Dopiero niedawno przestałam czuć ból
EDYTA KOWALCZYK, JAKUB RADOMSKI: Co pani czuła, kiedy oglądała, jak koleżanki ze sztafety 4x400 metrów zdobywają w Tokio wicemistrzostwo olimpijskie?
PATRYCJA WYCISZKIEWICZ-ZAWADZKA: Dominował ból i żal. Z pełnosprawnej osoby stałam się człowiekiem, który wylądował na wózku inwalidzkim i musiał prosić męża, by zaniósł mnie do łazienki, bo nie mogę chodzić. Dziewczyny biegły po srebrny medal, a mnie tam nie było, choć ciężko na to pracowałam. Gdybym nie zakwalifikowała się na igrzyska, bo koleżanki byłyby lepsze ode mnie i biegały na poziomie 50 sekund, a ja okazałabym się o półtorej sekundy wolniejsza, łatwiej byłoby się z tym pogodzić. A mnie się wydarzyła losowa tragedia.
Była pani wtedy po operacji ścięgien Achillesa w dwóch nogach. Ile miała trwać przerwa?
Trzy miesiące. Teraz mija dziesiąty, a ja jeszcze nie wróciłam do treningów. Wiem jednak, że rekonwalescencja po zabiegach na ścięgnie Achillesa często jest trudna.
Co się więc dzieje?
Z prawą nogą jest wszystko w porządku, ale z lewą dzieją się rzeczy niestandardowe. Mój organizm sam ustala warunki powrotu do sprawności. Na tę nogę miałam już trzy zabiegi, ostatni przed dwoma miesiącami. Dopiero kilkanaście dni temu, podczas spaceru, po raz pierwszy nie czułam bólu. Nie pamiętam, kiedy wcześniej tak było. Chcę nie tylko wrócić do sprawności, która pozwoli mi normalnie funkcjonować w codziennym życiu. Ja chcę wrócić do uprawiania sportu. Taki jest plan, choć nauczyłam się już, że jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to należy powiedzieć mu o swoich planach. Jaki to jest ból?
Ciągnięcie, kłucie, uczucie sztywności z tyłu nogi. To uniemożliwia normalne funkcjonowanie, nie mówiąc już o zawodowym uprawianiu sportu.
Ile razy pytała pani samą siebie: „Po co mi to bieganie”?
Po raz pierwszy w ubiegłym roku. Rok 2020 kosztował mnie sporo nerwów – przełożono igrzyska olimpijskie, a ja rozstałam się z trenerem Tomaszem Lewandowskim. Byłam wtedy w stanie pobić na treningu rekord życiowy na 400 metrów i to przy którymś odcinku z kolei. Ale kiedy jest dobrze, coś musi się zdarzyć. Jesienią 2020 roku wracałam po urazie ścięgna Achillesa i mięśnia płaszczkowatego łydki. W styczniu kolejnego roku zaczynałam truchtać i przez trzy miesiące był spokój, do momentu rozpoczęcia sezonu halowego. Od marca robiło się coraz gorzej. Bolało mnie tak, że miałam problem przy wstawaniu z łóżka. Czerwcowe mistrzostwa Polski w Poznaniu były ostatnią szansą na wywalczenie minimum na igrzyska. Wiązałam duże nadzieje ze startem na stadionie, na którym się wychowałam. Było mi strasznie przykro, gdy wiedziałam już, że nie pojadę do Tokio (Patrycja osiągnęła czas 54.69 s i nie zakwalifikowała się do finału biegu na 400 m – przyp. red.). Przepraszam… (Patrycji łamie się głos, w oczach pojawiają się łzy – przyp. red.). Spokojnie, mamy czas.
Z drugiej strony poczułam wtedy ulgę. Zrozumiałam, że nie muszę się już o nic bić. Sezon 2013 był ostatnim, w którym nie zmagała się pani z żadną kontuzją. Od ośmiu lat co roku coś się działo. Czuje się pani na siłach, by o tym opowiedzieć?
Przez pierwsze dwa, trzy lata myślałam sobie, że kontuzje to ryzyko wpisane w uprawianie sportu. Po każdym kolejnym urazie wiedziałam, jak działać i co ile potrwa. W 2015 roku pobiłam rekord życiowy na 400 m (51.31 – przyp. red.), choć miesiąc przed startem sezonu, w kwietniu, dopiero zaczynałam truchtać. Przed igrzyskami w Rio de Janeiro w 2016 roku dopiero w marcu zaczęłam chodzić po operacji złamanej kości. Pomimo kłód spadających mi pod nogi, sama sobie udowadniałam, że mogę je przeskoczyć.
Kontuzje mogą być motywujące? Skłamałabym, mówiąc, że tak. One demotywują i bez nich byłoby łatwiej psychicznie. Choć odczuwa się dużą satysfakcję z powrotów.
Co ją daje?
Każdy medal imprezy mistrzowskiej. Bo mimo tego, że było źle, ja dałam radę. Sorry… (Patrycji znów lekko załamuje się głos – przyp. red.). Wszystko wynagradzały momenty, w których udowadniałam coś sobie i innym, którzy postawili już na mnie krzyżyk.
Kiedy poczuła pani, że może być naprawdę dobra w bieganiu?
W 2010 roku pojechałam na pierwsze mistrzostwa świata juniorów, a rok wcześniej wystąpiłam w Małym Memoriale Janusza Kusocińskiego, czyli nieoficjalnych mistrzostwach Polski młodzików. Zajęłam tam trzecie miejsce na dystansie 600 metrów, startując z dużo silniejszymi dziewczynami. Pewnie żaden trener nie postawiłby choćby złotówki na to, że mogę je pokonać. Później co roku startowałam w międzynarodowych zawodach, a gdy w 2013 roku zdobyłam dwa złote medale mistrzostw Europy juniorów w Rieti, nastąpił przełom w mojej głowie. Wiedziałam,
na co mnie stać.
Z tamtych mistrzostw przywiozła pani złoto indywidualnie na 400 metrów i w sztafecie 4x400. Mało tego – ustanowiła pani obowiązujący do dziś rekord Polski juniorek – 51.56 s. Co czuje sportowiec, który w tak młodym wieku ma najlepsze wyniki w kraju i jest lepszy od starszych koleżanek, a po kilku latach spada na pozycję trzy, cztery albo nawet pięć? Jak sobie z tym poradzić psychicznie?
Sport jest jednocześnie piękny i beznadziejny, a wszystko dlatego, że jest mierzalny. Dobry wynik sam się obroni, a przy słabszym inni zaczynają wieszać na tobie psy, nie patrząc na drogę, jaką przebyłeś. W 2013 roku biegałam szybciej niż seniorki, które w mistrzostwach Polski ledwo łamały barierę 53 sekund. Mimo to nigdy nie unosiłam się pychą. Wiedziałam,
że sukcesy mogą być chwilowe i miałam rację, bo zaczęła się seria kontuzji. W pewnym momencie przestałam wierzyć w siebie. Myślałam, że być może osiągnęłam już maksimum i więcej nie zdołam. To trwało do 2019 roku. Wtedy także walczyłam z kontuzją, ale kiedy na przełomie września i października odbywały się mistrzostwa świata w Dosze, poczułam, że mogę osiągać jeszcze więcej. Tylko muszę być zdrowa.
W Katarze, biegnąc na drugiej zmianie, jako jedyna z Polek złamała pani barierę 50 sekund (49.7 s). Zdobyłyście srebro, a pani mówiła w wywiadach, że działała jak zaprogramowany robot.
Na treningach wprost połykałam kolejne metry, więc nie mogłam tego zmarnować, popełniając jakikolwiek błąd. Wiedziałam, że to mój moment. Kiedy dziennikarze mówili mi później, jaki miałam czas, nie mogłam w to uwierzyć. Postęp technologiczny pchnął teraz lekkoatletykę do przodu, a ja osiągałam tamten rezultat jeszcze bez karbonowych butów. Mój międzyczas był lepszy niż czasy, które dały dziewczynom srebro w Tokio. Porozmawiajmy o kulisach sztafety 4x400. Zdarza się, że rywalki prowokują was lub próbują w jakiś sposób wybić z rytmu?
Tak było chyba w trakcie mistrzostw Europy w Berlinie w 2018 roku. Podczas eliminacji rywalka praktycznie stała mi na plecach w strefie zmian. Nie jestem niska, ale ona była o głowę wyższa i strasznie się rozpychała. Próbowałam ją blokować, żeby nie zepchnęła mnie do bandy. W końcu dostałam tak silne uderzenie pięścią między łopatki, że – kolokwialnie mówiąc – odbiło mi się oranżadą z komunii. Na trasie wyprzedziłam ją i sukcesywnie blokowałam, więc odebrałam, co moje.
Kiedy widać, że presja zjada rywalki?
W call roomie, tuż przed samym biegiem, gdy pozostaje 15–20 minut do startu, czasami komuś trzęsą się ręce. Inna zawodniczka nie może zawiązać buta, albo nie reaguje na to, co mówią sędziowie. Nie zwracam jednak na to specjalnej uwagi, bo dla mnie już wtedy najważniejsze jest to, co mam do wykonania na bieżni.