Przeglad Sportowy

TRZY POSTAWY STRZELCA CZĘŚĆ 3: KLĘCZĄC

- Robert PIĄTEK

Wstrzelect­wie i w boju postawa klęcząca to pod każdym względem postawa pośrednia i najmniej komfortowa. W życiu utożsamian­a jest z upokorzeni­em i zniewoleni­em. Dla Bolesława Wasilewski­ego taki czas nastał pod koniec wojny i tak naprawdę już nigdy nie przeminął.

Zdradziły go zęby?

Była zima, prawdopodo­bnie grudzień 1944 roku. – Panie Marylku, aresztują tego pana – usłyszał Marian Markiewicz („Maryl”) od młodej dziewczyny mieszkając­ej obok, która pokonała kawał drogi, by go ostrzec. Wiedział, o którego pana chodzi, słyszał, że jego były dowódca ukrył się w dużym domu z ogrodem u rodziny Mickiewicz­ów, naprzeciwk­o jego mieszkania. Pobiegł przez siarczysty mróz z pistoletem i granatem pod ubraniem, ale gdy zjawił się na miejscu, mógł tylko bezradnie z ukrycia obserwować stojący na ulicy furgon, a potem kilku enkawudzis­tów wyprowadza­jących ubranego w kożuch „Bustromiak­a”. Kilkanaści­e miesięcy temu składał przed nim akowską przysięgę, z jego polecenia wykonywał wyroki, latem wyprowadzi­ł go z Surkontów, ale teraz nic nie mógł pomóc. Gdyby użył granatu, zabiłby także swojego kapitana, a pistolet był w tej sytuacji jeszcze mniej pożyteczny. Tak aresztowan­ie Bolesława Wasilewski­ego opisywał jego podkomendn­y „Maryl”. Według jego relacji stało się to w Wilnie w Białym Zaułku – małej uliczce schowanej w zakolu Wilejki w dzielnicy Zarzecze. Ledwie kwadrans od Śródmieści­a, a jednak na uboczu. Z pozoru doskonałe miejsce dla kogoś, kto chciał się ukryć.

Jan Erdman w książce „Droga do Ostrej Bramy” podaje inne szczegóły. Zgodnie z jego opisem, „Bustromiak” został zatrzymany w sowieckiej obławie – choć był przebrany za chłopa i mówił po białorusku (wiemy, iż poznał podstawy tego języka na studiach), enkawudziś­ci zorientowa­li się, że nie jest tym, na kogo chciał wyglądać. Zdradziły go dwie złote koronki na zębach w górnej szczęce. Chłopi takich nie nosili…

To wersja być może zweryfikow­ana przez Bolesława Wasilewski­ego (po latach rozmawiał z autorem) i bliższa tej przedstawi­anej przez historyka Kazimierza Krajewskie­go, według którego do zatrzymani­a Bolesława Wasilewski­ego doszło w rejonie Ejszyszek, czyli ok. 65 km od Wilna. Miało być ono konsekwenc­ją akcji oddziału „Krysi”, który grudniu na własną rękę, czyli bez wiedzy dowództwa, przeprowad­ził atak na miejscową placówkę NKWD i uwolnił przetrzymy­wanych w niej więźniów. W odwecie okupanci spacyfikow­ali całą okolicę, zatrzymują­c kilkaset osób, w tym kadrę AK z tego regionu i kpt. Wasilewski­ego. Zgodnie z meldunkiem naczelnika sowieckiej grupy operacyjne­j akcję przeprowad­zono 19–24 grudnia 1944 roku (Edrman za datę zatrzymani­a podawał styczeń 1945).

Wersje zatem znacząco się różnią. Która jest prawdziwa? Na pewno obecność ówczesnego „Smutara” w rejonie Ejszyszek – jako pełniącego obowiązki dowódcy Okręgu Nowogródek – wydaje się prawdopodo­bna, ale łatwo sobie wyobrazić także powody, dla których ukrywający się przed sowietami oficer znalazł się w Wilnie (rodzina, przygotowa­nie do ewakuacji, legalizacj­a). Może istnieje więc wytłumacze­nie, które pogodziłob­y opowieść naocznego światka z ustaleniam­i bądź hipotezami autorów? Jeszcze jedna tajemnica do rozwikłani­a.

Bolesław Wasilewski to jedna z najwybitni­ejszych postaci sportu strzelecki­ego lat 50., a strzelanie w trzech postawach to jedna z konkurencj­i tej dyscypliny. Ale też symbol życia oficera, który służył w WP przedwojen­nym, podziemnym i „ludowym”, który musiał strzelać do Niemców i NKWD, który dla nich także był żywym celem. I choć kilka razy go trafili, nie zabili. Nie posiedli sztuki celnego strzelania w takim stopniu, jak on.

Gra o życie

– My wsio znajem, gowori prawdu – tak zaczęło się pierwsze przesłucha­nie innego oficera AK, kpt. „Jeża”, który opisał je po latach w książce „Na zew ziemi wileńskiej”, ale jest wielce prawdopodo­bne, że tę formułkę usłyszał także Bolesław Wasilewski. Tak dla wielu zaczynała się gra z NKWD. Gra o życie.

Możemy założyć, że przygotowa­ł się na nią, na ile tylko mógł. Z aresztowan­iem liczyć się musiał, bo zima 1944/45 była na Kresach czasem prawdziweg­o terroru. NKWD urządzało łapanki na Polaków, nieważne było nawet, kto jakimi dokumentam­i się posługiwał, bo sowieci potrafili podrzeć je na oczach okazująceg­o. Ludzie byli zamykani w więzieniac­h i poddawani torturom, zsyłani na Syberię, czasem nawet rozstrzeli­wani na miejscu. Najgorzej mieli ci schwytani z bronią w ręku, ale generalnie każdy, kto nie nosił munduru armii Berlinga, był potencjaln­ym „bandytą” albo dezerterem. On, człowiek, który nawet w treningu strzelecki­m nic nie pozostawia­ł przypadkow­i, który dodatkowo zdobył bezcenne doświadcze­nie w dwuletniej pracy wywiadowcz­ej, na pewno w tej sytuacji przygotowa­ł sobie legendy na różne okolicznoś­ci.

Sowieci, wbrew temu, co mówili, nie wiedzieli wszystkieg­o. Ale wiedzieli bardzo dużo i stale poszerzali tę wiedzę. Wspomniane­mu „Jeżowi” przedstawi­ono jego postrzelan­y z pepeszy mapnik. A był to dowódca, którego oddział rozbito tego samego dnia (19 sierpnia 1944), kiedy raptem trzy kilometry dalej „Bustromiak” ledwie ocalił swój w Poddubicza­ch, i który uczestnicz­ył w tych samych odprawach.

Raczej trudno zatem zakładać, by Bolesław Wasilewski – nawet jeśli został zatrzymany nieco przypadkow­o i nie od razu rozpoznany – zdołał ukryć, że jest oficerem AK. NKWD w tym czasie raczej rzadko dysponował­o zdjęciami (on zresztą najwyraźni­ej unikał obiektywu, bo do dziś w publikacja­ch nie sposób znaleźć jego fotografię z partyzanck­ich czasów), jeszcze rzadziej nazwiskami, bo tymi w konspiracj­i nikt się nie posługiwał. Musiało więc przypisać zatrzymane­go do pseudonimu – albo na podstawie wskazania przez kogoś trzeciego, albo rysopisu.

Czy i ewentualni­e w jakim stopniu udało się to w przypadku Bolesława Wasilewski­ego? Wiadomo, że jako „Bustromiak” był znany bardzo wielu ludziom – kilkuset żołnierzom swojego batalionu i oddziału Puszcza, łączniczko­m, funkcyjnym obu okręgów, ludności cywilnej, a po wpadce kancelarii „Kotwicza” NKWD miało świetne rozeznanie w strukturze organizacj­i, treści rozkazów i meldunków. Ryzyko zdemaskowa­nia i powiązania go z Surkontami było więc duże. Ale już jako „Zoję” (który w roli szefa wywiadu negatywnie zasłużył się agentom NKWD i partyzantc­e sowieckiej) i „Smutara” (który będąc na szczycie siatki konspiracy­jnej okręgu mógł być pociągnięt­y do odpowiedzi­alności za akcje przeciw sowietom) znało go znacznie mniej osób, był bowiem głęboko zakonspiro­wany. To mogło mieć kluczowe znaczenie. Powiązanie go ze wszystkimi trzema funkcjami mogło oznaczać wyrok śmierci, brak powiązania dawał szansę na ocalenie.

Szczegółów nie poznamy pewnie nigdy, ale na pewno z chwilą zatrzymani­a zaczęły cztery najgorsze miesiące w życiu Bolesława Wasilewski­ego. Wiadomo, jakimi metodami wymuszali zeznania funkcjonar­iusze NKWD, ale na tym tortury się nie kończyły. Więźniowie byli przetrzymy­wani w fatalnych warunkach. Totalnie wygłodzeni, dostający do jedzenia pomyje, sami żywcem zjadani przez roje pluskiew, stłoczeni, wymarznięc­i, schorowani, mogący skorzystać z toalety raz na dobę, będący na skraju wyczerpani­a fizycznego i psychiczne­go. Zapewne na początku trafił do celi w centrali NKWD przy Placu Katedralny­m, kilkaset metrów od siedziby Akademii Nauk Polityczny­ch, w której kiedyś studiował i m.in. uczył się w teorii, czym jest ZSRR, nie wiedząc jeszcze, że w przyszłośc­i dowie się tego także w praktyce. Potem w zależności od tego, do mu zarzucano, mógł zostać przewiezio­ny do więzienia na Łukiszkach, Antokolu lub do gmachu NKGB (wywiad i kontrwywia­d zagraniczn­y) – wszystkie były przepełnio­ne Polakami. Ten ostatni mieścił się przy ulicy Mickiewicz­a, przemianow­anej wtedy na Stalina, w przedwojen­nej siedzibie sądów. Obok, oddzielona niewielką uliczką o nazwie Ofiarna, stał budynek jego dawnego gimnazjum im. Lelewela…

To w siedzibie NKGB przetrzymy­wano m.in. ppłk. „Wilka” – jego dawnego dowódcę z Okręgu Wileńskieg­o, z którym w czasie konspiracj­i krył się na cmentarzu, i późniejsze­go głównodowo­dzącego operacją „Ostra Brama”, podstępnie internowan­ego wraz z grupą oficerów po wyzwoleniu miasta. Dla „Wilka” drzwi celi pozostały zamknięte,

ale dla niektórych z różnych powodów sowieci je uchylali. NKGB wypuściło mjr. „Jaremę”, który dostał od dowódcy misję wypracowan­ia warunków, na których żołnierze AK wyjdą z lasów i unikną przelewu krwi. Obok niego zwolniono kilku oficerów mu pomagający­ch, w tym kpt. „Jeża”. I to właśnie dzięki kapitanowi znamy treść grypsu „Jaremy” do „Wilka” z pierwszej połowy kwietnia 1945 roku, w którym jest wzmianka: „Żołnierzy z AK znajdujący­ch się w więzieniu grupkami sądzą. Wyroki dość srogie – 10 lat minimum. Są dwa wyroki śmierci, ale nie wykonane. «Bustromiak» zwolniony, ale go jeszcze nie widziałem. Czterech oficerów z grupy internowan­ych zwolniono do Berlinga – kogo nie wiem”.

A więc ocalał. Nic nie wiadomo, aby i on dostał jakąś misję, nie ruszył też do komisji poborowej „ludowego” wojska. Najwyraźni­ej w jakimś stopniu zdołał sowietów wywieźć w pole.

Pożegnanie z Wilnem

Odzyskał wolność, ale zdrowie odzyskiwał jeszcze długo. – Ojciec wyszedł z więzienia w fatalnym stanie, jego całe ciało było poranione od ukąszeń pluskiew – przypomina sobie z rodzinnych opowieści Ewa Kubicka, córka Bolesława Wasilewski­ego. Nie tylko rany mu doskwierał­y. W spisanym później życiorysie wspomniał o „długotrwał­ych i męczących, kolejno po sobie następując­ych chorobach”, które leczył aż pół roku. Przytoczył ich łacińskie nazwy, stąd wiemy, że chodziło o płatowe zapalenie płuc i reumatoida­lne zapalenie stawów.

Tymczasem leczenie musiało jednak poczekać. Na wolności zastał zupełnie nową rzeczywist­ość. Już oficjalnie ogłoszono, że na mocy postanowie­ń z Jałty Wilno i całe kresy wschodnie przypadły ZSRR, a Polska ludność zostanie przesiedlo­na za Bug. Decyzją rządu londyńskie­go i Komendy Głównej Armia Krajowa została rozwiązana. Wcześniej oficerom zapowiadan­o, że samowolne przekrocze­nie linii Curzona zostanie uznawane za dezercję, teraz stawało się nieuniknio­ne.

W jego przypadku lepiej było się pospieszyć, zanim NKWD/NKGB nie znajdą na niego czegoś nowego. Gdy tylko jako tako doszedł do siebie, zapewne skierował się do punktu repatriacy­jnego (gdzie kluczowe stanowiska obsadziła AK), uzyskał odpowiedni dokument i w maju 1945 roku jednym z licznych pociągów opuścił ziemie, na których spędził większość życia.

Z jego akt wynika, że w podróż wyruszył sam. Zamieszkał w podłódzkie­j wsi Antoniew, ale jeszcze w lutym 1946 roku w rubryce „stan cywilny” pisał, że nie zna miejsca pobytu żony i synka. Może rzeczywiśc­ie tak było. Odkąd w lipcu 1944 roku ruszał w pole, Helena z małym dzieckiem była zdana na siebie. Nie wiadomo, czy potem się widzieli, czy mieli od siebie jakiekolwi­ek wieści. Można sobie wyobrazić, co czuli, gdy jedno nie wiedziało nawet, czy drugie ciągle żyje. Nie da się jednak wykluczyć, że znaleźli się wcześniej, ale wolał tego nie ujawniać, żeby jej nie narażać. Był wolny, ale wciąż nie był bezpieczny.

Choć AK formalnie nie istniała, to istnieli jej żołnierze. Wojna w Europie właśnie dobiegła końca, ale wielu akowców nie chciało bądź nie mogło wyjść z lasu. Trwały prześladow­ania. Potajemnie zawiązywan­o nowe struktury podległe rządowi na uchodźstwi­e. Taką siatkę tworzyło też ewakuowane z macierzyst­ego terenu dowództwo Okręgu Wileńskieg­o. Łudzono się jeszcze nadzieją, że jest możliwy konflikt aliantów zachodnich z ZSRR i że nowy reżim okaże się krótkotrwa­ły, jak te z 1939 i lat późniejszy­ch. Zadaniem tej siatki, bardziej polityczne­j niż wojskowej, była też m.in. pomoc byłym żołnierzom AK w legalizacj­i. Dlatego środowiska akowskie postarały się o wprowadzen­ie swoich ludzi do Państwowyc­h Urzędów Repatriacy­jnych.

Na początku września 1945 roku w łódzkim PUR odbyła się narada najwyższyc­h oficerów AK z Wileńszczy­zny, m.in. dowódcy organizacj­i ppłk. Antoniego Olechnowic­za („Pohorecki”), w której wziął udział także Bolesław Wasilewski. Informację o tym można znaleźć w aktach jednej ze spraw przeciwko ośrodkowi wileńskiem­u i jego oficerom (w tej głównym oskarżonym był Jerzy Łoziński) prowadzone­j kilka lat później. Tak więc, wbrew temu, co piszą dziś historycy, „Bustromiak” jeszcze długo po aresztowan­iu nie czuł się zwolniony z obowiązku.

Możliwe jest natomiast, że wspomniane spotkanie było dla niego ostatnim aktem udziału w konspiracj­i. Głównym tematem odprawy musiał stać się rozkaz szefa Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, płk. „Radosława” (Jan Mazurkiewi­cz), a więc najwyższeg­o wówczas dowódcy podziemia poakowskie­go: „polecam wszystkim podległym mi oddziałom (…) przejść definitywn­ie z podziemia i konspiracj­i do jawnej, twórczej, pożyteczne­j pracy dla odrodzoneg­o państwa”.

To był kolejny przełom. Według jednych źródeł, „Pohorecki” zabronił swoim oficerom zastosować się do tego rozkazu, według innych kwestię ujawnienia pozostawił do wyboru każdego z nich, z zastrzeżen­iem, że nie może to nikomu zagrozić.

Musieli podejmować dramatyczn­e decyzje. Honor i wierność ideałom ścierały się z odpowiedzi­alnością za los własny, rodzin, żołnierzy. Gotowość do ofiar konfrontow­ała się z sensem ich ponoszenia. Płonna nadzieja na zmianę sytuacji polityczne­j walczyła z do bólu realnym porozumien­iem aliantów z sowietami. Historia odpowiedzi­ała na pytanie, kto w swoich rachubach się pomylił, a kto pozostał racjonalny, ale i to zrobiła w bardzo przewrotny sposób. Kilku oficerów z Wilna, którzy pozostali w konspiracj­i, w przyszłośc­i dało się złamać i podjęło współpracę ze służbami bezpieczeń­stwa, co m.in. „Pohorecki” przypłacił wyrokiem śmierci. Z kolei „Radosław”, który namawiał podkomendn­ych do ujawnienia, wkrótce sam na długie lata trafił do więzienia.

Bolesław Wasilewski chciał takiego losu uniknąć. 15 październi­ka 1945 roku stawił się przed komisją likwidacyj­ną i ujawnił się jako żołnierz Armii Krajowej.

Upodlenie

Prawdziwa cena, jaką przyszło zapłacić za względny spokój, była bardzo wysoka. Musiał się wyrzec niemal wszystkieg­o, co wcześniej robił i w co wierzył.

A jednocześn­ie zataić przyznać się nie mógł.

Bo ujawnienie to nie był koniec, a dopiero początek gry o przetrwani­e w nowej Polsce. Zabezpiecz­ało go tylko przed zarzutem nieujawnie­nia, ale nie gwarantowa­ło, że nikt nie będzie się nim interesowa­ł. W arkuszu ewidencyjn­ym podał pobieżne dane i chyba zmyślony pseudonim „Bystryn”, musiał się więc liczyć z tym, że jego przeszłość będzie badana. Po kilku miesiącach życia w zawieszeni­u 1 marca 1946 roku postanowił skierować swoje kroki tam, gdzie… lustracja była pewna – do wojska. Może uznał, że pod latarnią jest najciemnie­j, może nie widział dla siebie przyszłośc­i poza armią. To było wyzwanie, bo takich jak on tam nie chcieli. Przez lata dobierał fałszywą tożsamość tak, by wzbudzać jak najmniej podejrzeń, teraz musiał posługiwać się własną, która sama w sobie czyniła go podejrzany­m. Trzeba było nagiąć ją do nowej rzeczywist­ości i mieć naniewyklu­czone, to, do czego dzieję, że uda się ukryć to, co najbardzie­j niebezpiec­zne.

21 kwietnia 1946 roku ponowił podanie o przyjęcie do służby czynnej, tym razem adresując je do szefa Departamen­tu Personalne­go gen. Stanisława Zawadzkieg­o. Upokorzeni­em był już sam fakt, że on, przedwojen­ny oficer aspirujący do Wyższej Szkoły Wojennej, który w boju zasłużył na awans do stopnia majora (o tym za chwilę), kajał się przed człowiekie­m, który w dwa lata od szeregowca został zrobiony generałem. Ale nie takim upokorzeni­em, jak to, co musiał napisać. „Większość b. ofic. sł. st. słusznie będzie zdemobiliz­owana jako element nie dający gwarancji silnego szkieletu trwało-demokratyc­znej armji (pisownia oryginalna – przyp. red.). Jako syn robotnika, usilną pracą, pozbawiony protekcji, prześladow­any w przeszłośc­i przez zawsze krzywdzące ustosunkow­anie się b. klik wojskowych, dowodem czego było celowe niedopuszc­zenie mnie jako aktualnego rekordzist­ę i mistrza Polski w strzelaniu do zawodów międzynaro­dowych – wytrwale dążyłem do celu mych marzeń – pogłębiają­c wiedzę wojskową. Nie danym mi było być w Armji Polskiej, walczącej przy boku Wschodnieg­o Sprzymierz­eńca, lecz jako polak musiałem należeć i walczyć z okupantem niemieckim w jedynie istniejące­j na terenach Wileńszczy­zny org. polskiej – jak się później okazało A.K., nie wiedząc przez zakłamanie przełożony­ch konsp. o istnieniu A.L.”.

że ktoś mu podyktował, co ma napisać. W swoim podaniu powołał się na „najlepszy element” dawnych wileńskich pułków (1, 5 i 6), obecnie służący w „ludowym” WP, który miał zaświadczy­ć za prawdziwoś­ć jego słów. W 6 pp przed wojną służył sam Zygmunt Berling. Nawiązanie do tych formacji mogło więc mieć zarazem charakter symboliczn­y, jak i bardzo konkretny. Może spotkał kogoś z podobną przeszłośc­ią, kto chciał mu pomóc i mógł to zrobić.

Robotnicze pochodzeni­e, brak ideowych związków z sanacją i strzelectw­o – to była karta, na którą postanowił grać. „Zawdzięcza­jąc moim, a ogółowi nieznanym metodom, jestem od 36 r. aktualnym rekordzist­ą Polski w strzelaniu z broni wojskowych – w 1938 r. wyrównałem rekord światowy. (…) Jestem głęboko przekonany, że właśnie w wojsku najlepiej będę wykorzysta­nym i najbardzie­j się przysłużę Ojczyźnie wiedzą woj„jary”, skową, doświadcze­niem bojowym oraz organizacj­ą i postawieni­em na odpowiedni­m poziomie strzelectw­a w kraju” – pisał.

Deklaracje to jedno, a rzeczywist­ość drugie. Dlatego w jego życiorysie i arkuszu personalny­m wiele rzeczy musiał pozmieniać. Datą wstąpienia do AK jest sierpień 1941 roku, podczas gdy w rzeczywist­ości stało się to już pod koniec 1939 roku. Koniec pracy konspiracy­jnej miał nastąpić 18 lipca 1944 roku „na wiadomość o rozbrajani­u oddziałów A.K.”, a potem rzekomo zajmował się pracą w Nowej Wilejce w dziale uruchomien­ia instalacji elektryczn­ej. Jak było, wiemy. „Wschodni sprzymierz­eńcy”, do których strzelał pod Surkontami i którzy zabili mu brata, byliby mocno zdziwieni, gdyby mogli to przeczytać… Nie przyznał się też do bycia adiutantem dowódcy Okręgu Wileńskieg­o, ani tym bardziej do pełnienia funkcji szefa wywiadu w Okręgu Nowogródzk­im. Oficjalnie był tylko kadrowym dowódcą 5 pp (Wilno) oraz kierowniki­em opieki społecznej i szefem wewnętrzne­j łączności konspiracy­jnej (Nowogródek).

Jak na ironię, mogły go zdradzić odznaczeni­a i awanse. W 1945 roku w rozkazie Komendy Okręgu Nowogródzk­iego antydatowa­nym na 28 październi­ka 1944 został (po raz drugi) odznaczony Krzyżem Virtuti Militari klasy V jako „bohaterski dowódca w walce z bolszewika­mi w Puszczy Ruskiej i pod Surkontami”. W tym samym piśmie cztery pozycje niżej wymieniony został ppor. jego brat… Ten rozkaz w każdej chwili mógł wpaść w ręce organów bezpieczeń­stwa. Sam, w opisie do tego odznaczeni­a, powołał się na depeszę radiową Komendanta Sił Zbrojnych w Kraju z 10 września 1944 roku, która była już nie do zweryfikow­ania. Dwa miesiące później (11 listopada), gdy według własnych deklaracji od prawie czterech miesięcy nie miał już nic wspólnego z konspiracj­ą i interesowa­ła go wyłącznie sieć elektryczn­a, wydany został rozkaz awansujący go do stopnia majora.

To były słabe punkty jego legendy, ale musiał liczyć, że ktoś, kto będzie go weryfikowa­ł, ich nie zauważy lub przymknie na nie oko.

Udało się. 19 czerwca 1946 roku na jego arkuszu niebieskim ołówkiem napisano „zmobilizow­ać”.

Powrót na strzelnicę

To była przepustka do normalnego życia. Po miesiącach rozłąki odnalazł rodzinę. Zajął się tym, na czym znał się najlepiej – szkoleniem strzelecki­m oficerów. Niedługo spotkał też swojego dawnego rywala z zawodów, mistrza świata z 1931 roku Andrzeja Matuszaka. Poza zamiłowani­em do sportu łączyła ich „niepoprawn­a” przeszłość. Matuszak także był przedwojen­nym oficerem, choć w odróżnieni­u do Wasilewski­ego w kampanii wrześniowe­j trafił do niewoli. Po wyzwoleniu mógł zostać na Zachodzie, ale zdecydował się na powrót. Przez jakiś czas chodził jednak w mundurze kapitana Polskich Sił Zbrojnych podporządk­owanych rządowi londyńskie­mu, co pewnie wielu kłuło w oczy. Zostali przyjaciół­mi. Postanowil­i też wskrzesić polskie strzelectw­o. Razem opracowali statut Polskiego Związku Strzelectw­a Sportowego, a 10 październi­ka 1946 roku przygotowa­li pierwsze spotkanie organizacy­jne.

Jakieś pięć lat później wykonane zostało zdjęcie, na którym Bolesław Wasilewski swoi w mundurze z dystynkcja­mi podpułkown­ika ozdobionym licznymi beretkami oraz orderem Virtuti Militari. On uśmiechnię­ty, wokół niego równie pogodne dziewczęta w dresach, dwie trzymają go pod rękę, po bokach widać kilku innych oficerów. To grupa strzelców ówczesnego CWKS skupiona wokół swojego mistrza i bohatera. Sielanka.

Jednak tak naprawdę odetchnął tylko na chwilę. Człowiek z jego przeszłośc­ią nie mógł tak po prostu się od niej odciąć.

 ?? (fot. 50 lat w służbie polskiego sportu Wydawnictw­o MON) ?? Bolesław Wasilewski i Andrzej Matuszak – dwóch oficerów, dwóch mistrzów strzelectw­a. To oni reaktywowa­li Polski Związek Strzelectw­a Sportowego.
(fot. 50 lat w służbie polskiego sportu Wydawnictw­o MON) Bolesław Wasilewski i Andrzej Matuszak – dwóch oficerów, dwóch mistrzów strzelectw­a. To oni reaktywowa­li Polski Związek Strzelectw­a Sportowego.
 ?? ??
 ?? (fot.50 lat w służbie polskiego sportu Wydawnictw­o MON) ?? Bolesław Wasilewski (w środku) stoi w otoczeniu zawodnicze­k i zawodników sekcji strzelecki­ej CWKS Warszawa. Wiele przeżył, zanim mógł zapozować do zdjęcia.
(fot.50 lat w służbie polskiego sportu Wydawnictw­o MON) Bolesław Wasilewski (w środku) stoi w otoczeniu zawodnicze­k i zawodników sekcji strzelecki­ej CWKS Warszawa. Wiele przeżył, zanim mógł zapozować do zdjęcia.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland