Medalistka ME Alicja Tchórz kolejną bohaterką cyklu „Portrety”.
Gdy nie wygrywała, potrafiła ze złości podrzeć trenerowi koszulkę. Dziś aktualna mistrzyni Europy nie waha się krytykować działań Polskiego Związku Pływackiego.
PRZEGLĄD SPORTOWY: Jak pani znosiła porażki?
ALICJA TCHÓRZ: Źle, zwłaszcza gdy byłam młodszą zawodniczką. Kiedyś, gdy nie wygrałam, potrafiłam dopaść mojego trenera i podrzeć mu koszulkę. Szwy puszczały od razu.
W jednym z wywiadów wspominała pani o presji czy wręcz psychozie, którą odczuwała jako młoda pływaczka. Na czym dokładnie to polegało?
Zaczęłam pływać w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Gdy wywalczyłam pierwszy medal seniorskich mistrzostw Polski, miałam 16 lat. W kolejnym roku pobiłam trzy rekordy kraju seniorek – na wszystkich dystansach w stylu grzbietowym, do tego wystąpiłam w mistrzostwach świata. Byłam młoda, a już stałam się faworytką wszystkich zawodów w Polsce, gdy pływało się na plecach. Ludzie wiązali ze mną ogromne nadzieje, a ja nie wyobrażałam sobie, że mogę w kraju z kimkolwiek przegrać. Mało tego – wmawiałam sobie, że w każdej imprezie muszę bić rekord życiowy. Z zewnątrz mogło to wyglądać tak, jakbym nad wszystkim panowała, bo zazwyczaj wygrywałam, ale w głębi duszy czułam olbrzymi stres. Nadal nie lubię przegrywać, ale dziś podchodzę do tego z większym dystansem. Wtedy było to chore.
Gdyby nie Otylia Jędrzejczak, nie pływałaby pani na takim poziomie?
Miała ogromny wpływ na to, że pływałam i na początku specjalizowałam się, tak jak ona, w stylu motylkowym. Pamiętam, jak w wieku 12 lat, na wakacjach w 2004 roku, oglądałam na malutkim telewizorze jej występy podczas igrzysk olimpijskich w Atenach. Śledziłam rywalizację na 200 metrów delfinem i pomyślałam: „O, nie byłabym ostatnia”. Było to spowodowane tym, że Światowa Federacja Pływacka w ramach wyrównywania szans dopuszczała starty zawodników z egzotycznych krajów, w których ten sport dopiero zaczyna się rozwijać. Występy Otylii i myśl, że z niektórymi olimpijkami już wtedy bym sobie poradziła, sprawiły, że zaczęłam jeszcze bardziej marzyć o starcie w tak wielkiej imprezie. Osiem lat później obie pojechałyśmy na igrzyska do Londynu.
Tylko pani już wtedy specjalizowała się w stylu grzbietowym. A zdarzyły się zawody, podczas których rywalizowałyście?
Na przykład w trakcie mistrzostw Polski seniorów w Gorzowie Wielkopolskim. To był pierwszy raz, kiedy awansowałam do finału imprezy tej rangi. Znalazłam się w finale 200 metrów delfinem z drugim czasem, pierwszy oczywiście należał do Otylii. Miałam 15 lat i wszyscy byli zaskoczeni, że w eliminacjach popłynęłam tak szybko. Startowałam z piątego toru, Jędrzejczak z czwartego. Pamiętam, że tuż przed startem, zamiast skoncentrować się na sobie, patrzyłam tylko na nią i miałam w głowie jedynie to, że popłynie obok mnie. Zajęłam szóste albo siódme miejsce.
Dwa lata wcześniej, w mistrzostwach Polski trzynastolatek, prawdopodobnie wygrałaby pani z dużą przewagą na 100 metrów delfinem, ale została pani zdyskwalifikowana. Słyszeliśmy, że była pani wściekła i zaraz potem zakomunikowała trenerowi Maciejowi
Siemianowskiemu, że chce skończyć z pływaniem. Czas, który osiągnęłam w eliminacjach, był dużo lepszy od drugiej zawodniczki, ale uznano, że wykonałam ruch na słupku i popełniłam falstart. Zawsze szybko ruszałam, więc mogło to wyglądać na przedwczesny start, ale byłam przekonana, że tego nie zrobiłam. Mocno przeżyłam tamtą sytuację, ale ona też mnie zmotywowała i w kolejnym roku nie dałam sobie wydrzeć medali.
Wywalczyłam złoto i srebro. Chyba jednak nie chciałam wtedy kończyć z pływaniem. To za mocne stwierdzenie. Miałam takie myśli później, przede wszystkim po igrzyskach olimpijskich w Londynie i Rio, kiedy przeżywałam najtrudniejsze chwile. W Rio w 2016 roku indywidualnie zajęła pani 20. i 21. miejsce, do tego 15. w sztafecie. Potem napisała pani na Facebooku emocjonalny komentarz, w którym opisane zostały przygotowania. Najmocniejsze było zdanie: „Z 24-latki uwielbiającej wodę i wysiłek stworzono roślinę, która wykonywała polecenia bez polotu i satysfakcji z pracy”. Jak z ambitnego sportowca zrobić roślinę?
Zacznę od tego, że przez całe sportowe życie trafiałam na fantastycznych trenerów, którzy potrafili nawiązać ze mną kontakt i okazywali wsparcie. Przed igrzyskami pracowałam z reprezentacją i tam, w naszej grupie, brakowało jakiejkolwiek komunikacji ze szkoleniowcem, a do tego jeszcze ćwiczyłam z chłopakami. Dlatego regularnie, dzień w dzień, na zajęciach zostawałam w tyle. Przegrywałam, co rozwinęło tę chorobę, która trawiła mnie od dawna. To się może niektórym wydawać śmieszne, ktoś powie: „Powinna rozumieć, że mężczyźni są szybsi”, ale ja przez całe życie karmiłam się wygranymi. One mnie nakręcały. Przed Rio nie było więc ani komunikacji, ani możliwości sprawiedliwej rywalizacji. W efekcie zaczęłam wykonywać zadania bez żadnego zaangażowania. Gdy byliśmy na zgrupowaniu w Grecji, pewnego dnia wyszłam z wody zapłakana. Wracałam do hotelu, rozmawiając przez telefon z klubowym trenerem Grzegorzem Widanką. Rycząc, mówiłam mu, że mam gdzieś igrzyska w Rio i nie chcę w nich startować. Doprowadzenie ambitnego zawodnika, który ma już kwalifikację olimpijską, do takiego stanu, jest dużą sztuką. Ostatecznie przed samym startem w Brazylii ćwiczyłam tylko z trenerem Widanką. Zrezygnowałam z centralnego szkolenia, pozbawiono mnie jakichkolwiek środków przeznaczonych dla członków kadry. Po powrocie ze zgrupowań miałam rozregulowany organizm i ciężko było wszystko poukładać. A czas leciał. Na dobry wynik w Rio nie było szans.
Mamy wrażenie, że wiele osób, nawet te, które trochę interesują się sportem, nie ma pojęcia z jak wielkim wysiłkiem – fizycznym i psychicznym – wiąże się trening pływaka.
Każdy sport wiąże się z przekraczaniem barier, ale w dyscyplinach wytrzymałościowych, takich jak pływanie czy wioślarstwo, przeciążenia są gigantyczne. Kwas mlekowy sięga takich wartości, że zwykły człowiek by mdlał, miałby stan przedzawałowy. My podczas treningu potrafimy doprowadzić się do wymiotów. Również uważam, że sporo osób nie ma pojęcia o tych realiach. Może trzeba nakręcić jakiś film, pokazujący człowieka, który codziennie wstaje o piątej rano i godzinę później wskakuje do wody?
