DOBRZE, KONIEC
Źle się czuję z tym, że tak zawaliliśmy sezon – mówi bramkarz Legii Warszawa Cezary Miszta.
ROBERT BŁOŃSKI: Kończy się słodko-gorzki dla Legii sezon. Niby tylko 34 kolejki i niecałe 12 miesięcy, ale historii i wydarzeń było tyle, że starczyłoby na kilka rozgrywek. Który moment zapamięta pan najbardziej?
CEZARY MISZTA: To był dziwny rok, z bardzo zaskakującymi wynikami. Nikt przy zdrowych zmysłach by nie przypuszczał, że będziemy się bronić przed spadkiem, że przegramy aż 17 meczów ligowych. Ale z drugiej strony, awansowaliśmy do grupy Ligi Europy, w której wygraliśmy dwa pierwsze mecze. Mimo wszystko uważam, że dobrze, iż ten sezon już się kończy – patrzymy tylko na to, żeby kolejny był w naszym wykonaniu zdecydowanie lepszy. A co zapamiętam?
Ligę Europy, w której zagrałem w trzech spotkaniach – to dla mnie była spora niespodzianka. No, ale Artur Boruc doznał kontuzji pleców i go zastąpiłem. Mecze z Leicester czy Napoli były wspaniałym przeżyciem. Z Anglikami wygraliśmy w Warszawie 1:0, we Włoszech broniłem dobrze, a gole straciliśmy dopiero w ostatnim kwadransie. Miałem okazję zmierzyć się z zawodnikami, których znałem z telewizji i Ligi Mistrzów. Dla pana ten szalony sezon zaczął się od złamania nosa w lipcowym spotkaniu o Superpuchar z Rakowem. Potem przyszły fatalne wyniki w lidze, następnie między słupki wrócił Artur Boruc, a kiedy od lutego musiał pauzować za czerwoną kartkę, znów doznał pan urazu.
Superpuchar był dobry w moim wykonaniu. Wydawało się, że wszystko pójdzie zgodnie z planem – przed sezonem ustaliliśmy, że Artur będzie bronił w ważniejszych spotkaniach, a ja w pozostałych. Proporcje miały być mniej więcej równe. W meczu o Superpuchar zostałem uderzony przez Musiolika w nos około 60. minuty. Adrenalina nie pozwoliła mi zejść z boiska, zapomniałem o bólu, tak byłem podekscytowany występem. Krew kapała z nosa, więc żeby nie wcierać w koszulkę, co chwilę polewałem twarz wodą. Nie wiedziałem, czy w razie czego osoby odpowiedzialne za sprzęt mają dla mnie trzecią koszulkę, bo nie wolno grać w zakrwawionej. Rękawicami nie chciałem dotykać nosa, ponieważ był złamany, więc każde dotknięcie powodowało ból. Dotrwałem do końca i z tych emocji nie wiedziałem, jak poważny jest uraz. W wywiadzie powiedziałem, że nic mi nie jest. Niestety, było. Całą noc spędziłem w szpitalu, nastawianie nosa nie było przyjemne – chyba nigdy nie czułem takiego bólu. W marcu doznałem kontuzji kolana – na treningu przed meczem z Lechią. I znowu pech, bo stało się to w sytuacji, które zdarzają się na zajęciach codziennie – wykopywałem piłkę leżącą w siatce. Tak uderzyłem, że noga się zaplątała, upadłem i naderwałem więzadło poboczne w kolanie.
Gra o utrzymanie w takim klubie jak Legia jest zdecydowanie trudniejsza niż walka o tytuł. Walka o tytuł nakręca, obrona przed spadkiem może przytłoczyć.
Wpisuje się to doskonale w cały ten nienormalny dla nas sezon.
Nie pamiętam rozgrywek, w których w bramce Legii stało aż czterech bramkarzy.
W pewnym momencie trener miał do dyspozycji tylko mnie i młodszego o rok Kacpra Tobiasza. Nie grałem zbyt pewnie, więc Kacper dostał swoją szansę i ją wykorzystał. W tym roku dołączył Richard Strebinger. Brakowało tylko, żeby i on doznał urazu, a wtedy musiałby zagrać Maciek Kikolski. To dopełniłoby obrazu rozgrywek. Określiłbym je słowem rollercoaster. Emocjonalny i sportowy. Dla mnie Legia to najlepszy klub w Polsce. Gra w nim to zaszczyt, ale niesie ze sobą ogromne wymagania. Odczuł pan presję?
Szczególnie trudna i wymagająca była dla mnie wiosna, kiedy zastąpiłem Artura ukaranego czerwoną kartką z Wartą. Przegraliśmy tamto spotkanie, byliśmy na przedostatnim miejscu i musieliśmy walczyć o utrzymanie. Gra z tą świadomością w takim klubie jak Legia jest zdecydowanie trudniejsza niż walka o tytuł. Każda pomyłka może mieć opłakane skutki, a to czasem paraliżuje i usztywnia. Walka o tytuł nakręca, obrona przed spadkiem może przytłoczyć.
Miał pan moment, w którym pomyślał: „Możemy spaść”?
Nie, naprawdę nie. Wiedziałem, że damy radę. Choć w kontekście Legii stwierdzenie „na pewno się utrzyma” brzmi absurdalnie. Kuriozalnie wręcz. Strach nie zajrzał mi w oczy, odciąłem się od mediów społecznościowych. Komentarze dotyczące mojej gry bolały i dotykały, ponieważ dostawałem sporo wiadomości w stylu: „Nie nadajesz się do Legii”. Z jednej strony, było mi przykro, z drugiej, byłem zmotywowany. Lubię udowadniać ludziom, że mylą się, kiedy mnie oceniają negatywnie.
Po złamaniu nosa wrócił pan do gry we wrześniu i wtedy zaczął się jeden z najbardziej niewytłumaczalnych momentów w historii Legii. W lidze porażka goniła porażkę – jak to wyglądało z perspektywy bramkarza?
Po okresie przygotowawczym czułem się znakomicie pod każdym względem. Złamanie nosa było ogromnym ciosem, przez wiele dni nie mogłem nic robić, musiałem czekać aż wszystko się zrośnie i zagoi. Kilka dni leżałem w łóżku, wychodziłem tylko do sklepu albo jeździłem na kolejną konsultację lekarską. Nawet na rowerze nie mogłem jeździć – złamanie było poważne, za kilka lat czeka mnie operacja przegrody nosowej. Kiedy dostałem zgodę na treningi, niemal wszystko musiałem robić od początku i nadrabiać zaległości. Ale na spokojny trening nie było czasu, bo mecz gonił mecz. Trudno mi więc powiedzieć, co się z nami wtedy działo. Ogarnęła nas wielka niemoc. Na każdy mecz wychodziliśmy z nastawieniem: „Teraz już na pewno wygramy”. Nie udawało się, spirala się nakręcała. Pomóc miała przerwa na mecze reprezentacji, ale nie pomagała. Dobrze, że to już za nami. Tamte porażki mnie dołowały, bo na końcu to ja dwa, trzy razy w meczu wyjmowałem piłkę z siatki. I to ja byłem krytykowany. Źle się z tym czułem, tym bardziej że bardzo mi zależy na Legii, na jej kibicach. Sam nim jestem i miałem świadomość, jak bardzo rozczarowujemy.
Jak reaguje pan na porażki? Nie mogę spać. Kręcę się w łóżku i przypominam sobie wszystkie sytuacje. Siedzą mi w głowie. Które wejście do bramki Legii w meczu z Wartą było trudniejsze? To w Grodzisku w poprzednim sezonie, kiedy w przerwie zmieniał pan kontuzjowanego Artura Boruca i debiutował w seniorach, czy teraz w lutym, kiedy musiał go pan zastąpić po czerwonej kartce? Zdecydowanie trudniej było teraz. Wtedy debiutowałem w Legii i byłem zajarany na maksa. Tym bardziej że już do przerwy było 3:0 dla nas, więc niewiele mogłem zepsuć. Za to teraz... Wchodziłem przy stanie 0:1 i od razu musiałem bronić rzut karny. Na szczęście rywal strzelił obok bramki. Wyczułem stronę, w którą strzeli i to też mnie zbudowało. Ogromną rolę w tym wszystkim odegrał trener Aleksandar Vuković. Bardzo mi pomógł, motywował mnie, odbudował, dużo rozmawialiśmy. Przed wylotem na styczniowy obóz w Dubaju powiedział, czego oczekuje i określił, na czym stoję. Usłyszałem, że we mnie wierzy i ceni, bo zna mnie od 15. roku życia. Wtedy pierwszy raz pojechałem z seniorami na obóz, a trener Vuko był asystentem Jacka Magiery. Nie chciał, żebym teraz cokolwiek robił na siłę, tylko był sobą, a reszta przyjdzie. Pomógł mi, ma odpowiednie podejście do zawodnika, zna specyfikę Legii. Ma pan do siebie o coś pretensje czy stara się pamiętać tylko dobre rzeczy?
Kilka meczów siedzi mi w głowie. Chciałbym, ale trudno na przykład zapomnieć o przegranym 2:3 ligowym spotkaniu z Rakowem w Warszawie. Ale jednak bardziej pamiętam to, że wiosną podnieśliśmy się i po porażce z Wartą mieliśmy serię bodaj ośmiu meczów bez przegranej, że stanęliśmy na wyso