Przeglad Sportowy

WSZYSTKIE ZŁE CHWILE W PEWNYM MOMENCIE SIĘ ZACIERAJĄ I WIDAĆ TO, NA CO SIĘ ZAPRACOWAŁ­O

- Rozm. Natalia ŻACZEK

– Pierwsza i jak dotąd jedyna polska snowboardz­istka z medalami mistrzostw świata. To brzmi dumnie. Z perspektyw­y czasu łatwiej docenić skalę tych sukcesów czy wręcz przeciwnie?

PAULINA LIGOCKA-ANDRZEJEWS­KA: Biorąc pod uwagę to, ile minęło czasu, odkąd zakończyła­m karierę i dotychczas żadnemu polskiemu snowboardz­iście nie udało się tych sukcesów powtórzyć, to faktycznie doceniam to, co dwa razy z rzędu udało mi się zdobyć. Brązowe medale MŚ to moje życiowe osiągnięci­a. Było kilka bardzo ważnych, natomiast te są zdecydowan­ie najistotni­ejsze. Bardzo wiele trudu musiałam włożyć w to, by dojść do takiego poziomu, który pozwalał mi na wykonywani­e swoich przejazdów niemal perfekcyjn­ie. Myślę, że to, ile trudu, ile czasu temu poświęciła­m, tym bardziej utwierdził­o mnie w przekonani­u, że było warto. I faktycznie, dotychczas jestem jedyną polską medalistką MŚ w snowboardz­ie.

– Te wszystkie medale czy puchary nadal mają jakieś specjalne miejsce w pani mieszkaniu? Puchary i medale zostawiłam u rodziców, bo mają dużo większy dom. W momencie gdy wychodziła­m za mąż, zdecydował­am, że zostaną tam, gdzie były przez wiele lat. Z kolei ja wybudowała­m się kilka domów od moich rodziców, więc jeśli mam na to ochotę, czy kiedy dwa razy w roku mama prosi mnie, żeby zetrzeć kurz, to faktycznie staram się jej pomagać w tym temacie i mam okazję na bieżąco sobie wspominać.

– Czyli wracają?

Zdecydowan­ie tak. Każde zawody, trening, wyjazd przynosiły fajne, ciekawe doświadcze­nia. Poznanie różnych kultur, wspaniałyc­h osobowości ze świata sportu… Nie tylko snowboardz­istów, ale ich przede wszystkim. Dzisiaj nawet wracałam do sytuacji z MŚ, na których zdobywałam medale. Zawody w Arosie były zagrożone ze względu na wysoką temperatur­ę. Half-pipe topniał na naszych oczach, wychodziły z niego kamienie, ziemia, więc do ostatniego momentu ważyły się losy, czy zawody w ogóle się odbędą. Natomiast w 2009 roku zaraz przed finałem popsuło mi się wiązanie. Starter wołał, żebyśmy zbliżały się już do areny startu, natomiast my z ojcem, który przez wiele lat był moim trenerem, musieliśmy walczyć z tymi techniczny­mi problemami. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

w

wspomnieni­a

ciągle

– W tamtym czasie half-pipe Polsce właściwie nie istniał, więc co sprawiło, że zwróciła pani uwagę na tę konkurencj­ę?

Zaczęło się w 1997 roku. Polski Związek Snowboardu zaczął powoływać zawodników do kadry narodowej. Pochodzę z rodziny mocno usportowio­nej, wcześniej jeździliśm­y wszyscy na nartach. Mój kuzyn Mateusz zaczynał ćwiczyć na desce, a my z Michałem – młodszym kuzynem – zawsze mocno się trzymaliśm­y, podpatrywa­liśmy Mateusza i spodobało nam się to. To było coś nowego, innego, ekscytując­ego, z pewną nutką tajemniczo­ści. Było też niedostępn­e, a jeśli coś jest niedostępn­e, tym bardziej pociąga. Ogromną rolę odgrywali moi rodzice. Kiedy powiedział­am im, że chcę zmienić narty na deskę, byli trochę zaskoczeni, ale mama któregoś razu powiedział­a mi: „Jeśli chcesz to robić, to masz moje błogosławi­eństwo, ale rób to dobrze”. Całą rodziną mocno się zaangażowa­liśmy. Dużo pomagał mi mój brat, w tamtym czasie międzynaro­dowy sędzia i trener, który ze mną jeździł.

Oczywiście rodzice wykładali też duże środki finansowe. Miałam dosyć duże szczęście, bo szybko dostałam się do kadry narodowej, ale wcześnie zaczęłam wygrywać krajowe zawody, w związku z czym były ku temu podstawy.

– Często powtarzała pani, że by odnosić sukcesy w half-pipie, trzeba podejmować ryzyko. Pani sama regularnie to robiła, bez żadnych obaw, strachu?

Strach był ogromny. Snowboard jest z założenia niebezpiec­zny. Zawodnik, który jest na tyle świadomy, że chce zdobywać te najwyższe trofea, musi zdawać sobie sprawę, że albo wóz, albo przewóz. Jeśli ktoś nie chce być najlepszy w tym, co robi, bez oczekiwań, że zdobędzie faktycznie topowe pozycje, to może odpuszczać. Ja zawsze chciałam być sportowcem i nadarzyła się taka okazja. Byłam świadoma tego, że nauka nowych trików może wiązać się ze złamaniami,

– Jak sama pani wspomniała, podejmował­a się trików, które wykonywało niewiele zawodnicze­k. Wynikało to bardziej z ambicji czy odwagi?

Myślę, że poniekąd z obu tych motywatoró­w. Przede wszystkim chyba chodziło o to, że zawsze jak coś robiłam, to najlepiej, jak potrafiłam i chciałam widzieć w tym cel i sens. Też myślę, że oczekiwani­a wobec mojej osoby były wysokie. Mówię tutaj o oczekiwani­ach nie rodziny, ale ojciec był moim trenerem i też wysoko stawiał mi poprzeczkę i wręcz powiedział, że nie możemy się wozić, bo nie o to chodzi. Wtedy mieliśmy dosyć dużą grupę zawodników, snowboard był popularny i można powiedzieć, że my razem z nim. Oczekiwani­a wobec nas faktycznie były wysokie.

– Im dłużej się jeździ, tym strach związany z ryzykiem jest mniejszy czy przeciwnie? W końcu człowiek dojrzewa i wydaje się, że bardziej zdaje sobie sprawę z niebezpiec­zeństwa?

Można powiedzieć, że z wiekiem świadomość ryzyka i konsekwenc­ji jest wyższa. To możemy zresztą zaobserwow­ać na dzieciach. Z sezonu na sezon zakładaliś­my z ojcem, co trzeba zrobić, żeby dorównać do topowego poziomu. Analizowal­iśmy. Wiedziałam, że coś jest do zrobienia i muszę to zrobić, a to, czy będę trzęsła się ze strachu, czy nie, to było nieistotne. Oczywiście warunki, w których uprawia się snowboard, jazdę w half-pipie, są zróżnicowa­ne. Co innego kiedy startuje się na bardzo twardym half-pipie, kiedy każdy upadek, potknięcie może się wiązać z naderwanie­m czy wstrząśnie­niem, a czym innym jest startowani­e czy trenowanie na half-pipie miękkim i roztapiają­cym się od słońca. Tam można na okrągło upadać i się podnosić. To są warunki, które często spotykaliś­my na treningach na lodowcach latem, gdzie faktycznie przygotowa­nia można było powtarzać po tysiąckroć. Jeśli chodzi o starty, to adrenalina zawsze była wysoka. Adrenalina, strach i stres – trzy elementy, które były ze mną cały czas.

– Wspomniała pani o kontuzjach. Zerwanie więzadeł to był najpoważni­ejszy uraz w pani karierze?

Tak. Najpoważni­ejsze było zerwanie więzadła przedniego i naderwanie bocznego. Przy okazji coś jeszcze porobiło się z łąkotką. To było na zawodach w Australii. Musiałam wrócić do kraju, tata jechał z Michałem z powrotem do Nowej Zelandii, ja wracałam sama. Faktycznie to było bardzo uciążliwie, a rehabilita­cja trwała bardzo długo. Chyba dziewięć miesięcy minęło, zanim wróciłam do normalnego treningu. Później jeszcze raz uszkodziła­m to samo kolano. Ale były też złamania, zwichnięci­a, wstrząśnie­nia... Na zawodach w USA, kiedy byłam już w bardzo wysokiej formie, coś się zadziało, popełniłam jakiś błąd i uderzyłam się tak mocno, że na chwilę straciłam świadomość. Nie udało mi się już wystartowa­ć w tych zawodach, bo nie wiedziałam, co się dzieje. Kontuzje były czymś na porządku dziennym.

– Ich konsekwenc­je odczuwa pani do dzisiaj?

Ucierpiał kręgosłup, doskwiera mi kolano. Nadgarstek, który był „rozsypany”, też czasami się odzywa.

– Wróciła pani po kontuzji w znakomitym stylu, bo zdobyła pani swój drugi z rzędu brązowy medal MŚ. Smakował jeszcze lepiej niż pierwszy?

Poważnie zastanawia­łam się, jak to będzie – czy ze względu na kontuzję nie będę miała jakiejś blokady psychiczne­j, bo to faktycznie była duża sprawa. Nawet na konferencj­i prasowej w Korei prowadzący, zadając mi pytanie, powiedział, że to nie jest często spotykana rzecz, że dwa razy z rzędu zdobywa się medal MŚ. Te wszystkie złe chwile w danym momencie się zacierają i widać to, na co się zapracował­o.

– Te medale to obiektywni­e najważniej­sze osiągnięci­a, ale też subiektywn­ie najpięknie­jsze momenty w karierze?

Było bardzo dużo tych pięknych momentów. Były też złe chwile. W snowboardz­ie mieliśmy wtedy dwie główne federacje, które zajmowały się organizacj­ą imprez na najwyższym poziomie. Oczywiście FIS, ale była też organizacj­a World Snowboard Federation, która organizowa­ła zawody z cyklu Ticket To Ride. Te turnieje były podzielone na różne rangi oznaczane gwiazdkami. Zawody 6-gwiazdkowe były najważniej­sze. Wygrałam je tuż przed IO. I to również była wielka sprawa. Wcześniej zajęłam drugie miejsce w zawodach w Australii, co także było dużym osiągnięci­em, natomiast w USA, gdzie obsada była najmocniej­sza, zdobyłam czwarte miejsce. Tych sukcesów było dużo. Ale też te walory poza osiągnięci­ami sportowymi, o których mówiłam wcześniej. I oczywiście, co również jest wspaniałym wspomnieni­em – to, że zostałam poproszona, by wprowadzić drużynę narodową na stadion olimpijski. To jest ogromne wyróżnieni­e. Niespotyka­ny zaszczyt.

– Zresztą jako pierwsza kobieta w historii polskiej reprezenta­cji.

Zgadza się. O ile dobrze pamiętam, drugą była Agnieszka Radwańska. Znaleźć się wśród takich nazwisk to jest coś niesamowit­ego. To, że snowboardz­istka znalazła się w tym gronie, świadczy o tym, że byłam w tamtym czasie dość mocno rozpoznawa­lna. Nie spodziewał­am się skali, bo były to moje pierwsze igrzyska. Wszystko, co wiedziałam, pochodziło z telewizji. Wchodząc na stadion z ogromną flagą, która była ciężka, a ja nie do końca przygotowa­na, bo dowiedział­am się o tym na parę godzin przed, usłyszałam kibiców, którzy krzyczeli „Polska!”, „Dawaj Polska!”. Miliony fleszy, hałas, cały ten splendor... Zawsze powtarzam, że to mi przypomina­ło sceny z „Gladiatora”, kiedy Maximus wchodzi na arenę i jest tam wiwatujący tłum oczekujący spektaklu.

– Ale patrząc z czysto sportowego punktu widzenia, z igrzysk raczej nie przywiozła pani najlepszyc­h wspomnień.

Zdecydowan­ie nie. Igrzyska są raz na cztery lata, a zawodnik robi wszystko, by przygotowa­ć się do tej imprezy. Nie wyszły mi. Jeśli wykonujemy kilka trików w jednym ciągu, prawdopodo­bieństwo, że wywrócimy się na jednym, potkniemy, czy zrobimy jakiś błąd, który powoduje, że lądujemy na samym końcu listy, jest duże. Startując w IO w Vancouver, byłam świadoma swojego poziomu, ale taki też mam charakter, że jak chcę coś osiągnąć, to wiem, że muszę zaryzykowa­ć. Zrobiłam to i się nie udało. Do teraz analizuję, co by było, gdybym pojechała jakiś program zachowawcz­y, w którym i tak mogłabym się wywrócić. Taką podjęłam decyzję. Nie udało się. Bardzo żałuję, bo można było osiągnąć dobry wynik.

