SKRĘCAŁ RYWALI W TRĄBKĘ
Niedawno dostałem odznaczenie dla najlepszego polskiego zapaśnika w stylu wolnym w minionym stuleciu. Podczas gali w Warszawie zebrani w teatrze goście tak długo bili mi brawo, aż mi łezka poleciała ze wzruszenia, że jeszcze mnie pamiętają – mówi Adam San
– Podobno podczas ostatniej wizyty w Polsce wpadł pan na mecz do Gdańska, by kibicować piłkarzom Lechii? Dlaczego akurat tej drużynie?
ADAM SANDURSKI: Oglądam mecze Lechii w telewizji, kibicuję, dlatego specjalnie kupiłem odpowiedni program TV. Kiedy przyjechałem do Polski na uroczystości związane ze stuleciem Polskiego Związku Zapaśniczego, podjechałem z Warszawy do Gdańska i Marco wziął mnie na stadion, ale nie oglądałem meczu, tylko zobaczyłem trening piłkarzy Lechii. Marco przedstawił mnie swoim kolegom z drużyny, bo przecież mnie nie znali, zapaśnika z dawnych lat. Ale wielu z nich o mnie słyszało, o tym „wielkoludzie z Rzeszowa”, jak czasem mnie określano, i bardzo się ucieszyli z tego spotkania. Było przyjemnie.
– Kim jest Marco?
To mój zięć, gracz Lechii Marco Terrazzino, którego brat Stefano znany jest w Polsce jako tancerz, uczestnik programu „Tańca z gwiazdami”. Czasem trochę rozmawiamy o jego grze, bo jak mają nieco więcej wolnego, jakieś przerwy w treningach, Marco przyjeżdża do nas. W Gdańsku mieliśmy też z żoną okazję świętowania rocznych urodzin wnuczki.
– Pamiętam, jak pana największy rywal z maty Czeczen Sałman Chasimikow podczas konferencji w mistrzostwach świata żartobliwie wyliczał: „Mam czworo dzieci, lecz zaplanowałem piątkę! Przez te zgrupowania i mistrzostwa zawalam z planem”. A pan jakie ma osiągnięcia rodzinne?
Jestem już dziadkiem, mam troje wnucząt, dwie córki i dwóch wspaniałych zięciów. Mieszkam teraz w Witten, gdzie swoją sylwetką i dawnymi walkami w tutejszym klubie dałem się poznać wielu ludziom. Cieszę się tutaj dużą popularnością, mimo iż przecież już dawno nie startuję, ale miejscowi mnie pamiętają i darzą sympatią. Zawsze jestem zapraszany do klubu, gdy organizowane są jakieś większe imprezy. Proponowano mi obywatelstwo niemieckie. Jednak żona mnie wspierała, żebym nie zdecydował się zostać Niemcem. Jestem Polakiem, zresztą mamy przecież Unię Europejską.
– I co polski mistrz porabia w Niemczech?
Jestem na emeryturze. Trochę dorabiam jako elektryk u zięcia Christopha, także byłego piłkarza, który ma dość spory zakład. Coś tam porobię i to mi pasuje. Zaproszenie do Witten dostałem w 1985 roku. Ponieważ przekroczyłem już wówczas trzydziestkę, otrzymałem zgodę naszych władz na zagraniczny kontrakt. Razem z Jankiem Falandysem walczyliśmy w barwach klubu KSV i już po roku zdobyliśmy drużynowe mistrzostwo Bundesligi. Na koniec kariery tu trenowałem i pracowałem, zarabiając na życie. Dostałem stałą wizę niemiecką, czego bardzo zazdrościli mi zawodnicy NRD. Często przyjeżdżamy do Polski, do domu żony w Mietkowie na Dolnym Śląsku, tuż na jeziorem. Niestety lata zrobiły swoje. Teraz trochę już zmarniałem, mam poważny problem z kolanami, chodzenie sprawia mi nieco kłopotów, ale nie potrafię siedzieć w domu. I czuję się tak jak powinien człowiek w wieku 70 lat.
– Kiedyś o Sandurskim krążyły legendy, jak o wyrwidębie. Trener zapaśników rzeszowskiej Stali Jan Małek opowiadał, jak to zasłyszał o człowieku w lesie o niezwykłej mocy i potężnej posturze, który beczki z piwem podnosił. Ile było w tym prawdy?
– W dzieciństwie i młodości dużo pracowałem, jak to w dawnych latach bywało na wsi. Moi rodzice mieli w Zarzeczu małe gospodarstwo rolne, zaledwie dwa hektary, krowę, dwie świnki. Trudno było się z tego utrzymać. Gdy wracałem ze szkoły – także później z Rzeszowa, gdzie dojeżdżałem pociągiem do Technikum Elektromechanicznego – to rzucałem książki i razem z ojcem chodziliśmy dorabiać. W okolicy budowano drogi, ale brakowało jeszcze maszyn, koparek, wtedy dostawałem łopatę w ręce i ładowałem piasek, żwir na przyczepy. Pracowaliśmy przy wyrębach lasu nad Wisłokiem – machałem siekierą, ładowałem drewno i wyrabiałem mięśnie. Dostawałem twardą zaprawę. Kiedy skończyłem technikum, pracowałem w swoim zawodzie