TRENER PÓŹNO DOJRZE WAJĄCY
W Podbeskidziu walką o utrzymanie dowodzi Robert Kasperczyk. Już to przerabiano. Z powodzeniem.
Skoro Dariusz Żuraw się wypalił, a zmarnowany sezon jeszcze się nie skończył, może warto było jednak postawić na Janusza Górę? Nie wierzę, że mógłby wyrządzić nieodwracalne szkody, natomiast poważna trenerska szansa z pewnością mu się należy, nie tylko jako awaryjnego dublera w jednym spotkaniu, choćby i nawet był to mecz z Legią.
Daruję sobie złośliwości w stylu: nie ma znaczenia kto jest trenerem Lecha, bo i tak o wszystkim decydują właściciele klubu. Raz, że przy Bułgarskiej jednak pracowali dość niezależni ludzie pokroju Adama Nawałki i Nenada Bjelicy. Dwa – nigdy nie jest za późno na radykalną, choćby nawet wynikającą z desperacji zmianę strategii i zakontraktowanie trenera, któremu zostaną przekazane wszystkie ważne sznurki. W przypadku Janusza Góry nie chodzi o ten przypadek, bo on nie ma natury dyktatora, tak jak nie miał jej Żuraw.
Po co Lechowi Góra, jeżeli jest podobny do poprzednika? Otóż Górę do tej pory trenerskie wyzwania omijały, jest więc ciekawość, jak by sobie poradził. Jakoś nikt nigdy w Polsce nie wpadł na pomysł, żeby go zatrudnić w charakterze pierwszego szkoleniowca. W tym sensie jego trenerski potencjał nie został nie tyle wykorzystany co zweryfikowany właśnie w naszym kraju.
Trener młodzieży, może dyrektor akademii, skaut, albo i szef skautingu – takie role są skrojone pod profil Janusza Góry. I jest to zrozumiałe, bo przecież pracował w projekcie Red Bulla. Zaprosił go tam Ralf Rangnick, który wcześniej ściągnął go jako piłkarza do SSV Ulm. W sezonie 2016/17 Red Bull Salzburg wygrał młodzieżową Ligę Mistrzów, a Góra był w sztabie trenera Marco Rose. W półfinale Final Four austriacki zespół pokonał słynącą ze szkolenia młodzieży Barcelonę (2:1). Góra miał się czym pochwalić. Docenili to później w Lechu Poznań, zatrudnili z myślą o szkoleniu mło
dzieży – że może jednak jakąś nutkę filozofii Red Bulla na poznański grunt uda się przeszczepić. Nowy człowiek miał przy tym niebagatelny atut – choć od blisko 30 lat mieszkał w Niemczech i w Austrii, to przecież był Polakiem, zatem lepiej niż cudzoziemiec rozumiał polską specyfikę i łatwiej było mu się do niej przystosować. Lech jednak nie zamknął go w akademii. Góra został dołączony do sztabu szkoleniowego pierwszej drużyny. Chodziło o pomaganie Żurawiowi i przy okazji poznawanie funkcjonowania klubu, bo trener z doświadczeniem wyniesionym z pierwszej drużyny będzie tym cenniejszy dla akademii i pionu skautingu.
Wmomencie sportowego kryzysu pojawiła się dla niego niepowtarzalna szansa zaistnienia w wymiarze, o jakim pewnie marzył. Bo że chciałby poprowadzić drużynę w ekstraklasie – to jasne. 58-letni szkoleniowiec wcale nie ma już dużo czasu, zbyt długo grał w piłkę (kończył grubo po czterdziestce), a potem zbyt długo angażował się w szkolenie młodzieży, aby teraz planować długofalowy projekt z seniorami. No chyba że przytrafia się taka okazja jak obecnie w Lechu: dociągnąć zespół do końca sezonu, a jeżeli dobrze się spisze, pracować dalej. Zły pomysł? Nie musi być gorszy niż ponowne zatrudnienie Macieja Skorży. Zaznaczmy też, że Góra był solidnym piłkarzem, grał w reprezentacji Polski, a już po trzydziestce został liderem wspomnianego Ulm, z którym awansował do 1. Bundesligi i trochę w niej podokazywał jako kreatywny środkowy pomocnik. Na życiowy piłkarski poziom wskoczył w wieku 35–36 lat. Widocznie dla niego nigdy nie jest za późno na wielkie wyzwania. Jeżeli najlepszą piłkarską formę osiągnął, mając tyle samo lat co trener Maciej Skorża zaczynający pracę w Wiśle Kraków Bogusława Cupiała, to i na prawdziwe szkoleniowe szlify w przypadku Janusza Góry też warto poczekać odpowiednio dłużej.
Przynajmniej nastoletni kibic Podbeskidzia, pamiętający sezon 2009/10, może przeżywać deja vu. Słaba runda jesienna, zimą objęcie zespołu przez Roberta Kasperczyka, wiosną walka o utrzymanie. Różnica polega na tym, że wtedy Górale bili się, by nie spaść z I ligi, teraz chcą zachować miejsce w ekstraklasie. – Mieliśmy znów walczyć o awans, a przyszły koszmarne wyniki – wydarzenia sprzed jedenastu lat przypomina Bartłomiej Konieczny, wówczas obrońca Podbeskidzia, a dzisiaj agent piłkarski. – Rzeczywiście, jest trochę analogii. Sezon wcześniej pod wodzą trenera Marcina Brosza byliśmy blisko ekstraklasy. Mieliśmy powtórzyć atak na elitę, ale nagle coś się skończyło i zespół się zablokował – dodaje Sławomir Ciencicała, w tamtych czasach kapitan Podbeskidzia, dziś nadal pracujący w klubie, ale już w pionie sportowym.
Do trwającego sezonu bielszczanie jako beniaminek przystępowali z Krzysztofem Brede w roli trenera. Byli pełni nadziei, którą szybko zgasiły gole rywali (w 14 meczach Podbeskidzie straciło ich w sumie 38 i na koniec roku zamykało tabelę). Atmosfera w drużynie siadła, zupełnie jak na początku zimy w 2009 roku. Dlatego ci, którzy znają Kasperczyka z pierwszej kadencji, nie byli zaskoczeni, że właśnie pod względem mentalnym nastąpiła szybka poprawa. – Kiedy przyszedł trener i zaczął robić swoje porządki, dbał o naszą wiarę w siebie – wspomina Konieczny.
Pod osłoną tarcz
W 2010 roku pod wodzą Kasperczyka Podbeskidzie zaczęło lepiej grać. Odnosiło zwycięstwa, ale też często remisowało (ogólnie aż 14 razy w sezonie). W przedostatniej kolejce do Bielska przyjechał pogodzony już z degradacją Motor Lublin. Jego zawodnicy znaleźli się na stadionie ledwie 40 minut przed meczem, nie mieli czasu na odpowiednią rozgrzewkę, a mimo to Podbeskidzie nie potrafiło im strzelić gola. Skończyło się bezbramkowym remisem, co rozwścieczyło miejscowych kibiców, przyzwyczajonych do gry na innym poziomie. – Fani byli wściekli. Na trenera Kasperczyka posypało się tak dużo krytyki, że musiał opuszczać boisko obok panów z ochrony. W szatni wszyscy czuliśmy się winni – opisuje Tomasz Górkiewicz, wtedy zawodnik Górali, a dziś grający asystent w drużynie rezerw. – Trener powiedział w szatni, że pierwszy raz w życiu spotkał się z czymś podobnym. Był zszokowany, ale jednocześnie dzięki tamtej sytuacji ukształtował się nasz charakter. Zrozumieliśmy, że musimy być twardzi – dodaje Konieczny. – Utrzymanie zagwarantowaliśmy sobie dopiero w ostatniej kolejce po pokonaniu 3:0 Floty Świnoujście – przypomina Cienciała. On w tym spotkaniu, i w ogóle w rundzie wiosennej tamtego sezonu, nie brał udziału z powodu kontuzji. – Ale trener poprosił mnie, bym był z drużyną. Widział, że potrafię pomóc piłkarzom w motywacji. Nie chciał też, by stracił kontrakt z zespołem. Widać, że ważny był tzw. team spirit – dodaje Cienciała.
W sezonie 2011/12 Podbeskidzie było z kolei jednym z głównych kandydatów do spadku. Zespół Kasperczyka awansował do ekstraklasy, ale wydawało się, że utrzymanie w niej może być karkołomnym zadaniem. Tym bardziej że w drugiej kolejce zespół uległ w Bełchatowie GKS aż 0:6. – Tamte rozgrywki zaczynaliśmy z dużym optymizmem. W poprzedniej edycji Pucharu Polski byliśmy blisko awansu do
DNI
trenerem Podbeskidzia jest łącznie Robert Kasperczyk. 1053 dni w latach 2009–2012 i 108 w tym sezonie. finału, wydawało nam się więc, że drużyny ekstraklasy są spokojnie w naszym zasięgu. I przyszła ta sroga lekcja w Bełchatowie. To był specyficzny mecz, bo z gry byliśmy lepsi, ale traciliśmy głupie gole po stałych fragmentach. Mieliśmy kryć strefowo, ale to w ogóle się nie sprawdzało i rywale bezlitośnie to wykorzystali. Trener Kasperczyk z tamtego spotkania błyskawicznie wyciągnął wnioski. Zupełnie zmienił system krycia, zaczęliśmy grać inaczej i w kolejnych meczach trudno było nam strzelić gola – opowiada Konieczny. – Trener tłumaczył, że wina jest po jego stronie, bo źle dobrał taktykę, ale jednocześnie dokonał zmian personalnych. Miejsce w pierwszym składzie stracił lewy obrońca Michał Osiński. Zaczęliśmy budować wszystko na nowo – tłumaczy Marek Sokołowski, były kapitan Podbeskidzia. Cienciała: – Trener Kasperczyk jest elastyczny, jeśli tego wymaga sytuacja, wprowadza zmiany. W porównaniu do pierwszej kadencji według mnie nabrał wewnętrznego spokoju, jest bardziej stonowany, działa mniej żywiołowo, ale nadal potrafi podnieść głos.
Odważna taktyka
Gdy 10 września 2011 roku, mając trzy remisy i dwie porażki na koncie, jechali na mecz z Legią Warszawa przy Łazienkowskiej, nikt nie dawał im szans. – Docierały do nas sygnały, że w razie przegranej może nastąpić zmiana trenera. Uznaliśmy jednak, że nie mamy nic do stracenia i zagramy va banque – wspomina Górkiewicz. Piłkarze Górali wiedzieli też, że przy Łazienkowskiej zetkną się z wrogością kibiców, tym bardziej że inny klub z Bielska, BKS Stal, był w dobrych relacjach z fanami Legii. – Przywitali nas jak wroga, którego trzeba sprać, ale to nas scementowało – mówi Konieczny. – Wcześniej występowałem m.in. w Polonii Warszawa, więc byłem przyzwyczajony do nienawiści kibiców Legii. W szatni powiedziałem kolegom: „Będą po nas jechać, ale nie przejmujcie się. Ja mam tak, że im mocniej mnie wyzywają, tym lepiej gram”. Wszyscy zareagowali pozytywnie. Choć Legia była naszpikowana gwiazdami, w składzie miała m.in. Danijela Ljuboję i Miroslava Radovicia, wygraliśmy 2:1. To nie był mecz, w którym ciągle się broniliśmy, dwa razy kopnęliśmy piłkę do przodu i mieliśmy szczęście. Przed spotkaniem trener Kasperczyk mówił nam, żebyśmy zagrali odważnie, nie bali się rozgrywania piłki i skupili się na indywidualnych akcjach, bo jeśli będziemy je wygrywać, rywale zaczną się frustrować. I tak się właśnie stało – opisuje Sokołowski, który w tamtym spotkaniu był kapitanem Górali. Po meczu Kasperczyk cieszył się z wygranej, ale mówił też o szowinizmie, jakiego jego zespół doświadczył ze strony spikera na Legii oraz kibiców rywali. Dodawał, że Ljuboja powinien powiesić sobie w pokoju zdjęcie Koniecznego, które by go straszyło dzień w dzień, bo ten nie dał mu pograć. – To był napastnik, mający specyficzny styl. Musiał wtedy przełknąć gorzką pigułkę – dodaje Konieczny. Wszyscy są zgodni, że tamten mecz przy Łazienkowskiej był kluczem do spokojnego utrzymania Podbeskidzia (sezon 2011/12 zespół zakończył na 12. miejscu). Czy teraz trener Kasperczyk też utrzyma Górali? Nasi rozmówcy są optymistami. – Powinni się utrzymać, bo stali się zespołem, w którym jeden walczy za drugiego. Nie zasługują na spadek. Poza tym ligę opuszcza tylko jedna drużyna, więc szanse wzrastają – tłumaczy Górkiewicz. – Pozostaną w lidze, bo w tym zespole jest duży potencjał, co pokazał wygrany 2:0 mecz z Wisłą Kraków. A trener Kasperczyk jest człowiekiem, który nie boi się zmieniać składu i szybko reagować – mówi Sokołowski.
– Tylko żebyśmy utrzymanie zapewnili sobie wcześniej niż w ostatniej kolejce, bo w niej czeka nas mecz na Legii – zauważa Cienciała.