Właśnie – jak wygląda pani przykładowy dzień? Skończyła pani studia, teraz robi doktorat, a do tego prowadzi w internecie platformę Nasi Mistrzowie.
Wstaję o 5.15, o szóstej zaczynam pływać. Trening trwa dwie godziny. Przed wybuchem pandemii jechałam od razu na uczelnię i w aucie jadłam coś na szybko. Teraz wracam do domu i prowadzę zajęcia zdalnie. Około trzeciej po południu idę na siłownię, a po niej czeka mnie jeszcze godzina pływania. Kiedyś spędzałam w wodzie więcej czasu, drugi trening trwał również dwie godziny, ale z wiekiem zawodnik powinien zmniejszać objętość zajęć, a zwiększać intensywność. Później, jeśli mam odrobinę czasu, staram się rozwijać platformę. Mój doktorat dotyczy rynku sponsoringu sportowego w naszym kraju w latach 2017–20. Interesuję się tym, a serwis nasimistrzowie.pl ma skracać dystans pomiędzy spon
sorami a zdolnymi zawodnikami. Dzięki działaniom, które podjęło Ministerstwo Sportu, w polski sport zaczęły inwestować spółki Skarbu Państwa. Ja natomiast koncentruję się na przedsiębiorcach z sektora prywatnego – chcę im pokazać, że sponsoring nie musi się wiązać z milionami, jakie dostają przedstawiciele najbardziej popularnych dyscyplin na świecie. Są w naszym kraju zawodnicy, którzy przechodzą z wieku juniorskiego do seniorskiego i brakuje im pieniędzy, by pojechać na obóz albo kupić sprzęt. W takiej sytuacji decyzja jednego człowieka, biznesmena, może zaważyć na tym, czy ta młoda osoba w przyszłości zostanie mistrzem. Pierwsze sukcesy już mamy – pięciu sportowców podpisało kontrakty z firmą produkującą napoje energetyczne. Jest też sporo umów indywidualnych, do tego zawodnicy nawiązują współprace barterowe. Kiedy pomyślała pani, by pomagać w ten sposób innym sportowcom?
W 2015 roku. Pojechałam wtedy na Polską Ligę Pływacką. To ogólnopolskie zawody organizowane przez PZP, w których rywalizuje się drużynowo, ale są też nagrody indywidualne. Przez dwa dni startowałam osiem razy i siedem razy wygrałam. Wybrano mnie na najlepszą zawodniczkę imprezy. Pamiętam, jak podczas ceremonii rozdania nagród stałam obok kilku innych pływaków i prezes związku wręczył nam dumnie po 200 złotych. Byłam tą sumą zażenowana. Wolałabym już w ogóle takich pieniędzy nie dostać, a otrzymać zamiast nich jakiś gadżet. Pomyślałam, że przecież dojazd, nocleg i wyżywienie kosztują dużo więcej, więc coś tu jest nie tak. Niedługo potem opublikowałam w mediach społecznościowych emocjonalny wpis, podsumowujący zawody. Zawsze byłam niezła z matematyki, jako dziecko wygrywałam nawet konkursy, więc szybko wyliczyłam, że gdybym roznosiła w tym czasie ulotki, zarobiłabym więcej, nie mówiąc już o tym, że same zawody to procent lub wręcz promil czasu, który poświęcam na sport. O wpisie zrobiło się głośno, zaczęłam występować w programach telewizyjnych. Przypięto mi też łatkę awanturnicy. Zrobiono ze mnie tę, która narzeka. Wylądowałam na dywaniku, ale, co najlepsze, nie u ówczesnego prezesa związku, tylko u człowieka, który od dawna ma ogromny wpływ na polskie pływanie. Usłyszałam, że postępuję źle, zaczęto utrudniać mi komunikację z mediami. Absurdalna decyzja, bo przecież całe to zamieszanie było szansą, aby trochę wypromować naszą dyscyplinę. Ale ja wiedziałam, że tak tego nie zostawię. Tym bardziej że zaczęli się zgłaszać do mnie przedstawiciele innych dyscyplin – judo, kajakarstwa, windsurfingu, kolarstwa. Mówili, że u nich jest dokładnie to samo. Zostają mistrzami kraju i w nagrodę dostają komplety szklanek albo żelowe długopisy. To śmieszne, ale takie są niestety realia dyscyplin, które rzadziej pokazuje się w mediach.
