WSZYSTKIE ZŁE CHWILE W PEWNYM MOMENCIE SIĘ ZACIERAJĄ I WIDAĆ TO, NA CO SIĘ ZAPRACOWAŁO
– Pierwsza i jak dotąd jedyna polska snowboardzistka z medalami mistrzostw świata. To brzmi dumnie. Z perspektywy czasu łatwiej docenić skalę tych sukcesów czy wręcz przeciwnie?
PAULINA LIGOCKA-ANDRZEJEWSKA: Biorąc pod uwagę to, ile minęło czasu, odkąd zakończyłam karierę i dotychczas żadnemu polskiemu snowboardziście nie udało się tych sukcesów powtórzyć, to faktycznie doceniam to, co dwa razy z rzędu udało mi się zdobyć. Brązowe medale MŚ to moje życiowe osiągnięcia. Było kilka bardzo ważnych, natomiast te są zdecydowanie najistotniejsze. Bardzo wiele trudu musiałam włożyć w to, by dojść do takiego poziomu, który pozwalał mi na wykonywanie swoich przejazdów niemal perfekcyjnie. Myślę, że to, ile trudu, ile czasu temu poświęciłam, tym bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że było warto. I faktycznie, dotychczas jestem jedyną polską medalistką MŚ w snowboardzie.
– Te wszystkie medale czy puchary nadal mają jakieś specjalne miejsce w pani mieszkaniu? Puchary i medale zostawiłam u rodziców, bo mają dużo większy dom. W momencie gdy wychodziłam za mąż, zdecydowałam, że zostaną tam, gdzie były przez wiele lat. Z kolei ja wybudowałam się kilka domów od moich rodziców, więc jeśli mam na to ochotę, czy kiedy dwa razy w roku mama prosi mnie, żeby zetrzeć kurz, to faktycznie staram się jej pomagać w tym temacie i mam okazję na bieżąco sobie wspominać.
– Czyli wracają?
Zdecydowanie tak. Każde zawody, trening, wyjazd przynosiły fajne, ciekawe doświadczenia. Poznanie różnych kultur, wspaniałych osobowości ze świata sportu… Nie tylko snowboardzistów, ale ich przede wszystkim. Dzisiaj nawet wracałam do sytuacji z MŚ, na których zdobywałam medale. Zawody w Arosie były zagrożone ze względu na wysoką temperaturę. Half-pipe topniał na naszych oczach, wychodziły z niego kamienie, ziemia, więc do ostatniego momentu ważyły się losy, czy zawody w ogóle się odbędą. Natomiast w 2009 roku zaraz przed finałem popsuło mi się wiązanie. Starter wołał, żebyśmy zbliżały się już do areny startu, natomiast my z ojcem, który przez wiele lat był moim trenerem, musieliśmy walczyć z tymi technicznymi problemami. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
w
wspomnienia
ciągle
– W tamtym czasie half-pipe Polsce właściwie nie istniał, więc co sprawiło, że zwróciła pani uwagę na tę konkurencję?
Zaczęło się w 1997 roku. Polski Związek Snowboardu zaczął powoływać zawodników do kadry narodowej. Pochodzę z rodziny mocno usportowionej, wcześniej jeździliśmy wszyscy na nartach. Mój kuzyn Mateusz zaczynał ćwiczyć na desce, a my z Michałem – młodszym kuzynem – zawsze mocno się trzymaliśmy, podpatrywaliśmy Mateusza i spodobało nam się to. To było coś nowego, innego, ekscytującego, z pewną nutką tajemniczości. Było też niedostępne, a jeśli coś jest niedostępne, tym bardziej pociąga. Ogromną rolę odgrywali moi rodzice. Kiedy powiedziałam im, że chcę zmienić narty na deskę, byli trochę zaskoczeni, ale mama któregoś razu powiedziała mi: „Jeśli chcesz to robić, to masz moje błogosławieństwo, ale rób to dobrze”. Całą rodziną mocno się zaangażowaliśmy. Dużo pomagał mi mój brat, w tamtym czasie międzynarodowy sędzia i trener, który ze mną jeździł.
Oczywiście rodzice wykładali też duże środki finansowe. Miałam dosyć duże szczęście, bo szybko dostałam się do kadry narodowej, ale wcześnie zaczęłam wygrywać krajowe zawody, w związku z czym były ku temu podstawy.
– Często powtarzała pani, że by odnosić sukcesy w half-pipie, trzeba podejmować ryzyko. Pani sama regularnie to robiła, bez żadnych obaw, strachu?
Strach był ogromny. Snowboard jest z założenia niebezpieczny. Zawodnik, który jest na tyle świadomy, że chce zdobywać te najwyższe trofea, musi zdawać sobie sprawę, że albo wóz, albo przewóz. Jeśli ktoś nie chce być najlepszy w tym, co robi, bez oczekiwań, że zdobędzie faktycznie topowe pozycje, to może odpuszczać. Ja zawsze chciałam być sportowcem i nadarzyła się taka okazja. Byłam świadoma tego, że nauka nowych trików może wiązać się ze złamaniami,
– Jak sama pani wspomniała, podejmowała się trików, które wykonywało niewiele zawodniczek. Wynikało to bardziej z ambicji czy odwagi?
Myślę, że poniekąd z obu tych motywatorów. Przede wszystkim chyba chodziło o to, że zawsze jak coś robiłam, to najlepiej, jak potrafiłam i chciałam widzieć w tym cel i sens. Też myślę, że oczekiwania wobec mojej osoby były wysokie. Mówię tutaj o oczekiwaniach nie rodziny, ale ojciec był moim trenerem i też wysoko stawiał mi poprzeczkę i wręcz powiedział, że nie możemy się wozić, bo nie o to chodzi. Wtedy mieliśmy dosyć dużą grupę zawodników, snowboard był popularny i można powiedzieć, że my razem z nim. Oczekiwania wobec nas faktycznie były wysokie.
– Im dłużej się jeździ, tym strach związany z ryzykiem jest mniejszy czy przeciwnie? W końcu człowiek dojrzewa i wydaje się, że bardziej zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa?
Można powiedzieć, że z wiekiem świadomość ryzyka i konsekwencji jest wyższa. To możemy zresztą zaobserwować na dzieciach. Z sezonu na sezon zakładaliśmy z ojcem, co trzeba zrobić, żeby dorównać do topowego poziomu. Analizowaliśmy. Wiedziałam, że coś jest do zrobienia i muszę to zrobić, a to, czy będę trzęsła się ze strachu, czy nie, to było nieistotne. Oczywiście warunki, w których uprawia się snowboard, jazdę w half-pipie, są zróżnicowane. Co innego kiedy startuje się na bardzo twardym half-pipie, kiedy każdy upadek, potknięcie może się wiązać z naderwaniem czy wstrząśnieniem, a czym innym jest startowanie czy trenowanie na half-pipie miękkim i roztapiającym się od słońca. Tam można na okrągło upadać i się podnosić. To są warunki, które często spotykaliśmy na treningach na lodowcach latem, gdzie faktycznie przygotowania można było powtarzać po tysiąckroć. Jeśli chodzi o starty, to adrenalina zawsze była wysoka. Adrenalina, strach i stres – trzy elementy, które były ze mną cały czas.
– Wspomniała pani o kontuzjach. Zerwanie więzadeł to był najpoważniejszy uraz w pani karierze?
Tak. Najpoważniejsze było zerwanie więzadła przedniego i naderwanie bocznego. Przy okazji coś jeszcze porobiło się z łąkotką. To było na zawodach w Australii. Musiałam wrócić do kraju, tata jechał z Michałem z powrotem do Nowej Zelandii, ja wracałam sama. Faktycznie to było bardzo uciążliwie, a rehabilitacja trwała bardzo długo. Chyba dziewięć miesięcy minęło, zanim wróciłam do normalnego treningu. Później jeszcze raz uszkodziłam to samo kolano. Ale były też złamania, zwichnięcia, wstrząśnienia... Na zawodach w USA, kiedy byłam już w bardzo wysokiej formie, coś się zadziało, popełniłam jakiś błąd i uderzyłam się tak mocno, że na chwilę straciłam świadomość. Nie udało mi się już wystartować w tych zawodach, bo nie wiedziałam, co się dzieje. Kontuzje były czymś na porządku dziennym.
– Ich konsekwencje odczuwa pani do dzisiaj?
Ucierpiał kręgosłup, doskwiera mi kolano. Nadgarstek, który był „rozsypany”, też czasami się odzywa.
– Wróciła pani po kontuzji w znakomitym stylu, bo zdobyła pani swój drugi z rzędu brązowy medal MŚ. Smakował jeszcze lepiej niż pierwszy?
Poważnie zastanawiałam się, jak to będzie – czy ze względu na kontuzję nie będę miała jakiejś blokady psychicznej, bo to faktycznie była duża sprawa. Nawet na konferencji prasowej w Korei prowadzący, zadając mi pytanie, powiedział, że to nie jest często spotykana rzecz, że dwa razy z rzędu zdobywa się medal MŚ. Te wszystkie złe chwile w danym momencie się zacierają i widać to, na co się zapracowało.
– Te medale to obiektywnie najważniejsze osiągnięcia, ale też subiektywnie najpiękniejsze momenty w karierze?
Było bardzo dużo tych pięknych momentów. Były też złe chwile. W snowboardzie mieliśmy wtedy dwie główne federacje, które zajmowały się organizacją imprez na najwyższym poziomie. Oczywiście FIS, ale była też organizacja World Snowboard Federation, która organizowała zawody z cyklu Ticket To Ride. Te turnieje były podzielone na różne rangi oznaczane gwiazdkami. Zawody 6-gwiazdkowe były najważniejsze. Wygrałam je tuż przed IO. I to również była wielka sprawa. Wcześniej zajęłam drugie miejsce w zawodach w Australii, co także było dużym osiągnięciem, natomiast w USA, gdzie obsada była najmocniejsza, zdobyłam czwarte miejsce. Tych sukcesów było dużo. Ale też te walory poza osiągnięciami sportowymi, o których mówiłam wcześniej. I oczywiście, co również jest wspaniałym wspomnieniem – to, że zostałam poproszona, by wprowadzić drużynę narodową na stadion olimpijski. To jest ogromne wyróżnienie. Niespotykany zaszczyt.
– Zresztą jako pierwsza kobieta w historii polskiej reprezentacji.
Zgadza się. O ile dobrze pamiętam, drugą była Agnieszka Radwańska. Znaleźć się wśród takich nazwisk to jest coś niesamowitego. To, że snowboardzistka znalazła się w tym gronie, świadczy o tym, że byłam w tamtym czasie dość mocno rozpoznawalna. Nie spodziewałam się skali, bo były to moje pierwsze igrzyska. Wszystko, co wiedziałam, pochodziło z telewizji. Wchodząc na stadion z ogromną flagą, która była ciężka, a ja nie do końca przygotowana, bo dowiedziałam się o tym na parę godzin przed, usłyszałam kibiców, którzy krzyczeli „Polska!”, „Dawaj Polska!”. Miliony fleszy, hałas, cały ten splendor... Zawsze powtarzam, że to mi przypominało sceny z „Gladiatora”, kiedy Maximus wchodzi na arenę i jest tam wiwatujący tłum oczekujący spektaklu.
– Ale patrząc z czysto sportowego punktu widzenia, z igrzysk raczej nie przywiozła pani najlepszych wspomnień.
Zdecydowanie nie. Igrzyska są raz na cztery lata, a zawodnik robi wszystko, by przygotować się do tej imprezy. Nie wyszły mi. Jeśli wykonujemy kilka trików w jednym ciągu, prawdopodobieństwo, że wywrócimy się na jednym, potkniemy, czy zrobimy jakiś błąd, który powoduje, że lądujemy na samym końcu listy, jest duże. Startując w IO w Vancouver, byłam świadoma swojego poziomu, ale taki też mam charakter, że jak chcę coś osiągnąć, to wiem, że muszę zaryzykować. Zrobiłam to i się nie udało. Do teraz analizuję, co by było, gdybym pojechała jakiś program zachowawczy, w którym i tak mogłabym się wywrócić. Taką podjęłam decyzję. Nie udało się. Bardzo żałuję, bo można było osiągnąć dobry wynik.
– Po Vancouver na kadrę spadła fala krytyki. Z perspektywy czasu – zasłużona czy nie?
Nie da się być cały czas na topie. Widzimy to u każdego sportowca. My też jesteśmy ludźmi, w związku z czym czytamy te komentarze, które są bardzo dotkliwie, obraźliwe i uderzają nie tylko w nas, ale też w nasze rodziny. Z roku na rok człowiek się do tego przyzwyczaja. W pewnym momencie zaczęłam do tego podchodzić tak, że ludzie muszą się wypowiedzieć, każdy ma do tego prawo i tak jest. Sport nie wiąże się tylko z tymi dobrymi stronami, ale też z gorszymi. Jedną z nich jest właśnie możliwa wszechobecna krytyka. Zauważymy, że Kamil Stoch jest fantastycznym skoczkiem, odnosi sukcesy na niebagatelną skalę, natomiast nawet na niego ta krytyka się wylewa i to jest ten nieodłączny element.
– Wróćmy na moment do tych bardziej udanych igrzysk. W Turynie wprost powiedziała pani, że została skrzywdzona przez sędziów i nie liczyła się jazda, a nazwiska. Kiedy jeszcze pracowała pani na swoją pozycję w snowboardowym świecie, często towarzyszyło pani takie poczucie niesprawiedliwości?
Oceny sędziów w half-pipie są subiektywne. Patrząc z perspektywy czasu, nadal uważam, że noty w stosunku do tego, jaki przejazd zrobiłam i jakie nazwiska były za mną, były niesprawiedliwe. Czułam się wtedy poszkodowana i o tym powiedziałam, ale zauważyłam to nie tylko ja. Część środowiska snowboardowego, które znało się na rzeczy, podzielała moje zdanie. Trudno, przykro mi, ale nic z tym nie zrobię. Nie ja jedna czułam się niedoceniona, bo tak się dzieje w momencie, gdy w grę wchodzi czynnik ludzki.
– Wiele lat trenowała pani pod okiem ojca. Łatwo przychodziło oddzielenie życia prywatnego, rodzinnego od tego sportowego? Zacznę od tego, że z moim tatą mam bardzo dobre relacje i zawsze miałam. Myślę, że tworzyliśmy bardzo zgrany duet i dobrze się nam współpracowało na zasadach partnerskich. Przesyt materiału oczywiście był, zwłaszcza że jeszcze wtedy mieszkałam z rodzicami. Kiedy wracaliśmy do domu, na okrągło ze sobą przebywaliśmy. Jeszcze nie byliśmy związani z Polskim Związkiem Narciarskim, a snowboardowym, więc wszystkie sprawy formalne, rozliczenia musieliśmy załatwiać sami. To się nie kończyło. Nie było tak, że przyjeżdżałam do domu, pakowałam się na studia, miałam przez pięć dni wolną głowę i luz, tylko na okrągło była ta relacja, dialog, treningi popołudniowe czy „na sucho”, więc tego kontaktu było bardzo dużo, ale na szczęście z ojcem mieliśmy dobre relacje. Ufaliśmy sobie i myślę, że nigdy się na sobie nie zawiedliśmy.
– W Turynie spiker zapowiadał panią jako znakomitą zawodniczkę z „grande snowboard famiglia”. Wygląda na to, że klan Ligockich był bardzo popularny w snowboardowym środowisku. Przez długi czas jeździliśmy we trójkę, jeśli chodzi o zawodników, bo Mateusz też jeździł w half-pipie. Środowisko snowboardowe to są ci sami ludzie. Faktycznie zdarzały się rodzeństwa, np. nowozelandzkie – Kendal i Mitch Brown i oni też byli w kadrze narodowej. Natomiast nas było troje i do tego jeszcze mój ojciec. Dodatkowo Szczepan, który brał udział w sędziowaniu Pucharu Świata czy Pucharu Europy, Łukasz, który też był i sędzią, i delegatem technicznym. Rzeczywiście tworzyliśmy zaangażowaną „grande famiglia”.
– Czyli przy świątecznym stole rozmawiało się o snowboardzie, a nie polityce?
Faktycznie był przesyt, więc trzeba było zachować umiar. To było trochę męczące, że temat na okrągło się przewijał. Moja mama zawsze na tym cierpiała, bo prosiła nas, żebyśmy może zeszli na jakieś inne tematy, ale jednak snowboard zawsze się wkradał.
– Była pani doceniana za granicą, a jak było wśród kibiców w kraju? Zdarzało się, że ktoś podchodził na ulicy choćby po autograf ?
Takie rzeczy się zdarzały, natomiast nie byłam obciążona tym, że nagle zjawiały się jakieś tłumy. Jeśli tak, to były to raczej umówione spotkania, na które byłam zapraszana jako gość. Na ulicy miałam raczej spokój.
– Tłem pani wielkich sukcesów był konflikt z Polskim Związkiem Snowboardowym. Od czego to wszystko się zaczęło?
To takie pytanie, na które nie odpowiem, bo sama nie wiem, od czego się to wszystko zaczęło. Zaostrzyło się po igrzyskach. To chyba była kwestia tego, że prezes nie dogadywał się z moim tatą. Nie pamiętam, czy sprawa dotyczyła bezpośrednio mnie czy Michała… Też coś już było na rzeczy, bo związek chciał nam narzucić umowy, których my nie chcieliśmy podpisać. Z tego, co świta mi w głowie, to dostałam zaproszenie na PŚ do Chin, gdzie organizatorzy gwarantowali pokrycie wszystkich kosztów poza przelotem. Powiedziałam, że sama już za niego zapłacę. Prosiłam tylko związek, by zgłosił mnie na te zawody, ale mi odmówiono. To była sprawa, która dość mocno mnie zabolała. Była też kwestia tego, że kadrę narodową miała obejmować nowa osoba, a ja się temu dość mocno sprzeciwiałam, bo chciałam, by ojciec nadal był moim trenerem. Dotychczas przez wiele lat przynosiło to efekty, więc nie chciałam, żeby trenowała mnie zupełnie nowa osoba. W pewnym momencie dowiedziałam się, że został na mnie położony krzyżyk i tak naprawdę moje czasy się skończyły.
– Czarę goryczy przelała wiadomość o tym, że nie przewidują dla pani miejsca w kadrze na przyszły sezon?
Chyba tak. Przypominam sobie choćby MŚ w Hiszpanii w 2011 roku. Miałam wtedy bronić brązowego medalu po raz kolejny. Byłam w wysokiej formie. Wchodząc do półfinału, miałam dosyć dobrą pozycję. Natomiast atmosfera była wtedy obciążająca. Do Hiszpanii jechaliśmy samochodem. Zabrałam swoją rehabilitantkę, za której wyjazd musiałam zapłacić sama, bo mój organizm był na tyle wycieńczony, że po tych latach bardzo jej potrzebowałam. Mój ojciec nie był zgłoszony jako oficjalny trener, tylko jakoś naokoło musieliśmy mu załatwiać akredytację, żeby chociaż mógł wejść na arenę startu. Nie został zakwaterowany z nami, mieszkał gdzie indziej. Nie chciałabym wchodzić w szczegóły, bo nie pamiętam wszystkiego. Nie wiem, czy zdarzyło się to akurat podczas MŚ, ale gdzieś była taka sytuacja. To samo dotyczyło mojej fizjoterapeutki. No i atmosfera była taka, że mieliśmy dwa fronty. Prezes, wąskie grono jego ludzi i my jako opozycja do tej władzy. Trzymaliśmy się razem jako drużyna, ale to takie uczucie, że chcesz dobrze, ale ktoś nie chce, żeby ci się udało. To jak kopanie się z koniem. W pewnym momencie odpuściłam. Byłam już na tyle wyeksploatowana, że powiedziałam ojcu, że czas najwyższy po prostu odpuścić.
– Miała pani takie poczucie, może tuż po zakończeniu kariery, że gdyby nie kłody rzucane przez związek, tych sukcesów mogłoby być jeszcze więcej?
Myślę, że duże prawdopodobieństwo, że jeszcze przez kilka lat, być może do Soczi bym dociągnęła. Igrzyska nigdy mi się nie udały, więc byłam zadowolona ze swoich osiągnięć. Gdyby atmosfera była nieco lepsza, być może nie decydowałabym się na zakończenie kariery. Miałam też dosyć fajną pozycję, jeśli chodzi o sponsorów, wsparcie ze strony międzynarodowego świata snowboardu, zawodników. W tej końcowej fazie byłam zapraszana na zawody, które organizowała srebrna medalistka IO Amerykanka Gretchen Bleiler. Na te zawody zapraszano 15 najlepszych dziewczyn na świecie i któregoś razu zajęłam w nich 4. miejsce, w związku z czym czułam się pełnowartościową zawodniczką, docenianą przez grono międzynarodowe, ale tak się zadziało, jak się zadziało.
– Później podjęła pani decyzję, którą nazwała aktem desperacji. Miała pani startować w reprezentacji Niemiec, jednak ostatecznie do tego nie doszło. Dlaczego?
Po tych ostatnich MŚ doznałam kontuzji kolana i sprawa się przeciągała. Już nie miałam siły na dalszą walkę. Byłam zmęczona i dosyć mocno dotknięta tymi wszystkimi kontuzjami i chyba faktycznie powiedziałam tacie, że to nie jest moment na to.
– Żałuje pani, że nie dała sobie wtedy jeszcze jednej szansy, czy czuje się sportowcem spełnionym?
Czuję się sportowcem spełnionym, ale czy tak do końca? Nie wiem. Im dłużej, tym możliwości zdobywania tych kolejnych trofeów byłoby więcej, natomiast stało się, jak się stało. Teraz mam trochę inne, ale wciąż wspaniałe życie, świetną rodzinę, cudowne dzieciaki, którym też wpajamy z mężem aktywność sportową. Żyję tu i teraz i cały czas jest pięknie.
– Ale pani życie wciąż związane jest ze snowboardem.
Tak, prowadzę firmę snowboardową. Mamy z mężem klub snowboardowy, gdzie uczymy dzieciaki. Dzieci objęte są całorocznym szkoleniem sportowym, prowadzimy najróżniejsze programy, także wszystko toczy się u nas przede wszystkim wokół sportu i snowboardu. Moje dzieci póki co są zafascynowane nartami, ale myślę, że wkrótce zaczną jeździć też na desce. Pracuję również w Urzędzie Miejskim Cieszyna.
– Czy widzi pani szanse na to, by half-pipe, o którym ostatnio ucichło, znów wróci u nas w kraju do łask?
Zdecydowanie wynika to z tego, że nie ma obiektów i wykruszyło się też środowisko. To, które było motorem tych działań. Gdy ja zaczynałam jeździć na desce, bardzo zaangażowani w tworzenie tego świata byli również rodzice. Nie byliśmy jedyną rodziną, która zajmowała się snowboardem. Tworzyliśmy pewnego rodzaju sieć. Jeden rodzic pomógł załatwić coś w danej branży, drugi w innej, wszystkim nam na tym zależało. Teraz jest kilku działaczy, ale nie na tyle zaangażowanych, żeby wrócić do poziomu, na jakim było to wcześniej.
– W takim razie pozostaje nam czekać na kolejnych Ligockich. Zobaczymy. Na pewno nie będę narzucać dzieciom, w którym kierunku mają się rozwijać. Chciałabym, żeby uprawiały sport, ale mają wybór. My jesteśmy na tyle świadomi i będziemy podejmować takie działania, żeby przede wszystkim dzieciaki miały z tego frajdę, bo uważam, że jeśli coś robi się na siłę i nie ma się z tego funu, to na dłuższą metę nie ma to sensu.