oko Legii i przenosiny na Łazienkowską były już tylko kwestią czasu. Chociaż z Legią w 1971 roku rozstawał się w okolicznościach raptownych i nieprzyjemnych, dla kibiców tego klubu jest ważnym symbolem wielkiej drużyny z czasów, gdy należała do ścisłej europejskiej czołówki.
W życiu radził sobie jednak znacznie gorzej niż na boisku. – Po zakończeniu kariery coraz bardziej wsiąkał w złe warszawskie towarzystwo. Skłonność do zabawy i alkoholu niszczyła jego organizm. Wyglądał coraz gorzej i czuł się coraz gorzej, ale nikt nie był w stanie mu pomóc – opowiada Smulski, który jeszcze przez wiele lat miał z nim kontakt.
Władysław Grotyński zmarł na serce w czerwcu 2002 roku, w czasie finałów mistrzostw świata, nie dożywszy nawet 57 lat.
Wielki tenis zaistniał w mojej świadomości w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy po raz pierwszy usłyszałem pogardliwe sformułowanie „Cyrk Kramera”. Nawet mi przez głowę wtedy nie przeszło, że już przy okazji pierwszej swojej wizyty w Stanach Zjednoczonych we wrześniu 1979 roku trafię na świeżo wydane wspomnienia szefa owego „cyrku”. A był tym szefem rodowity Amerykanin Jack Kramer, który wraz z dziennikarzem Frankiem Defordem napisał swoistą biblię tenisową pt. „The Game. My 40 Years in Tennis”. Był Jack na gruncie „białego sportu” jednym z głównych pionierów tępionego przez dziesiątki lat zawodowstwa i współzałożycielem ATP. I to dzięki niemu właśnie – w latach siedemdziesiątych pierwszy milion dolarów mógł zarobić na korcie Wojciech Fibak, w którego ślady – ze znacznie większym dorobkiem finansowym – poszła Agnieszka Radwańska, a te- raz można gratulować 19-letniej Idze Świątek, która tylko z jednego turnieju – Roland Garros w Paryżu – pozyska grubo ponad półtora miliona zielonych.
Kramer (1921–2009) zaczął odgrywać poważną rolę w tenisie amerykańskim od 1939 roku. Odnosił duże sukcesy w okresie drugiej wojny światowej. Pozostając jeszcze amatorem, wygrał US Open w 1946 i 1947 roku, a w tym ostatnim został też triumfatorem Wimbledonu, szokując publiczność jako pierwszy gracz, który wystąpił nie w długich spodniach, lecz w szortach.
Wkrótce potem Jack przeszedł na zawodowstwo. Gdy go po paru latach przytrafiła mu się poważna kontuzja, z gracza przeistoczył się w promotora gier swoich kumpli. I tak powstał ów „Cyrk Kramera”, w którym błyszczał między innymi wysoki Amerykanin meksykańskiego pochodzenia Pan- cho Gonzales (1,91 m), już wtedy budzący zdumienie jako nałogowy palacz i zwolennik diety typu fast food (hot dogi i hamburgery plus hektolitry coca-coli, którą pił nawet podczas meczów na korcie). Tenisiści, których międzynarodowe tournee organizował Kramer, przyciągali na trybuny tłumy widzów. W 1958 roku w Palm Springs w Kalifornii jednym z widzów była uważana za najpiękniejszą kobietę świata aktorka Elizabeth Taylor, a słynny wokalista Frank Sinatra nie był w stanie nawet dopchać się do wejścia.
Fakt, że w najbardziej prestiżowych turniejach – mistrzostwach USA, Australii, mistrzostwach Francji i Wimbledonie – nie grali faktycznie najlepsi, czynił z tenisa pośmiewisko. Już w 1960 niewiele więc brakowało, by na kongresie Międzynarodowej Federacji
„PS” z 19 lipca 1937 roku Tarłowski i Bratek zawieszeni [za skandale w Czerniowcach
Kapitan sportowy i wiceprezes P.Z.L.T. Radca Aleksander Olchowicz zawiesił telegraficznie Tarłowskiego i Bratka, skreślając ich również z listy reprezentantów na mecz z Włochami.
Depesza odnosnej treści wyszła do klubu macierzystego dwu wymienionych tenisistów – Pogoni Katowickiej. Cóż się stało takiego, że spokojny i zrównoważony zazwyczaj kapitan P.Z. Tenisowego uznał się za zmuszonego do tych niezwykłych, jeśli chodzi o treść i tempo zarządzeń? Wszak Tarłowski – to mistrz Polski w singlu, a para Tarłowski – Bratek w dublu. Rezygnacja z ich udziału w meczu z Włochami
Tenisowej (ILTF) została zapocząt- kowana era turniejów open (do powzięcia decyzji zabrakło pięciu głosów). W końcu nastąpiło to w roku 1968, a wprowadzenie tie-breaka pozwoliło położyć kres ciągnącej się w nieskończoność pykaninie.
Jednocześnie – obok Kramera – pojawił się w tenisie kolejny, znacznie silniejszy promotor – amerykański prawnik Mark Mccormack, który przeniósł na kort doświadczenia marketingowe z golfa i pomógł w ustanowieniu systemu rankingowego. Mark popilotował czołowe rakiety świata – m.in. Szweda Björna Borga i Amerykanina Pete Samprasa. Zanim dwadzieścia lat później zajął się golfistą Tigerem Woodsem, zdążył przyłożyć rękę do promocji papieża Jana Pawła II, premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher i jedynego prezydenta w historii ZSRR – Michaiła Gorbaczowa. Nagłośnieniem tenisa zajął się więc nie byle kto.
Do jakiego stopnia finansowe eldorado minionego półwiecza zmieniło tenis, można sobie uświadomić, jeśli się przypomni, że jeszcze w 1947 Kramer mógł zabrać żonę na turniej wimbledoński 1947 tylko dlatego, że sprzedał ich rodzinne auto. Gdy jego zawodowa trupa odbywała podróże międzykontynentalne, bardzo często jej członkowie musieli znacznie opóźniać odlot do Ameryki, bo... nie zdołali zarobić na bilety powrotne.
Wielu osobom może się wydawać, że wielki tenis w polskim wydaniu zaczął się
równoznaczna szans Polski.
Przed tygodniem Tarłowski i Bratek wzięli udział w turnieju w Czerniowcach, gdzie zostali niesławnie wyeliminowani. Ogólnie oczekiwano emocjonującej walki finałowej między mistrzowską parą Polski i parą mistrzów rumuńskich. Tymczasem Polacy, przybyli z prawie „bezalkoholowego” kraju, padli w niedzielę rano ofiarą dobrego rumuńskiego wina i stanęli do półfinału z Pustay – Cristescu w „różowych humorach”. Przegrali też gładko 0:6, 1:6, 2:6. Gdy gospodarze, widząc stan zamroczenia od Wojciecha Fibaka, choć tak naprawdę już przed wojną wysoko ceniony był Ignacy Tłoczyński, a wśród tenisistek brylowała Jadwiga Jędrzejowska. Mało kto pamięta, że wiecznie roześmiana Jadzia dwukrotnie triumfowała w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na 10 Najlepszych Sportowców Polski (1936 i 1937). Jeszcze w latach sześćdziesiątych oklaskiwałem ją, gdy jako starsza pani wciąż zdobywała tytuły mistrzyni Polski, będąc poniekąd ostatnim sportowym echem międzywojnia.
Nie zdążyła się dorobić na tenisie, bowiem całe życie grywała wyłącznie amatorsko – tak samo jak warszawiak Edward Kleinadel (1896–1927), pionier polskiego tenisa, uczestniczący w latach dwudziestych w mistrzostwach Francji. Czytelnicy „PS” dali mu ósme miejsce w plebiscytowej dziesiątce 1927 roku, co zostało ogłoszone już po śmierci tenisisty, która nastąpiła w wyniku nieudanej operacji ślepej kiszki w Paryżu. A tak się wtedy złożyło, że w momencie ogłoszenia wyników plebiscytu nie żył również sklasyfikowany wówczas na piątym miejscu biegacz Polonii Warszawa Alfred Freyer, który zginął podczas pożaru w Dzikowie. Co ciekawe zaś, w tej samej dziesiątce najlepszych 1927 roku znalazła się – i to na miejscu siódmym – lwowianka Janina Loteczkowa, równie dobra w narciarstwie, jak w tenisie, sporcie, w którym w polskich warunkach amatorstwo utrzymywało się w naszym kraju bardzo długo. Nasz najlepszy singlista pierwszych lat po wojnie – Władysław Skonecki – większe pieniądze zarabiał tylko, grając w brydża i pokera.
A jeśli już o finansach mowa, to trudno nie przypomnieć, że wielki tenis i wielką kasę sprowadziło na polskie korty trzech ludzi. Od 1999 roku czynił to gdyński biznesmen Ryszard Krauze poprzez swoje przedsiębiorstwo informatyczne Prokom, a obok niego, od 1995 r. imponowali kasą dwaj muzycy-biznesmeni z Ukrainy – Grzegorz Jankilewicz i Sławomir Smołokowski. W ich J&S Cup na kortach Warszawianki oglądaliśmy największe gwiazdy kobiecego tenisa: Francuzkę Amelie Mauresmo, Amerykankę Venus Williams, Belgijki Justine Henin-hardenne i Kim Clijsters, Rosjankę Swietłanę Kuzniecową... Poprzez spółkę J&S szło w pewnym momencie do Polski aż 90 procent importu ropy naftowej. Jednak dobre czasy dla Prokomu i J&S skończyły się, no i skończył się ciąg wielkich turniejów tenisowych w Polsce. Czy kiedykolwiek powrócą?
Jadwiga Jędrzejowska (1912– –1980) zdobyła w okresie 1927–1966 aż 65 tytułów mistrzyni Polski w tenisie, w 1937 została w grze pojedynczej wicemistrzynią Wimbledonu i USA, a w 1939 wicemistrzynią Francji, zdobywając jednocześnie mistrzostwo w deblu z Simonne Mathieu. Była kolejno zawodniczką AZS Kraków, Legii Warszawa, Partyzanta Bydgoszcz oraz katowickich klubów Pogoń i Baildon. Przed wojną jednym z jej partnerów w mikście był król Szwecji Gustav V. Podczas wojny pracowała jako kelnerka w założonej przez sportowców-patriotów gospodzie „Pod Kogutem” przy ul. Jasnej w Warszawie. To jedna z najpiękniejszych postaci w historii sportu polskiego.
Niezastąpiony Janusz Szewiński zdołał swego czasu uchwycić jednym kadrem troje wielkich mistrzów sportu. W latach sześćdziesiątych sfotografował przewodniczącego Centralnej Rady Związków Zawodowych Ignacego Logę-sowińskiego na spotkaniu z trójką wielkich gwiazd sportu. Naprzeciwko politycznego luminarza stoją – od prawej: mistrz olimpijski 1952 w boksie Zygmunt Chychła, superlekkoatletka Irena Kirszenstein-szewińska i Jadwiga Jędrzejowska – jedna z najlepszych tenisistek świata przed wojną.