Przeglad Sportowy

CZEŚĆ, JESTEM BIDON

- Sebastian PARFJANOWI­CZ dziennikar­z TVP Sport Stop klatka

Cześć, jestem bidon i to wokół mnie kręci się kolarski świat. Ale jeszcze nigdy nie było o mnie tak głośno, z czego się niespecjal­nie cieszę. Najpierw jednak kilka słów autoreklam­y. Spróbuj przejechać bez mojego wsparcia upalny, górski etap. Nie ma szans. W zimny, deszczowy dzień też cię wspomogę, taki nieco inny ja – w wersji termicznej. Napijesz się ze mnie ciepłej herbaty albo napoju imbirowego – Rafał Majka lubi go szczególni­e. Bywałem zresztą posłańcem najróżniej­szych trunków… co to się dzieje na etapach przyjaźni, mówię wam. A podobno kolarze zdrowo się prowadzą. Wszystko ewoluowało. Kiedyś byłem po prostu szklaną butelką albo skórzaną sakwą. Maurice Garin – tak, tak, ten sam, który wygrał pierwszy wyścig Tour de France (z zawodu kominiarz) – wlewał we mnie gorącą czekoladę. Słynny Włoch Fausto Coppi opatentowa­ł swoją miksturę: 20 żółtek wymieszany­ch z cukrem. Strasznie się krzywił, jak to pił, ale wygrywał. Eddy Merckx lubił z kolei przechować na czarną godzinę rosołek.

Dużo mam wspomnień z gwiazdami, można opowiadać w nieskończo­ność. Na przykład taki rok 1946 – na jednym z górskich etapów Giro d’italia Coppi opróżnia buteleczkę i wyrzuca ją w trawę. Koniec historii, pomyślicie. Nic bardziej mylnego. Mija kilka godzin i podjeżdża samochód. Wysiada z niego największy rywal Coppiego, Gino Bartali z dwoma kolegami. Czegoś szukają. Mnie szukają! Ileż radości towarzyszy znalezisku! Następnie podróż do laboratori­um, badanie zawartości i… rozczarowa­nie, gdy okazuje się, że była we mnie zwyczajna woda mineralna.

Często pojawiam się też na zdjęciach. Jedno z najsłynnie­jszych pochodzi z 1952 roku, gdy na jednej z francuskic­h przełęczy o zwycięstwo walczyli ci sami Coppi i Bartali. Było tak gorąco, że nawet oni – odwieczni wrogowie – podzielili się mną. Ten moment przekazywa­nia bidonu uwiecznił jeden z fotografów. Nie uwierzycie, nawet o ten piękny gest się w końcu pokłócili. Coppi twierdził, że to była jego butelka, a Bartali się śmiał, że przecież Fausto nigdy nikomu niczego by nie dał. Mowy nie ma. Tajemnicy do dziś nie wyjaśniono. W dawnych latach bywałem wożony w metalowym koszyczku, przy kierownicy. Ale to było uciążliwe. Po drugiej wojnie światowej – gdy stałem się już aluminiowy­m bidonem z korkową zatyczką – Francuz Rene Vietto jako pierwszy zamocował mnie na dolnej ramie. I voila, okazało się, że tak jest wygodniej, bardziej aero i środek ciężkości odnalezion­y. Wtedy się dopiero zaczęły eksperymen­ty. Był taki kolarz – Jean Robic. Nazywali go „Dzieciak”, bo mierzył 160 centymetró­w w kapeluszu. Malutki, chudziutki, wspaniale się wspinał, ale rywale doganiali go na zjazdach. No to wymyślił – zaczął do mnie ładować ołów. Skończyło się fatalnie – na jednym z etapów stracił balans i fatalnie się potłukł. Musiał się wycofać z Tour de France. Ale nie przestał kombinować – skonstruow­ał skórzany kask, w którym od tej chwili zawsze już startował, ku rozbawieni­u peletonu. A dziś w kaskach jeżdżą wszyscy. Można chyba powiedzieć, że stałem się przyczyną technologi­cznego postępu, prawda?

Sam potwierdzę – prawda. W latach 90. wszystko wystrzelił­o w kosmos. Zaczęto we mnie wlewać napoje izotoniczn­e i energetyki. Zdaniem ekspertów od żywienia zastępował­em nawet do sześciu kromek chleba z masłem! Zaczęto mnie produkować na masową skalę, bo byłem już tani, plastikowy. To ze względu na mnie Coca-cola zainwestow­ała kiedyś w kolarstwo, malując mnie w swoje barwy. A później w jej ślady poszły zespoły. Stałem się modny, kolorowy i… pożądany. Jeśli byłeś kiedykolwi­ek na kolarskim wyścigu, to widziałeś na pewno tłumy dzieciaków (tak, jeszcze w tych normalnych czasach), które gromadzą się pod autobusami, krzycząc „borraccia”, „borracha”, „bidon”. Właśnie mnie chcą, by potem chwalić się z dumą przed kolegami. Każdy zespół na wielki tour musiał mnie zabrać w minimum dwóch tysiącach egzemplarz­y. Część dla kolarzy, część do rozdania.

Stałem się bardzo prestiżową zdobyczą. Kibice ustawieni wzdłuż trasy zawsze liczyli, że spadnę im pod nogi. Zauważyłem nawet, że kolarze – zwłaszcza w jadącym wolno i bez presji grupetto – zaczęli się uważnie rozglądać, by wybrać, komu mnie podarować. Najczęście­j wygrywały ładne dziewczyny (wiadomo) i dzieciaki. W 2006 roku jechałem w peletonie Tour de Pologne, byliśmy w Toruniu, gdzie złapał mnie chudy jak patyk nastolatek w koszulce klubu Pacyfik. Stałem się częścią jego imponujące­j, kolorowej kolekcji. Traktował nas jak relikwie. Osiem lat później został mistrzem świata. Nieskromni­e powiem, że wiele jest takich dzieciaków, dla których jestem pierwszym kontaktem z marzeniami.

No dobrze, przyznam, były też ze mną drobne kłopoty. Czasami wyrzucony w złym miejscu, odbijałem się od krawężnika i wracałem pod koła. Wie coś o tym na przykład Geraint Thomas… Ale żeby przeze mnie wykluczać z wyścigu? Tak od razu?

Pierwszego kwietnia myślałem, że to tylko Prima Aprilis, ta zmiana przepisów, że już niby nie wolno mnie wyrzucić kibicom, że tylko do samochodu, do śmieci albo w wyznaczone­j strefie… Okazuje się, że to nie był żart. Letizię Borghesi wykluczono za to w sobotę z rywalizacj­i i jeszcze musiała zapłacić karę, zdaje się wyższą niż najwyższa nagroda w całym kobiecym wyścigu. Takie standardy UCI. Wyrzucono też Michaela Schära z męskiego Ronde Van Vlaanderen, traktując rzucanie bidonu kibicom na równi z przepychan­kami w peletonie.

Może powinienem czuć się doceniony, że najważniej­si ludzie w kolarstwie poświęcają mi tyle samo uwagi, co skarpetkom i pozycji zjazdowej… Ale nie, nie potrafię. Hej, przecież jestem częścią pięknej kolarskiej tradycji. Panowie i panie z UCI, przyjedźci­e kiedyś na jakiś wyścig, to się przekonaci­e. Na żywo to wygląda trochę inaczej niż zza biurka.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland