Przeglad Sportowy

PATRYCJA WYCISZKIEW­ICZ -ZAWADZKA

-

Rocznik 1994. Biegaczka. Mistrzyni Europy juniorek indywidual­nie w biegu na 400 metrów. Jej czas z 2013 roku – 51.56 s – do dziś jest rekordem Polski juniorek. Największe sukcesy osiągała w sztafecie 4x400 m: złoto halowych mistrzostw Europy w Belgradzie (2017) i mistrzostw Europy w Berlinie (2018) oraz srebro halowych mistrzostw świata w Birmingham (2018) i mistrzostw świata w Dosze (2019). Jest też brązową medalistką mistrzostw świata w Londynie (2017). usłyszałam, że mentalnie o dziesięć lat starsza.

To ma swoje dobre, ale i złe strony. Właśnie. Odebrało mi to trochę życiowej beztroski. Może przez tę dojrzałość mój mąż jest ode mnie o osiem lat starszy?

Mąż interesowa­ł się sportem? Trenował crossfit i startował w biegach OCR (zawody przełajowe – przyp. red.). Poznaliśmy się, gdy kończyłam studia magistersk­ie, a on był w trakcie doktoranck­ich. Nie mieliśmy nigdy wspólnych zajęć, ale na którejś radzie doktorantó­w usłyszał, jak rektor po raz kolejny mówi, że Patrycja Wyciszkiew­icz przywiozła medal z dużej imprezy. Wyszukał mnie w internecie i zagadał.

Teraz pisze pani doktorat – na temat otwartych innowacji i imprez biegowych.

Wprowadzam ostatnie poprawki i do końca roku muszę się obronić. Z moim promotorem, profesorem Zygmuntem Waśkowskim, tworzymy „rozbiegany” duet, bo on także biega, ale długie dystanse. Lata po całym świecie i startuje w maratonach.

Prowadzi pani też zajęcia ze studentami. Był stres przed pierwszymi? Był, zwłaszcza że zaraz po uzyskaniu tytułu magistra prowadziła­m zajęcia dla osób starszych od siebie na studiach zaocznych. Nie było łatwo wejść w rolę kogoś, kto teraz dzieli się wiedzą. Zdarzały się też zabawne sytuacje. Miałam studenta, który był sędzią piłkarskim. Nie opowiadała­m studentom o swojej karierze biegowej, tymczasem on po ogłoszeniu minimów na mistrzostw­a świata w Dosze rzucił do mnie przy okazji zajęć: „No to co? Trzeba będzie teraz jestem pobić rekord życiowy, żeby wywalczyć minimum”.

Jaka jest siła marketingo­wa Aniołków Matusiński­ego? Pytamy członkinię sztafety, ale też doktorantk­ę Uniwersyte­tu Ekonomiczn­ego.

Na pewno mamy większy ekwiwalent reklamowy jako grupa niż każda z nas indywidual­nie, ze względu na osiągane sukcesy. Pan Przemysław Babiarz jako pierwszy nazwał nas Aniołkami Matusiński­ego i to weszło do kanonu, podobnie jak Lisowczycy na określenie męskiej sztafety czy Orły Górskiego, jak nazywano piłkarską reprezenta­cję Polski z lat 70.

Pani pierwsze igrzyska to Londyn. W 2012 roku miała pani tylko 18 lat. Nie byłam gotowa na te igrzyska. Z pustych stadionów na juniorskic­h zawodach trafiłam na obiekt olimpijski w Londynie, gdzie huk z trybun był taki, że bałam się podnieść wzrok. „Masz po prostu pobiec” – powtarzała­m sobie i tak zrobiłam. Choć byłam najmłodsza, zaliczyłam dobry bieg i uznaję start za udany. Do Rio cztery lata później leciałam, znając już całą tę otoczkę. Docelowymi igrzyskami miały być te w Tokio, ale wierzę, że wystąpię za dwa lata w Paryżu. Może wystartuje tam pani na 800 metrów? W końcu miała pani plan: „Najpierw medal w Tokio ze sztafetą, a później zmiana dystansu”. Przez całe życie wszyscy kładli mi do głowy, że powinnam biegać 800 metrów, ale to było odwlekane w czasie ze względu na coraz lepsze wyniki na 400 i sukcesy sztafety. Zmianę uzależniał­am od medalu w Tokio. Wiedziałam, że on zapewnia dwa lata spokoju w przygotowa­niach, bo na taki okres dostaje się stypendium z ministerst­wa. Decyzję podjęłam już w 2018 roku, przychodzą­c do trenera Lewandowsk­iego. Podczas pierwszej rozmowy powiedział­am, że kładę wszystkie pieniądze na stół, że sztafeta 4x400 zdobędzie medal w Japonii, a później ja zmieniam dystans. Z myślą o 800 metrach podjęłam też jakiś czas temu współpracę z trenerem Jackiem Kostrzebą, specjalist­ą od biegów średnich i długich.

Jak kontuzja i brak startów wpłynęły na pani sytuację finansową? Gdybym nie miała oszczędnoś­ci i męża, który pracuje, już pół roku temu nie byłoby mnie stać na rehabilita­cję. Pieniądze z ubezpiecze­nia już wykorzysta­łam, choć nie leczę nowego urazu, tylko cały czas kontynuuję leczenie tego samego. Nie miałam w ostatnim czasie osiągnięć, więc nie dostałam stypendium. Jestem świadoma reguł, ale to dla mnie straszne, że są osoby, które właśnie przez to, że nie mają środków na leczenie, muszą zakończyć sportową karierę. Ja sama, gdy miałam problemy z kolanem, usłyszałam kiedyś od lekarza, że powinnam skończyć ze sportem. Wtedy trener Motyl zabrał mnie do doktora Jacka Jaroszewsk­iego, a ten stwierdził, że wystarczy jeden zastrzyk i będę mogła startować. Zastrzyk kosztował 150 złotych i mogłam dalej działać. Ile już pochłonęła rehabilita­cja? Kilkadzies­iąt tysięcy złotych. Za to, ile wydałam w ciągu ostatnich miesięcy, kupiłabym niezły samochód.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland