WIELKI DRAMAT I WIELKA NADZIEJA
Ostap Markewycz był trenerem klubu z Mariupola, który przestał istnieć. Teraz prowadzi drugoligową Radunię Stężyca.
Byliśmy w Turcji, siedzieliśmy na lotnisku i czekaliśmy na samolot do Odessy. Mieliśmy polecieć prawie wprost z obozu na mecz. Nagle ktoś przyszedł, że nie możemy lecieć, bo zamknięta jest przestrzeń powietrzna. Zadzwonił wiceprezes klubu, że zaczęła się wojna. Zostaliśmy w Turcji, ale nie widzieliśmy, co będzie dalej, taki był szok – opowiada nam Ostap Markewycz, ostatni trener drużyny FK Mariupol, a obecnie szkoleniowiec drugoligowej Raduni Stężyca. Ukrainiec podzielił się z nami swoją historią, ale o wojnie mówi bardzo niechętnie. Widać, że to dla niego niezwykle bolesne wspomnienie. Choć on sam w tym czasie nie przebywał w ojczyźnie, to dramat miasta, w którym pracował i gdzie miał znajomych i przyjaciół, bardzo go dotknął.
Tragedia i bohaterstwo
Mariupol stał się symbolem rosyjskiej napaści na Ukrainę. Z jednej strony bohaterskiego oporu obrońców miasta, a zwłaszcza zakładów metalurgicznych Azowstal, a z drugiej barbarzyństwa agresora dążącego do zdobycia miasta za wszelką ceną. W efekcie tego żadne duże miasto nie ucierpiało tak mocno podczas tej wojny. Ponad 80 procent budynków zostało zniszczonych, według danych ONZ 350 z 430 tysięcy mieszkańców opuściło domy, a liczba ofiar nie jest dokładnie znana. Ukraińskie szacunki mówiły ostrożnie o 25 tysiącach zabitych cywili, ale mogło zginąć jeszcze więcej osób. Prezes Mariupol Television Mykoła Osyczenko na podstawie danych z kostnic liczbę zabitych oszacował nawet na 113 tysięcy.
Nie istnieje też klub piłkarski, który w zeszłym sezonie grał w tamtejszej ekstraklasie. Jeszcze rok temu drużyna normalnie przygotowywała się do rundy wiosennej w Turcji. – Nie wierzyłem, że dojdzie do wojny i cały czas nie mogę uwierzyć, że przywódca takiego państwa mógł popełnić taki błąd. Jak on zamierzał opanować taki kraj jak Ukraina? – dziwi się trener Raduni. – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego oni to zrobili. Nie widziałem, by ktoś coś robił Rosjanom. Wszyscy normalnie żyli, nie było powodów do takiej agresji – mówi.
Po rundzie jesiennej poprzedniego sezonu jego ówczesna drużyna zajmowała ostatnie miejsce. – Przed nami była druga połowa sezonu. Jesienią graliśmy wieloma piłkarzami z drużyny do lat 19, ale zimą wzięliśmy doświadczonych zawodników. Myślę, że utrzymalibyśmy się – mówi. 24 lutego ubiegłego roku piłkarze w Turcji znaleźli się w innej rzeczywistości. – Od tej pory normalnie nie trenowaliśmy. Wielu chłopaków miało rodziny w Mariupolu, inni pochodzili na przykład z Buczy. Niemożliwe było mówić o treningach. Kto chciał, wychodził na zewnątrz i szliśmy trochę pograć, ale nie można tego nazwać normalnymi treningami. Zespół został tam na półtora miesiąca – opowiada.
On jednak szybko pożegnał się z drużyną i wyjechał do Hiszpanii. Wcześniej pracował bowiem w Akademii Villarreal u i dalej miał tam dom. – Po tygodniu podjąłem decyzję, że wyjeżdżam, bo musimy pomagać rodakom. Chciałem jechać do ojczyzny, ale nasza rodzina i rodzina brata byłyu mnie w domu w Hiszpanii. Potrzebne były tam ręce do pracy przy pomocy humanitarnej, którą sprowadzili Hiszpanie do ukraińskiego centrum wsparcia – tłumaczy. – Każdy z nas robił wszystko, co mógł, aby pomóc Ukraińcom. Potem spędziłem trzy dni na granicy polsko-ukraińskiej. Chcę podziękować polskiemu narodowi. Polacy bezinteresownie wspierali uchodźców, przywozili koce, jedzenie, paliwo. Też pomagałem przywozić ludzi, w tym dzieci, które nie mogły chodzić. Było tak dużo ludzi, że panował jednak chaos – wspomina.
W pomoc dla Ukraińców angażuje się cały czas. Podobnie zresztą jak jego ojciec, znany trener Myron Markewycz, który w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” Onetu przyznał, że kupuje broń dla ukraińskiej armii.
– Niełatwo myśleć o kolegach, których znam z Mariupola, bo oni wszystko stracili. Piłkarze w większości nie pochodzili z Mariupola, ale masażyści czy lekarze już tak. Byli tacy, którzy się tam nie urodzili, ale od lat mieszkali w tym mieście i wszystko stracili – w tym mieszkania, bo wszystko się spaliło. Potem klub przestał istnieć, każdy został zmuszony do odejścia. Przecież to brzmi tak nierealnie, że nie ma już miejsc, gdzie chodziliśmy, gdzie byliśmy szczęśliwi. A oni przyszli z innego kraju i to wszystko zrujnowali – mówi.
Inne kluby ze wschodniej Ukrainy też nie mogą grać na swoich stadionach, ale przeniosły się na zachód kraju,
gdzie w tym sezonie toczyły się rozgrywki ligowe. FK Mariupol po 86 latach (przez ten czas funkcjonował pod różnymi nazwami, ostatnią nosił od 2017 roku) przestał jednak istnieć. W ukraińskiej ekstraklasie spędził 21 sezonów, a w 2018 i 2019 roku grał nawet w eliminacjach Ligi Europy. – To chodziło o pieniądze. Wcześniej fundusze na utrzymanie klubu pochodziły z zakładów w Mariupolu – tłumaczy. A że zakłady przestały istnieć, to nie miał kto finansować dalszego utrzymania klubu. Jest jednak plan, aby od nowego sezonu reaktywować ten klub. Ma dostać miejsce w ukraińskiej najwyższej klasie rozgrywkowej.
Wątpliwości co do Raduni
Markewycz musiał znaleźć sobie nowego pracodawcę. Tak trafił do Polski. Przyznaje, że miał jednak opory, by przyjąć propozycję z Raduni. – W pewnym momencie życia zrozumiałem, że nie zawsze dobra materialne są najważniejsze. Czasami nie musisz się nimi kierować, ale trzeba robić to, co mówi serce. Kiedy dostałem tę ofertę, początkowo myślałem, że to nie dla mnie. Wcześniej pracowałem w zespołach na wyższym poziomie. Ludzie, którzy byli ze mną w kontakcie, powiedzieli mi jednak, żebym przyjechał i zobaczył. Pomyślałem, dlaczego nie? Spodobało mi się to, co zobaczyłem – kraj, infrastruktura, warunki, które są jak w Ekstraklasie. Lubię ryzykować i robić rzeczy niestandardowe – tłumaczy. Z komunikacją nie ma problemów, bo nieźle mówi po polsku. Z naszym językiem miał bowiem styczność od dziecka ze względu na polskie korzenie. – Jeszcze w czasach ZSRR, gdy nasza rodzina spotykała się na święta, to przychodzili wszyscy jej członkowie, także ci, którzy pamiętali czasy, gdy Lwów był w Polsce. Oni rozmawiali ze sobą po polsku. Poza tym oglądałem „Vabank” czy „Smerfy”. Zawsze rozumiałem po polsku, tylko trudniej było mi mówić – tłumaczy. Radunia po rundzie jesiennej zajmuje 13. miejsce w drugiej lidze, co było rozczarowaniem, dlatego doszło do zmiany trenera. Położna 60 kilometrów od Trójmiasta 2,5-tysięczna Stężyca – to obok Niecieczy – najmniejsza miejscowość mająca zespół na szczeblu centralnym. Z tą różnicą, że Bruk-bet Termalica istnieje dzięki prywatnym właścicielom, państwu Witkowskim, a Radunia jest finansowana przez władze samorządowe. – Miejscowość jest wspaniała. Nie lubię wielkich miast. Chciałem przeżyć takie doświadczenie. Ludzie tutaj też zasługują na dobrą piłkę i my postaramy się ją pokazać, a przed jak dużą publicznością się gra, to nie ma znaczenia – mówi. Radunia przywiązuje dużą wagę do szkolenia młodzieży. W Stężycy mieści się Szkoła Mistrzostwa Sportowego, gdzie szkoli się młodych piłkarzy i siatkarki. Trenują za darmo, są też bezpłatnie dowożeni do odległości 35 kilometrów.
Radunia planuje częściowo finansować działalność klubu poprzez transfery wyróżniających się wychowanków. Dlatego też klub szukał trenera, który potrafi pracować z młodzieżą i Markewycz idealnie spełniał te warunki z racji doświadczeń z Mariupola i Akademii Villarrealu. – Pracowałem z piłkarzami w różnym wieku. W Mariupolu było więcej młodzieży, ale nie mam też problemu z doświadczonymi zawodnikami, ja uczę się od nich, oni ode mnie – mówi. A takich w Raduni nie brakuje. Najbardziej znany to 39-letni Rafał Kosznik, który pełni też funkcję dyrektora sportowego i ma za sobą 115 meczów oraz 8 bramek w Ekstraklasie. Grali w niej też m.in. 33-letni Wojciech Łuczak (57/4), 28-letni Jonathan Straus (50/0) czy 29-letni Przemysław Kita (32/3).
Doświadczenie z Hiszpanii
Markewycz widział z bliska wielki futbol w niedużym mieście, choć 50-tysięczny Villarreal jest oczywiście sporo większy od Stężycy. Zanim tam trafił, pomagał ojcu, jednemu z najbardziej znanych ukraińskich szkoleniowców, który prowadził czołowe wtedy tamtejsze kluby – Metalista Charków i Dnipro Dniepr (wtedy Dniepropietrowsk). Dla Ostapa futbol długo nie był jednak głównym źródłem utrzymania. – Pracowałem w urzędzie celnym i w tym samym czasie pomagałem ojcu. Miałem jednak pomysł, by pójść swoją drogą. Przy ojcu było mi dobrze, ale znajdowałem się w strefie komfortu, a chciałem się rozwijać – wspomina.
W 2015 roku Dnipro doszło do finału Ligi Europy, gdzie w Warszawie przegrało z Sevillą 2:3. – Podczas finału spotkałem Olga Smiljczuka, on w tym czasie mieszkał w Hiszpanii. Poprosiłem go, by zorganizował mi staż w Hiszpanii. Początkowo pojechałem na dziesięć dni do Villarrealu. Trenerem w tym klubie był wtedy Marcelino i bardzo mi się tam spodobało. Wszystko wyglądało zupełnie inne niż to, do czego byłem przyzwyczajony, choć przyjechałem przecież z kraju, z którego pochodził finalista Ligi Europy. Poznałem tam wielu ciekawych ludzi, w tym analityka Villarrealu Argentyńczyka Dario Drudiego – wspomina. – Po dziesięciu dnia wyjechałem, ale czułem, że moja wiedza o piłce bardzo się poszerzyła. Przez pierwsze trzy miesiące byłem na stażu w kolejnych dziesięciu miejscach, m.in. w Realu, Atletico, Valencii, Sevilli, Athleticu Bilbao i reprezentacji Hiszpanii. Te staże otworzyły mi głowę. Potem Drudi zapytał, czy chciałbym pracować w Akademii Villarrealu. Odpowiedziałem, że oczywiście chcę, on odparł, że teraz jeszcze nie, ale od lata mogę tam przyjechać. Objąłem zespół do lat 21, a później przez dwa lata trenowałem ekipę do lat 19 – wspomina. Pracował z wieloma piłkarzami, którzy potem przebili się do pierwszej drużyny. Najbardziej znany z nich to Pau Torres, 23-krotny reprezentant Hiszpanii.
– Pau Torres był w rezerwach, ale przychodził do nas na mecze. Przeprowadzałem z nim też indywidualne treningi. Brakowało mu szybkości i dobrego odbioru piłki w grze jeden na jeden. Gdy ktoś szedł z nim w drybling, miał problem, ale widzę, że pozbył się tej wady. Wiedziałem, że pójdzie w górę, bo mocno się wyróżniał. W tamtym zespole byli też Samuel Chukwueze, Alex Baena czy
Manu Morlanes. Zdobyliśmy Copa del Rey w tej kategorii wiekowej. Mieliśmy mocną drużynę. Bardzo dobrze pracuje dział skautingu Villarrealu. Rodzice sami chcą, by ich dzieci szły do Villarrealu, a nie do Realu czy Barcelony – opowiada.
Po trzech latach, w 2019 roku pożegnał się z klubem. – Czułem, że jestem gotowy, aby samemu prowadzić profesjonalny zespół – mówi. Objął występujący na drugim poziomie rozgrywek Ahrobiznes Wołoczyska. – Poznałem tam trenerów, z którymi dalej współpracuję. Przed moim przyjściem zespół był na dole tabeli, a potem znalazł się w czołówce. Chłopaki uwierzyły w siebie, była pozytywna energia – wspomina.
Poszedł na swoje
Po trzech kolejnych porażkach w październiku 2019 roku pożegnał się z klubem. – Dalej jesteśmy w kontakcie, ale klub w tym momencie nie bierze udziału w rozgrywkach. A prezes klubu, który teraz broni naszego kraju z bronią w ręku, powiedział, że od nowego sezonu drużyna przystąpi do rozgrywek i ma występować w pierwszej klasie rozgrywkowej – opowiada. Już tydzień później Markewycz objął bardziej znany klub, ale też występujący w drugiej klasie rozgrywkowej, Czornomorca Odessa, ale prowadził go tylko w siedmiu meczach, bo pogrążyły go kłopoty wywołane przez pandemię koronawirusa. – Władze klubu poinformowały mnie, że z powodu kryzysu nie będą w stanie finansować drużyny. Podjęto decyzję o rozstaniu – tłumaczy.
Wreszcie w sierpniu 2020 roku został trenerem Mariupola w ukraińskiej Premier Lihie. W pierwszym sezonie zajął 11. miejsce w stawce liczącej 14 drużyn.
Kolejnego nie udało się dokończyć z powodu wojny. Teraz jednak rozpoczyna nowy rozdział w życiu. 25 lub 26 lutego po raz pierwszy poprowadzi zespół w drugiej lidze. – Od dawna myślałem, że chciałbym pracować w Polsce. Byłem tu jakieś 20 lat temu. Podobał mi się Sopot i pomyślałem, że dobrze byłoby tu wrócić. Tak jak chciałem pracować w Hiszpanii i mi się udało. Jak widać, marzenia się spełniają – mówi. Dalej może liczyć na wsparcie ojca. – Przyjeżdża do nas, oczywiście zawsze podpowiada i dzieli się swoim doświadczeniem – przyznaje Markewycz.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego oni to zrobili. Nie widziałem, by ktoś coś robił Rosjanom. Wszyscy normalnie żyli, nie było powodów do takiej agresji.