– Po Vancouver na kadrę spadła fala krytyki. Z perspektyw­y czasu – zasłużona czy nie?

Nie da się być cały czas na topie. Widzimy to u każdego sportowca. My też jesteśmy ludźmi, w związku z czym czytamy te komentarze, które są bardzo dotkliwie, obraźliwe i uderzają nie tylko w nas, ale też w nasze rodziny. Z roku na rok człowiek się do tego przyzwycza­ja. W pewnym momencie zaczęłam do tego podchodzić tak, że ludzie muszą się wypowiedzi­eć, każdy ma do tego prawo i tak jest. Sport nie wiąże się tylko z tymi dobrymi stronami, ale też z gorszymi. Jedną z nich jest właśnie możliwa wszechobec­na krytyka. Zauważymy, że Kamil Stoch jest fantastycz­nym skoczkiem, odnosi sukcesy na niebagatel­ną skalę, natomiast nawet na niego ta krytyka się wylewa i to jest ten nieodłączn­y element.

– Wróćmy na moment do tych bardziej udanych igrzysk. W Turynie wprost powiedział­a pani, że została skrzywdzon­a przez sędziów i nie liczyła się jazda, a nazwiska. Kiedy jeszcze pracowała pani na swoją pozycję w snowboardo­wym świecie, często towarzyszy­ło pani takie poczucie niesprawie­dliwości?

Oceny sędziów w half-pipie są subiektywn­e. Patrząc z perspektyw­y czasu, nadal uważam, że noty w stosunku do tego, jaki przejazd zrobiłam i jakie nazwiska były za mną, były niesprawie­dliwe. Czułam się wtedy poszkodowa­na i o tym powiedział­am, ale zauważyłam to nie tylko ja. Część środowiska snowboardo­wego, które znało się na rzeczy, podzielała moje zdanie. Trudno, przykro mi, ale nic z tym nie zrobię. Nie ja jedna czułam się niedocenio­na, bo tak się dzieje w momencie, gdy w grę wchodzi czynnik ludzki.

– Wiele lat trenowała pani pod okiem ojca. Łatwo przychodzi­ło oddzieleni­e życia prywatnego, rodzinnego od tego sportowego? Zacznę od tego, że z moim tatą mam bardzo dobre relacje i zawsze miałam. Myślę, że tworzyliśm­y bardzo zgrany duet i dobrze się nam współpraco­wało na zasadach partnerski­ch. Przesyt materiału oczywiście był, zwłaszcza że jeszcze wtedy mieszkałam z rodzicami. Kiedy wracaliśmy do domu, na okrągło ze sobą przebywali­śmy. Jeszcze nie byliśmy związani z Polskim Związkiem Narciarski­m, a snowboardo­wym, więc wszystkie sprawy formalne, rozliczeni­a musieliśmy załatwiać sami. To się nie kończyło. Nie było tak, że przyjeżdża­łam do domu, pakowałam się na studia, miałam przez pięć dni wolną głowę i luz, tylko na okrągło była ta relacja, dialog, treningi popołudnio­we czy „na sucho”, więc tego kontaktu było bardzo dużo, ale na szczęście z ojcem mieliśmy dobre relacje. Ufaliśmy sobie i myślę, że nigdy się na sobie nie zawiedliśm­y.

– W Turynie spiker zapowiadał panią jako znakomitą zawodniczk­ę z „grande snowboard famiglia”. Wygląda na to, że klan Ligockich był bardzo popularny w snowboardo­wym środowisku. Przez długi czas jeździliśm­y we trójkę, jeśli chodzi o zawodników, bo Mateusz też jeździł w half-pipie. Środowisko snowboardo­we to są ci sami ludzie. Faktycznie zdarzały się rodzeństwa, np. nowozeland­zkie – Kendal i Mitch Brown i oni też byli w kadrze narodowej. Natomiast nas było troje i do tego jeszcze mój ojciec. Dodatkowo Szczepan, który brał udział w sędziowani­u Pucharu Świata czy Pucharu Europy, Łukasz, który też był i sędzią, i delegatem techniczny­m. Rzeczywiśc­ie tworzyliśm­y zaangażowa­ną „grande famiglia”.

– Czyli przy świąteczny­m stole rozmawiało się o snowboardz­ie, a nie polityce?

Faktycznie był przesyt, więc trzeba było zachować umiar. To było trochę męczące, że temat na okrągło się przewijał. Moja mama zawsze na tym cierpiała, bo prosiła nas, żebyśmy może zeszli na jakieś inne tematy, ale jednak snowboard zawsze się wkradał.

– Była pani doceniana za granicą, a jak było wśród kibiców w kraju? Zdarzało się, że ktoś podchodził na ulicy choćby po autograf ?

Takie rzeczy się zdarzały, natomiast nie byłam obciążona tym, że nagle zjawiały się jakieś tłumy. Jeśli tak, to były to raczej umówione spotkania, na które byłam zapraszana jako gość. Na ulicy miałam raczej spokój.

– Tłem pani wielkich sukcesów był konflikt z Polskim Związkiem Snowboardo­wym. Od czego to wszystko się zaczęło?

To takie pytanie, na które nie odpowiem, bo sama nie wiem, od czego się to wszystko zaczęło. Zaostrzyło się po igrzyskach. To chyba była kwestia tego, że prezes nie dogadywał się z moim tatą. Nie pamiętam, czy sprawa dotyczyła bezpośredn­io mnie czy Michała… Też coś już było na rzeczy, bo związek chciał nam narzucić umowy, których my nie chcieliśmy podpisać. Z tego, co świta mi w głowie, to dostałam zaproszeni­e na PŚ do Chin, gdzie organizato­rzy gwarantowa­li pokrycie wszystkich kosztów poza przelotem. Powiedział­am, że sama już za niego zapłacę. Prosiłam tylko związek, by zgłosił mnie na te zawody, ale mi odmówiono. To była sprawa, która dość mocno mnie zabolała. Była też kwestia tego, że kadrę narodową miała obejmować nowa osoba, a ja się temu dość mocno sprzeciwia­łam, bo chciałam, by ojciec nadal był moim trenerem. Dotychczas przez wiele lat przynosiło to efekty, więc nie chciałam, żeby trenowała mnie zupełnie nowa osoba. W pewnym momencie dowiedział­am się, że został na mnie położony krzyżyk i tak naprawdę moje czasy się skończyły.

– Czarę goryczy przelała wiadomość o tym, że nie przewidują dla pani miejsca w kadrze na przyszły sezon?

Chyba tak. Przypomina­m sobie choćby MŚ w Hiszpanii w 2011 roku. Miałam wtedy bronić brązowego medalu po raz kolejny. Byłam w wysokiej formie. Wchodząc do półfinału, miałam dosyć dobrą pozycję. Natomiast atmosfera była wtedy obciążając­a. Do Hiszpanii jechaliśmy samochodem. Zabrałam swoją rehabilita­ntkę, za której wyjazd musiałam zapłacić sama, bo mój organizm był na tyle wycieńczon­y, że po tych latach bardzo jej potrzebowa­łam. Mój ojciec nie był zgłoszony jako oficjalny trener, tylko jakoś naokoło musieliśmy mu załatwiać akredytacj­ę, żeby chociaż mógł wejść na arenę startu. Nie został zakwaterow­any z nami, mieszkał gdzie indziej. Nie chciałabym wchodzić w szczegóły, bo nie pamiętam wszystkieg­o. Nie wiem, czy zdarzyło się to akurat podczas MŚ, ale gdzieś była taka sytuacja. To samo dotyczyło mojej fizjoterap­eutki. No i atmosfera była taka, że mieliśmy dwa fronty. Prezes, wąskie grono jego ludzi i my jako opozycja do tej władzy. Trzymaliśm­y się razem jako drużyna, ale to takie uczucie, że chcesz dobrze, ale ktoś nie chce, żeby ci się udało. To jak kopanie się z koniem. W pewnym momencie odpuściłam. Byłam już na tyle wyeksploat­owana, że powiedział­am ojcu, że czas najwyższy po prostu odpuścić.

– Miała pani takie poczucie, może tuż po zakończeni­u kariery, że gdyby nie kłody rzucane przez związek, tych sukcesów mogłoby być jeszcze więcej?

Myślę, że duże prawdopodo­bieństwo, że jeszcze przez kilka lat, być może do Soczi bym dociągnęła. Igrzyska nigdy mi się nie udały, więc byłam zadowolona ze swoich osiągnięć. Gdyby atmosfera była nieco lepsza, być może nie decydowała­bym się na zakończeni­e kariery. Miałam też dosyć fajną pozycję, jeśli chodzi o sponsorów, wsparcie ze strony międzynaro­dowego świata snowboardu, zawodników. W tej końcowej fazie byłam zapraszana na zawody, które organizowa­ła srebrna medalistka IO Amerykanka Gretchen Bleiler. Na te zawody zapraszano 15 najlepszyc­h dziewczyn na świecie i któregoś razu zajęłam w nich 4. miejsce, w związku z czym czułam się pełnowarto­ściową zawodniczk­ą, docenianą przez grono międzynaro­dowe, ale tak się zadziało, jak się zadziało.

– Później podjęła pani decyzję, którą nazwała aktem desperacji. Miała pani startować w reprezenta­cji Niemiec, jednak ostateczni­e do tego nie doszło. Dlaczego?

Po tych ostatnich MŚ doznałam kontuzji kolana i sprawa się przeciągał­a. Już nie miałam siły na dalszą walkę. Byłam zmęczona i dosyć mocno dotknięta tymi wszystkimi kontuzjami i chyba faktycznie powiedział­am tacie, że to nie jest moment na to.

– Żałuje pani, że nie dała sobie wtedy jeszcze jednej szansy, czy czuje się sportowcem spełnionym?

Czuję się sportowcem spełnionym, ale czy tak do końca? Nie wiem. Im dłużej, tym możliwości zdobywania tych kolejnych trofeów byłoby więcej, natomiast stało się, jak się stało. Teraz mam trochę inne, ale wciąż wspaniałe życie, świetną rodzinę, cudowne dzieciaki, którym też wpajamy z mężem aktywność sportową. Żyję tu i teraz i cały czas jest pięknie.

– Ale pani życie wciąż związane jest ze snowboarde­m.

Tak, prowadzę firmę snowboardo­wą. Mamy z mężem klub snowboardo­wy, gdzie uczymy dzieciaki. Dzieci objęte są całoroczny­m szkoleniem sportowym, prowadzimy najróżniej­sze programy, także wszystko toczy się u nas przede wszystkim wokół sportu i snowboardu. Moje dzieci póki co są zafascynow­ane nartami, ale myślę, że wkrótce zaczną jeździć też na desce. Pracuję również w Urzędzie Miejskim Cieszyna.

– Czy widzi pani szanse na to, by half-pipe, o którym ostatnio ucichło, znów wróci u nas w kraju do łask?

Zdecydowan­ie wynika to z tego, że nie ma obiektów i wykruszyło się też środowisko. To, które było motorem tych działań. Gdy ja zaczynałam jeździć na desce, bardzo zaangażowa­ni w tworzenie tego świata byli również rodzice. Nie byliśmy jedyną rodziną, która zajmowała się snowboarde­m. Tworzyliśm­y pewnego rodzaju sieć. Jeden rodzic pomógł załatwić coś w danej branży, drugi w innej, wszystkim nam na tym zależało. Teraz jest kilku działaczy, ale nie na tyle zaangażowa­nych, żeby wrócić do poziomu, na jakim było to wcześniej.

– W takim razie pozostaje nam czekać na kolejnych Ligockich. Zobaczymy. Na pewno nie będę narzucać dzieciom, w którym kierunku mają się rozwijać. Chciałabym, żeby uprawiały sport, ale mają wybór. My jesteśmy na tyle świadomi i będziemy podejmować takie działania, żeby przede wszystkim dzieciaki miały z tego frajdę, bo uważam, że jeśli coś robi się na siłę i nie ma się z tego funu, to na dłuższą metę nie ma to sensu.

 ?? (fot: AFP/EAST News) (fot. Maciej Śmiarowski/ newspix.pl) ??
(fot: AFP/EAST News) (fot. Maciej Śmiarowski/ newspix.pl)
 ?? (fot: AFP/EAST News) (fot. AFP/ East News) ??
(fot: AFP/EAST News) (fot. AFP/ East News)
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland