WYCIŚNIĘTE POMARAŃCZE
Kłamstwa, chaos i skupienie się wyłącznie na pieniądzach – w takiej atmosferze upada Valencia rządzona przez Petera Lima.
Wubiegły piątek kibice Valencii dostali pierwszą dobrą wiadomość od dawna. Trener Javi Gracia poinformował, że zostaje na stanowisku. Ale wszystko inne, w tym okoliczności doprowadzające do wątpliwości szkoleniowca, to dla fanów Nietoperzy fatalne wieści. Na Mestalla o optymizm trudno. Właściciel
Peter Lim od dawna miał drużynę w poważaniu, a teraz nawet nie próbuje ukrywać, że zależy mu wyłącznie na wyciśnięciu klubu ze wszystkich możliwych pieniędzy, by wyjść z inwestycji z jak najmniejszymi stratami.
Trener mówi „dość”
Dowodów nie trzeba daleko szukać. W letnim oknie transferowym w Walencji dokonano wyprzedaży. Lim uznał, że dziewiąte miejsce w Laliga to wynik niewspółmierny do wydatków na drużynę i zadecydował, że ta ma stać się zdecydowanie tańsza i że jej głównym celem ma być przygotowywanie piłkarzy do dalszych sprzedaży. Odeszło ośmiu zawodników, w tym pięciu graczy podstawowej jedenastki – kapitan Dani Parejo, lider środka pola Francis Coquelin, kluczowy obrońca Ezequiel Garay czy dwaj reprezentanci Hiszpanii Rodrigo Moreno oraz Ferran Torres. Zarobiono 59,5 mln euro, a kolejnych 22 mln może zostać zapłaconych po spełnieniu tzw. zmiennych. Szefowie zatrudnili dobrego trenera, Gracię. Hiszpański szkoleniowiec kontrakt podpisał w lipcu, ale pierwsze sygnały jego frustracji pojawiały się już miesiąc później. Na konferencjach prasowych regularnie krytykował klub za brak obiecanych transferów. Nie można mu się dziwić – nawet gdy sam wynegocjował warunki kontraktu z Etienne Capoue, to kazano mu czekać na zielone światło od Lima. To nigdy nie nadeszło. Nadzieję dawały słowa jedynego człowieka z Walencji w dyrekcji, Jose Luisa Zaragosiego, który zapowiadał wzmocnienia. Ostatecznie, ku zdziwieniu agentów czy nawet rywali, na Mestalla nie trafił nikt.
Po zamknięciu okna 50-latek miał dość. Czuł, że nie okazano mu szacunku i że go oszukano. Chciał się zwolnić, jednak klub w odpowiedzi zaproponował mu przedłużenie kontraktu. Gdy dał do zrozumienia, że nie interesuje go takie rozwiązanie, Singapurczycy postawili sprawę jasno – jeśli Gracia ma odejść, to tylko po wpłaceniu 3 mln euro odszkodowania za przedwczesne zerwanie umowy. W przeciwieństwie do Cesare Prandellego, który w 2016 roku wykupił się za mln euro, Hiszpan nie miał pieniędzy. W komunikacie, który wydał za pośrednictwem agencji prasowej EFE, jasno zakomunikował, że został zmuszony do dalszej pracy wbrew własnej woli. Potwierdził też potężny problem w relacjach na linii on – dyrektorzy, jednocześnie podkreślając zaangażowanie w pracę z zawodnikami, którzy są w niego wpatrzeni jak w obrazek. – Tylko Javi może sprawić, że ten statek nie utonie – mówił zrezygnowany Mario Kempes, legenda ekipy z miasta pomarańczy.
Kolacja z Beckhamem i SMS–Y
– Problemy w Valencii nie są niczym nowym, ale wszystkie mają to samo źródło. Panie Lim, jeśli nie kochasz pan klubu, to po co tu dalej jesteś? – zastanawiał się były argentyński napastnik. Działaniom Singapurczyka z niedowierzaniem przyglądają się też inne legendy sześciokrotnych mistrzów Hiszpanii. – Peter, jako właściciel, może robić z Valencią co chce. Ale dlaczego działa akurat w ten sposób? – zastanawiał się wychowanek Nietoperzy Andres Palop.
A Unai Emery, były szkoleniowiec ekipy z Mestalla i obecny trener Villarreal, jej najbliższego rywala, dodaje: – Mnóstwo klubów, w tym Sevilla czy Atletico, jest napędzana kapitałem z zewnątrz. Ale w Walencji zainwestowano pieniądze i na tym poprzestano,
bo decyzje są podejmowane tysiące kilometrów stąd. W taki sposób nie da się funkcjonować.
Lim jest bodaj najgorszym właścicielem Valencii w jej 101-letniej historii. Podobnie jak szefowi Barcelony Josepowi Marii Bartomeu, na ratunek przyszła pandemia. Na trybunach nie ma kibiców, którzy od lat domagali się sprzedaży klubu przez Singapurczyka i których protesty jeszcze bardziej rozdmuchałyby najpoważniejszy w historii kryzys instytucjonalny. W kilkunaście miesięcy sytuacja na Mestalla obróciła się o 180 stopni.
W maju 2019 roku drużyna prowadzona przez duet Marcelino (trener) – Mateu Alemany (dyrektor generalny) w finale Pucharu Króla pokonała Barcelonę (2:1) i wywalczyła pierwsze trofeum od 13 lat, umacniając się w roli czwartej siły w Hiszpanii. Cztery miesiące później architekci sukcesu zostali zwolnieni.
Dziś w kadrze Los Ches nie ma też najważniejszych piłkarzy tamtej ekipy, a fani stracili nadzieję na powtórkę. Ale jest Lim. Choć nie we własnej osobie. – Jestem Peterem Limem – powiedziała w 2016 roku ówczesna prezes Layhoon Chan. Właściciela klubu pracownicy nie widzieli od dawna. Nawet po wygraniu Pucharu Króla, zamiast świętować z drużyną, wolał wybrać się na kolację z Davidem Beckhamem. Z Singapurczykiem bezskutecznie próbował skomunikować się Gracia, a wcześniej także jego poprzednicy.
Kontakt z miliarderem ma tylko prezes Anil Murthy, ale ograniczony, bo Peter odpowiada wyłącznie na SMS–Y.
Walka o przetrwanie
Najbliższa przyszłość Valencii stoi pod znakiem zapytania. Optymizm, który wniósł Lim, gwarantujący wpompowanie gigantycznych pieniędzy i dokończenie budowy nowego stadionu, zamienił się w pesymizm albo strach. Wszyscy widzą, że fatalne zarządzanie Malagą przez szejka Abudllaha Al-thaniego zaprowadziło klub na skraj upadku.
Związek Singapurczyka z ekipą z Mestalla nie jest korzystny dla żadnej ze stron, jednak nie wydaje się, by szybko dobiegł końca. Biznesmen odrzuca oferty sprzedaży klubu, bo uważa, że są zbyt niskie, a do tego zdaje sobie sprawę, że w kadrze wciąż są zawodnicy, na których można zarobić: Geoffrey Kondogbia, Kang-in Lee czy 17-letni Yunus Musahu, który gra, bo Gracia nie miał na kogo stawiać. W pierwszych pięciu kolejkach drużyna zdobyła siedem punktów, co jest wynikiem ponad stan, ale i to nie dało fanom powodów do radości. W Walencji toczy się walka o przetrwanie, w której futbol zszedł na dalszy plan.