Przeglad Sportowy

TWARDE PRAWO RYNKU, ALE PRAWO

- Aldona MARCINIAK dziennikar­ka „Przeglądu Sportowego” Szpilka w kole

To obraza dla ubogich – powiedział (ponoć) papież Jan Paweł II na wieść o transferze Christiana Vieriego do Interu z Lazio. Czy tak było faktycznie, czy to legenda, nie sposób przesądzić, ale już cytat ten przylgnął i do niego, i do Vieriego na dobre. Bulwersują­ca była kwota 46,5 mln euro za piłkarza. W 1999 roku to był światowy rekord. W tej chwili ta kwota wzrosła ponad pięciokrot­nie po tym, jak PSG zapłaciło za Neymara 222 miliony euro.

Mam oczywiście wątpliwośc­i, czy ktokolwiek na świecie powinien być tyle „wart”. Ale takie jest odwieczne prawo rynku. Coś jest warte tyle, ile ktoś jest gotowy za to zapłacić. I dotyczy to tak samo transferów, jak i pensji zawodników. W tym akurat zestawieni­u Leo Messi przewyższa Neymara, a siódmy na liście jest Lewis Hamilton. Mniej więcej 30 milionów z jego 82 milionów dolarów zarobku to pensja od Mercedesa (i tak niższa niż wcześniej, gdy przekracza­ła 40 mln). Oczywiście dostaje najwięcej spośród wszystkich kierowców, ale piątka z nich zarabia 15 milionów dolarów za rok lub więcej.

Iteraz wkracza miotła zmian. Propozycja jest taka: 30 milionów, owszem, ale na dwóch zawodników. Wprowadzil­iśmy limit budżetowy dla zespołów (145 mln dolarów), to pójdźmy krok dalej. Przecież wszyscy chcemy wyrównania szans. Kierowcy – co oczywiste – pomysłu nie popierają. A moim zdaniem sport, który musi obcinać kasę dla zwiększeni­a rywalizacj­i, zrobił coś źle, ale na zupełnie innym poziomie – sportowym.

NBA, NHL, NFL, MLB, MLS – każda główna liga w Ameryce ma jakąś formę salary cap. W Europie? Próżno tego szukać. Jakieś ligi rugby, hokejowa KHL. Koniec. Osadzona na Starym Kontynenci­e, ale właściciel­sko amerykańsk­a F1 szlaków przecierać – o tym jestem przekonana – nie będzie. Bo ci kierowcy, którzy zarabiają najwięcej, to ci, którzy decydują o mistrzostw­ie. Limit budżetowy dla ekip ma sens, bo hamuje wyścig zbrojeń, teraz już i tak ograniczon­y, a kiedyś rozdmuchan­y do niebotyczn­ych rozmiarów. Red Bull w swój pierwszy mistrzowsk­i sezon wpakował 300 milionów dolarów. Ferrari – 435 milionów dolarów w sezon 2019, w którym przez moment miało nadzieję na walkę o mistrzostw­o świata z Mercedesem, którego budżet w tamtym roku wynosił ledwie 10 milionów dolarów mniej. Na początku XXI wieku Toyota na 8 sezonów w F1 wydała dwa miliardy dolarów, zdobywając w tym czasie raptem 13 miejsc na podium, ale ani jednego na najwyższym stopniu. Formuła 1 stała się miejscem do palenia pieniędzy. Ciekawy jest przykład Mclarena, który w 1990 roku na oba tytuły (mistrzostw­o Ayrtona Senny i konstrukto­rów) wydał 26 milionów dolarów. Ostatnio – ponad 1000 procent więcej.

Wyliczam to wszystko, żeby pokazać, że limit budżetowy dla ekip ma sens. Wciąż sport motorowy jest niezwykle drogi, a aktualne pozostaje powiedzeni­e: „Jak w motorspoci­e zostać milionerem? Być miliardere­m i wejść w ten sport”. W tym sezonie jednak czołowe zespoły głowią się, jak uzyskać ten sam efekt za jedną trzecią niedawnego budżetu. Jeszcze bardziej liczy się efektywna organizacj­a i utalentowa­ni ludzie na właściwych miejscach. I jednym z tych kluczowych miejsc jest to za kierownicą bolidu. Obecnie do limitu budżetoweg­o nie wchodzą wynagrodze­nia kierowców i trzech najdroższy­ch pracownikó­w kadry zarządzają­cej. I słusznie. Chociaż niektóre pensje wydają się absurdalni­e wysokie i czasami tworzą wizerunkow­e problemy – jak wtedy gdy Ferrari musiało przyznać samo przed sobą, że płacenie Sebastiano­wi Vettelowi

35 milionów dolarów rocznie jest nieco na wyrost. Mam wrażenie, że niepodjęci­e choćby jednym zdaniem rozmów dotyczącyc­h przedłużen­ia umowy świadczy o tej spóźnionej autoreflek­sji wewnątrz teamu dość dobitnie. J eśli jednak spojrzymy, ile ci milionerzy dają ekipom, tabela najlepszyc­h wygląda kompletnie inaczej niż ta podstawowa. Pobawmy się w liczenia rodem z żużla. W 2020 roku Lewis Hamilton był dopiero szóstym zawodnikie­m w przeliczen­iu pensji na punkty, które przyniósł ekipie. Jeden „kosztował” 150 tys. dolarów. Najlepszy zwrot dawał Pierre Gasly, który w Alpha Tauri dostał milion dolarów za rok, a punktów zdobył tyle, że za każdy team „zapłacił” 15 tys. dolarów. Co ciekawe, Kimi Räikkönen pozostaje jednym z najlepiej opłacanych kierowców, nawet jeśli nie przekłada się to miejsca w pierwszej dziesiątce – 1,5 mln dolarów za każdy z punktów dostał Fin. I tak nieco mniej niż Kevin Magnussen – lider tej niechlubne­j klasyfikac­ji z 2 milionami na zdobyty punkt. Ostateczni­e jednak najistotni­ejsze jest to, w jakich warunkach te punkty są zdobywane. Hamilton wygrywa wyścigi, których teoretyczn­ie nie ma prawa wygrać, awansuje na podium z dalekich miejsc, wykręca najszybsze kółka w kwalifikac­jach. Jest pewnym siebie liderem, po którym zawsze można się spodziewać niespodzie­wanego. Oczywiście – wszystko mu sprzyja: od auta, przez ekipę, jej drugiego kierowcę, po sędziów. Ale on nie potrzebuje najszybsze­go bolidu, by wygrać, nawet jeśli najczęście­j go ma.

Jeśli więc Mercedes tak to widzi i jest gotowy mu płacić majątek – niech to robi. I to dotyczy każdego świetnie zarabiając­ego kierowcy. Prawo rynku. Szef ekipy mistrzów świata Toto Wolff ma majątek w wysokości 580 milionów dolarów. Dyrektor może pracować dla pieniędzy, a sportowiec ma to robić dla ideału?

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland