Robię garb i biegnę
ŁUKASZ OLKOWICZ: W niedzielę zagra pan setny mecz w Górniku. A co zapamiętał pan z debiutu?
PRZEMYSŁAW WIŚNIEWSKI: Wcześniej nie grałem na wysokim poziomie, a czekał mnie występ w Lidze Europy. I to przy 24 tysiącach kibiców na trybunach, tyle przyszło zobaczyć nas z Zarią. Poprzedni sezon skończyłem w rezerwach.
Z którymi de facto spadliście z III ligi, ale pomogło wam wycofanie się Stali Bielsko-biała.
Dostałem tydzień wolnego, pierwszy zespół już trenował. Pojechaliśmy na obóz do Ustronia, potem na sparing z Hajdukiem. Cały czas byłem w podstawowym składzie. Aha, jasne. Tydzień do meczu z Zarią, a trenerzy ciągle mnie mobilizują, podpowiadają. Pomyślałem: „Chyba zbiera się na występ”. Im bliżej meczu, tym bardziej się stresowałem. Nie spałem całą noc i dzień, bo graliśmy wieczorem. Oczy miałem jak pięć złotych. Przed meczem myślałem, że narobię w portki. Na szczęście Tomek Loska uspokajał, przygotował do tego, co mnie czeka.
Zaraz był też premierowy występ w ekstraklasie z Koroną.
Też bardzo emocjonalny. Miałem 19 lat, zadebiutowałem o wiele wcześniej niż tata Jacek.
On w debiucie przeciwko Zagłębiu Lubin grał w przymałych butach, a z powodu odcisków musiał zejść w przerwie.
W szatni wylewał z nich krew. Tata nosi numer 45, a od Piotra Gierczaka pożyczył korki o trzy rozmiary mniejsze.
Gdy rozmawialiśmy przed wywiadem, wspomniał pan, że w juniorach Górnika był „fusem”. Gdyby pan to rozszerzył.
Słaby byłem. Po prostu.
Talent?
Chyba tylko do biegania, do piłki nie. Obecną pozycję wypracowałem, na treningach czerpałem z podpowiedzi starszych. Z tatą też gadamy o meczach, ale powtarza, że przede wszystkim mam słuchać trenera i tego, czego wymaga. Nie wcina się do mojego grania, nie mówi, co i jak mam robić.
Ze swoim rocznikiem w Górniku nie pojechał pan nawet na mistrzostwa Polski juniorów młodszych. Byli lepsi.
Dłuższe wakacje miałem. W tamtym sezonie w CLJ zagrałem tylko jeden mecz, gdy awans był już pewny. Nawet na ławkę się nie łapałem. Grałem w śląskiej lidze z drużynami, których nazw nawet sobie nie przypomnę.
Znamienne, że z tamtego rocznika do pierwszej drużyny przebił się tylko pan. Kiedy poczuł pan, że zaczyna wyprzedzać tych, którzy na tamten turniej pojechali?
Wielu z nich czy nawet młodszych szybciej zadebiutowało w rezerwach. W końcu i ja tam trafiłem. Na początku obserwatorzy reagowali ze zdziwieniem: „To nie może być syn Jacka”.
Tak słabo czy tak dobrze?
Tak słabo. Mówię poważnie: nie byłem dobrym zawodnikiem. Do Górnika przeszedłem ze Stadionu Śląskiego. Pracował tam trener Kamil Żeleźnik, który trafił do Zabrza. W młodzieżowych rozgrywkach Górnik wygrywał na Śląsku wszystko. Pół roku czy rok grałem w CLJ, gdy trener Dankowski stwierdził, że chce mnie w rezerwach. Od kiedy trafiłem między starszych, poczułem, że zaczynam łapać kontakt z lepszą piłką. Spotkałem Dancha, Kosznika, Plizgę, Kwieka, który może z racji tego, że znał mojego ojca, ciągle mi podpowiadał. Trener Dankowski dużo cisnął, potrenowałem pół roku, a kolejną rundę grałem u niego. Dostrzegł mnie trener Brosz i zaprosił na obóz do Rybnika.
W wejściu do szatni mocno pomógł Tomasz Loska.
Był ranek, tata wiózł mnie do szkoły. Zadzwonił Filip Żagiel, który już ćwiczył z pierwszą drużyną: „Wiśnia, ty dzisiaj z nami trenujesz”. Ja żadnej informacji nie dostałem. Powiedziałem tacie o rozmowie. Zawróciliśmy do domu, zabrałem buty i podrzucił mnie do klubu. Ogólnie wiedziałem, jak wchodzi się do szatni, ale nikogo tam nie znałem. Tata zadzwonił do Tomka Loski, żeby mi pomógł. Stałem pod szatnią, przyszedł Tomek i wprowadził mnie do środka. Mocne nazwiska tam siedziały. Wszedłem z torbą, przedstawił mnie wszystkim i poszedłem do szatni sędziów, gdzie przebierali się młodzi. Tam zostałem. Trochę nas tam było, Bartek Pikul, Filip Żagiel, Andrzej Trubeha.
Kim jest dla pana Paweł Bochniewicz? Starszy brat?
Można tak powiedzieć. Z nikim innym nie rozumiałem się na boisku tak jak z nim. Był bossem, do mnie należało łatanie dziur, czasem...
Dogonienie napastnika.
To też. Paweł rządził drużyną, należała mu się opaska kapitana.
Pamiętam wymianę wiadomości z Bochniewiczem, gdy grał jeszcze w Górniku. Napisał, że teraz nie pogadamy. I wysłał pana zdjęcie przy grillu.
Traktujemy się po przyjacielsku. W szatni siedzieliśmy obok siebie, razem spędzaliśmy wolny czas, poznały się nasze dziewczyny. Teraz lecimy wspólnie na wakacje do Meksyku. A to, że trzymaliśmy się razem w Górniku, powodowało, że bardzo dobrze wypadaliśmy też na boisku.
W Górniku chwalą, że podczas sprintu nie robi pan zbędnych ruchów.
Ale też śmieją garb i biegnę.
Rzucają się w oczy pana susy.
Od dziecka wygrywałem biegi przełajowe, dynamiczny byłem. Dziś mam pewność, że nawet jeśli ktoś uciekł, to go dogonię. Nie miałem jeszcze przeciwnika, któremu udałoby się uciec.
Biegnij, Forrest, biegnij.
Najszybszy był Przemek Płacheta. Raz ścigaliśmy się od szesnastki do szesnastki. się, że robię
Od dziecka wygrywałem biegi przełajowe. Dziś mam pewność, że nawet jeśli ktoś mi ucieknie, to go dogonię. Żadnemu przeciwnikowi jeszcze się nie udało.
Górnik miał stały fragment, a zaraz akcja przenosiła się pod naszą bramkę. Wtedy pobiłem swój rekord, rozpędziłem się do 35,20 km/h. Dogoniłem go, tylko później w szatni musiałem podpiąć butlę pod płuca.
Jak się panu grało na prawej obronie?
Nie za dobre to były dla mnie czasy. Po raz pierwszy spotkałem się z tak dużą falą krytyki. Trenerzy myśleli, że sobie poradzę, dyrektor Płatek był przekonany, że z taką szybkością będzie wszystko w porządku. Tylko ja miałem za sobą ledwie dwa mecze w ekstraklasie. W jednej z pierwszych prób na nowej pozycji spotkałem się z Przemysławem Frankowskim z Jagiellonii. Tak mnie wziął w obroty, zaprosił do tanga, że w głowie mogło się zakręcić.
Został panu rok kontraktu z Górnikiem, a występy na zagranicznych boiskach kuszą. Setny mecz może być tym ostatnim?
Każdy piłkarz chce się spróbować w mocniejszym towarzystwie.
A konkretnie – zostanie pan w Górniku czy nie?
Konkretnie to powiem, że nic jeszcze nie wiadomo.
{99 MECZÓW {23-LETNIEGO OBROŃCY DLA GÓRNIKA
88 – ekstraklasa 7 – Puchar Polski 4 – Liga Europy
IZABELA KOPROWIAK: 10 maja skończył pan 49 lat. Miał pan czas, by się zatrzymać, pomyśleć o minionym roku?
RADOSŁAW MAJDAN: To był czas, który zaważył na całym moim życiu – zostałem ojcem. Odkąd urodził się Henio, czujemy tak wielkie szczęście, że wszystko inne zeszło na dalszy plan, on przesłania nam cały świat. Biznesowo pod koniec grudnia udało mi się zrobić bardzo dobry deal, ale bezsprzecznie to rok pod znakiem mojego syna, rok, w którym zacząłem odgrywać najważniejszą rolę w moim życiu: rolę taty.
Właśnie o rolach, jakie pełni i pełnił pan w życiu, chciałam porozmawiać. Było ich wiele.
Większość życia spędziłem jako bramkarz. Tej roli poświęciłem zdecydowanie najwięcej, piłkę traktowałem najbardziej serio, wciąż tak jest. Dziś jestem komentatorem, co bardzo lubię, ale nie traktuję tego jak zabawy, to moja praca. Porządnie się do niej przygotowuję, sporządzam tyle notatek, że Małgosia nazywa mnie gryzipiórkiem. Oglądam wszystkie mecze w polskiej lidze, na niej się skoncentrowałem, gdyż to ją komentuję. Mnie to pasjonuje. Przez jakiś czas byłem dyrektorem sportowym, przez chwilę rzecznikiem prasowym w Polonii Warszawa, ale nie czułem się w tym dobrze. Z zajęć wykonywanych już po karierze niespodziewanie wielką satysfakcję sprawiało mi trenowanie bramkarzy w Polonii Warszawa. Po wyrazie ich twarzy wiedziałem, co przeżywają. Gdy wchodzili do bramki, traktowałem ich trochę jak swoich synów, mimo że z Sebastianem Przyrowskim i Michałem Gliwą byliśmy wcześniej kolegami z drużyny.
Skoro satysfakcja była tak duża, to dlaczego pan z tej roli zrezygnował?
Bo Polonia przestała istnieć.
Na niej świat się nie kończy.
Inne role w moim życiu sprawiły, że nie wszyscy traktowali mnie poważnie. Uważali, że skoro swój czas dzielę między kilka spraw, chociażby na przygodę z kapelą rockową The Trash, to nie mogę do końca serio być postrzegany jako szkoleniowiec. Józef Wojciechowski dziwił się, że nigdy nie dostałem propozycji pracy w innym klubie, widział, że Gliwa po półrocznej pracy ze mną został powołany do reprezentacji Polski złożonej z ligowców, że Sebastian ustabilizował formę. Ja nie obrażałem się na świat, wierzę, że na wszystko jest odpowiedni czas. Dla mnie ważnym jest i było, by mieszkać w Warszawie, a to ogranicza pole manewru.
Niektóre drzwi sam pan sobie zamknął.
Może gdybym w 2016 roku nie opowiedział się po jednej ze stron w wyborach na prezesa PZPN, to dostałbym propozycję jako trener bramkarzy w którejś z narodowych kadr juniorskich? Prezes Boniek zapamiętał sobie jednak moją aktywność, co pokazała sytuacja, kiedy mieliśmy w Stanach Zjednoczonych rozegrać mecz towarzyski z Brazylią. Reprezentacja złożona z byłych kadrowiczów, którzy łącznie mieli na koncie z tysiąc występów, miała wystąpić w strojach Nike, patronat miał objąć PZPN. Kiedy prezes zobaczył mnie na liście, zablokował to. Znam realia, podejście niektórych ludzi, więc się nie łudzę.
Rola buntownika to wspomnienie młodości czy pełni pan ją niezależnie od wieku?
To nie rola, to moje życie. Kiedyś myślałem o tym w kontekście piłkarzy z obecnej reprezentacji Polski. Naprawdę się dziwię, że nie zabierają głosu w ważnych sprawach.
Jak ważnych?
Nie mówię, by walczyli w obronie konstytucji, ale o ludzkich zachowaniach, o obronie praw człowieka, walce z rasizmem, z homofobią. W 2019 roku zdecydowałem się na udział w kampanii „Sport Przeciw Homofobii”. Wzięli w niej udział również inni sportowcy, ale łączyło nas jedno: wszyscy zakończyli już kariery. Znany polski piłkarz zacytował słowa swojego menedżera, który mu powiedział, by lepiej się w takie sprawy nie angażował. Czołowy polski lekkoatleta przyznał, że się boi, że straci sponsorów. Ja nigdy na takie kwestie nie zwracałem uwagi. Mój bunt polega na tym, że jeśli jakieś sprawy są dla mnie ważne, to o nie walczę. A te są, bo nikt nie ma prawa drugiego człowieka poniżać, obrażać tylko dlatego, że jest innej orientacji seksualnej. Ci, którzy myślą inaczej, którzy uważają, że LGBT to ideologia, są tak ograniczeni, że aż trudno mi to sobie wyobrazić. Czytałem kiedyś wywiad z rugbystą, który przez całą karierę ukrywał, że jest gejem. Powiedział, że chodząc do baru z kolegami, musiał udawać, że podobają mu się kobiety. Był przerażony, że ktoś się dowie o jego homoseksualizmie. Pomyślałem wtedy, że to my – heteroseksualni ludzie – dla własnego komfortu tak mocno szufladkujemy innych, że ci ludzie są po prostu przerażeni.
Cykl spotkań z ludźmi, podczas których Izabela Koprowiak stara się dowiedzieć, kim są naprawdę. To nie rozmowy o sporcie, ale o życiu. Czasem bardzo trudnym.