A może to jest po prostu normalne, że skoro pływanie interesuje większą grupę ludzi tylko przy okazji igrzysk, a zawody w kraju śledzi garstka osób, w dodatku nie pokazuje ich telewizja, to nagrody są tak skromne? Część osób używała po pani wpisie takiej właśnie argumentacji.
Do tej pory spotykam się z takimi komentarzami. Uważam, że magia telewizji jest ogromna. Gdyby tylko zawody pływackie były relacjonowane, ludzie zobaczyliby piękno tej dyscypliny: bezpośrednią rywalizację, walkę ramię w ramię i świetne ujęcia spod wody. To, że pływania nie ma w telewizji, wynika w dużej mierze z braku działań marketingowych. Uważam, że Polacy uwielbiają sport i są głodni kibicowania. Zawodnicy z innych krajów często powtarzają nam, że nikt nie kibicuje tak mocno i nie utożsamia się w takim stopniu ze swoimi sportowcami, jak my, Polacy. To kwestia tego, by jakąś dyscyplinę pokazać, by dać jej szansę. Inaczej pozostanie ona sportem niszowym.
Spodziewała się pani, że tamten wpis wywoła taką burzę?
Nie. Byłam tym wręcz zszokowana. Ale myślę, że uniosłam ten ciężar i cała ta sytuacja mnie zmobilizowała. Nie chciałam, żeby mówiono: „Nic w pływaniu nie osiągnęła, a ma czelność krytykować”. Po całym zamieszaniu pojechałam na mistrzostwa Europy i w grudniu 2015 roku w Netanji w Izraelu zdobyłam swój pierwszy medal imprezy tej rangi (srebro na 100 metrów stylem grzbietowym – przyp. red.).
Sytuacja z nagrodami jest dzisiaj lepsza?
Troszeczkę się poprawiła. W kalendarzu pojawiło się kilka imprez, których organizatorzy dbają o wysoką pulę nagród. Gorzej jest w mistrzostwach Polski, bo tu złoty medalista otrzymuje tylko medal i dyplom. Widać jednak światełko w tunelu – podczas ostatnich mistrzostw Fundacja Pływanie Polskie, w której działaniach również uczestniczę, zadbała o nagrody finansowe dla nowych rekordzistów kraju.
Wspominała pani o srebrnym medalu w Netanji. Ma pani w sumie na koncie cztery medale mistrzostw Europy na krótkim basenie, a dwa wywalczyła podczas ostatniej imprezy tej rangi – w 2019 roku w Glasgow. Złoto w sztafecie 4x50 metrów stylem zmiennym odebrano w Polsce jako dużą niespodziankę. Wierzyłyście w ten triumf?
To był ostatni dzień mistrzostw, wcześniej odbyły się wyścigi indywidualne. Przed startem przeanalizowaliśmy dokładnie wyniki nasze oraz naszych rywalek i wychodziło, że suma indywidualnych rezultatów dałaby nam trzecie albo czwarte miejsce. Mogłyśmy więc myśleć o medalu, ale na pewno nie o zwycięstwie. Myślę, że wyszarpałyśmy to złoto, bo najbardziej go pragnęłyśmy i każda z nas dała z siebie wszystko. Wygrałyśmy o kilka setnych sekundy (dokładnie 0.07 s nad Włoszkami i 0.11 nad Rosjankami – przyp. red.), a gdyby którakolwiek zmiana była minimalnie słabsza, mogłybyśmy skończyć bez medalu. Nigdy nie zapomnę trenera Widanki, który po finale miał łzy w oczach. Trudno się dziwić, bo pierwszy raz w historii polskiego pływania złoto imprezy tej rangi zdobyła sztafeta, a na dodatek trzy zawodniczki reprezentowały jeden klub. Dominika Sztandera i Kornelia Fiedkiewicz, podobnie jak ja, trenują w Juvenii Wrocław. To był wyjątkowy moment. Każdemu zawodnikowi życzę takich chwil. Rozmawiamy o sukcesie, który jednak trochę zamazuje rzeczywistość. W Atenach trzy medale igrzysk zdobyła wspomniana Otylia Jędrzejczak, kilkanaście lat temu mistrzem świata był Mateusz Sawrymowicz, po złoto sięgnął też Paweł Korzeniowski, a medale zdobywali także Konrad Czerniak i Radosław Kawęcki. Ale w pewnym momencie świat nam odpłynął. Z czego to wynika? Podczas ostatnich mistrzostw świata w Gwangju nie zdobyliśmy żadnego medalu, a obecny prezes PZP Paweł Słomiński sugerował w wywiadach, że przedstawiciele innych państw być może startują na dopingu.
To nie jest tak, że jeden, dwa kraje, gdzie być może stosuje się niedozwolone środki, nam odpłynęły. Odpłynęło nam więcej państw i bierze się to z rozwoju technik treningowych. Dziś czołowi pływacy wyglądają inaczej niż jeszcze dziesięć lat temu. Mają większą muskulaturę dzięki pracy na siłowni, a trening jest intensywniejszy. Wyniki idą do przodu, a my trochę się zatrzymaliśmy. Rzadko korzystamy z dostępnych technologii, rzadziej badamy technikę czy parametry krwi zawodnika, by zobaczyć, jak wpływają na niego różne bodźce. W zbyt małym stopniu korzystamy też ze zgrupowań wysokogórskich i nie współpracujemy jak należy z Instytutem Sportu. Czasami spotykam się z sugestiami, że dziś zawodnikom nie chce się tak ciężko trenować. To bzdura. Aktualnie czołowi polscy pływacy ze swoimi najlepszymi rezultatami wywalczyliby na igrzyskach w Atenach 11 krążków. Mówię to, by zobrazować, że doszliśmy do pewnego poziomu, ale trzeba ciągle się rozwijać, a nie, jak pisał Adam Asnyk, „w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę”. Już Albert Einstein przekonywał, że jeżeli ktoś robi ciągle to samo, a oczekuje innych efektów, to jest szaleńcem.
Kilka dni temu w mediach społecznościowych skrytykowała pani związek za to, że w roku olimpijskim nie poświęca wiele uwagi dobrym wynikom młodych polskich pływaków. Z czego to wynika, że, cytując panią, „związek wstydzi się ich pokazywać”?
Nie mam pojęcia. Może brakuje tam osoby, która nieco lepiej rozumie dzisiejszy świat? Argument, że nie ma na to pieniędzy, mnie nie przekonuje. Sama zatrudniam pomoc do działań w mediach społecznościowych na mojej platformie, a nawet nie ma sensu porównywać mojego budżetu z tym, którym dysponuje związek. Ta organizacja zatrzymała się na 2004 roku. Uznali wówczas, że jest świetnie, a dyscyplina dostawała wystarczające dotacje od Ministerstwa Sportu, więc nie był potrzebny żaden dodatkowy sponsor. Zrobiono za mało, żeby rozreklamować sukces Otylii i aby PZP nie był zależny tylko od ministerstwa.
Często pani słyszy, że toczy niepotrzebną walkę?
Bardzo często. Słyszałam to, słyszę i będę słyszała, ale nie zrezygnuję ze swoich działań.
Dlaczego?
Bo uważam, że brak reakcji to dawanie niemego przyzwolenia. Jeżeli 15-letnia Laura Bernat wypełnia minimum na igrzyska olimpijskie w Tokio, a związek tego nie promuje, to – dopóki mam siłę i nośność medialną – zawsze będę reagować.